Page:PL Zygmunt Krasiński - Pisma Tom5.djvu/205

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.

 Pod wieczór mgła zaczęła się rozpraszać. Gdy noc nadeszła, spostrzegliśmy złoty brzeg księżyca; później widzieliśmy jego wysiłki, jak walczył z chmurami i niekiedy wychodził otoczony tęczą podwójną. Był jedynym błyszczącym punktem w niezmierzoności; wszystko inne mgła zalała i wierzchołek Righi zdawał się pływać sam na oceanie pary. Wszędzie dokoła tylko cienie białawe, a dalej już ciemność zupełna, poprzez którą kilka gwiazd drżało, jakoby gasnących. Zaiste, był to widok pełen potęgi i grozy. Zdawało się, że koniec świata nadchodzi, że ciała niebieskie utraciły trzecią część swego przepychu, że straszliwe przepowiednie się spełniają. Wszystko zbladło. Trzymaliśmy się już tylko na szczupłym szczątku globu rozproszonego w nieskończoności, a księżyc, co chwilę mdlejszy, zdawał się rzucać ostatnie wejrzenia pożegnalne ziemi, co przestawała istnieć. W innych znów chwilach Darkness[1] Byrona na myśl przychodziła; bo niebo odsłonięte na chwilę, napełniało się znowu chmurami i widziało się wyraźnie każdą gwiazdę umierającą, każdy promień księżyca rozpraszający się i ginący. Masy oparów, postępując pokrywały cały widnokrąg: zaprawdę, można było wyobrazić sobie, że trąba Archanioła ozwie się wkrótce!

 Ale około dziesiątej wieczorem mgła nagle spadła w dolinę, błękit się ukazał i gwiazdy wytoczyły się jedna po drugiej, a król nocy pozostał sam w środku nieba i zrzucił zasłonę, co kryła Boskie jego wdzięki.
 Teraz olbrzymia przestrzeń, którą, widzi się z wierzchołka Righi, otwarta jest dla oka, lecz wszystko stopiło się w mroku. Chmury spadłe z nieba rozwinęły się w morze mgły, w stosy śniegu. Gdzieniegdzie zrosły się w odłamy lodu, indziej u-

  1. Ciemność.