Page:PL Zygmunt Krasiński - Pisma Tom5.djvu/139

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.




SPOWIEDŹ NAPOLEONA.

 Kometa wstrząsał płomienistą grzywą, dążąc po niebie zwrotnikowem, i wśród złowrogiej ciszy nocnej rzucał krwawe odblaski na ściany domu, w którym przez otwarte okno widać było ciasny pokój w świetle bladej i drżącej pochodni. Tam jakiś człowiek czarno ubrany z krzyżem na piersi, sam, gorąco się modlił. Twarz jego ku niebu zwrócona, zdawała się błagać o natchnienie i o siły, wyższe niż ziemskie, bo zadanie, które miał spełnić, dziwne było i nadludzkie. Jałowe wirchy zasłaniały mu widok; lecz opodal słychać było ciągłą walkę morza z nadbrzeżnemi skałami, a ten szmer niewyraźny, wspaniały i jednostajny, dostrajał się dobrze do poważnych myśli, zwróconych ku celowi, który pomimo, że blizki, niemniej był wielki.
 Chwil kilka zeszło mu w tem rozmyślaniu i zachwyceniu. Potem poszedł w róg pokoju, wziął stamtąd kilka odłamków marmuru, ustawił jedne przy drugich i pokrywszy białem jak śnieg płótnem, postawił na nich złoty krucyfiks, a tuż obok błyszczący kielich, w którym spoczywała hostya poświęcona. Potem zapalił dwie świece i umieścił je po obu stronach ołtarza. We wszystkich jego ruchach znać było powagę prawie tajemniczą i namaszczenie pochodzące z wielkiej czci dla Boga — a może jeszcze i dla kogoś, co nie był niczem więcej tylko stworzeniem Boga.
 Ukończywszy wszystkie te przygotowania, zawołał głosem nizkim a skupionym, i czekał długo, bez ruchu, bez słowa, jak gdyby czuł, że nawet w tej