Jadłem obiad w lable d’hóte[1] z Angielkami. Ach, jak mi się wydały niesmaczne, który myślałem, że wszystkie są aniołami, bo jedna z nich nim była! Jak na tym świecie się mylim chcąc prawo szczególne rozciągnąć na masy, dając powszechności rysy jednej jednostki! To tak, jakby każde źdźbło z trawnika brać za różę dlatego, żeśmy widzieli różę wśród tego trawnika rozkwitłą.
Widziałem Giessbach[2] i widziałem Jungfrau. W głębi jeziora Brienckiego giną śnieżne fale wodospadu Giessbach, padające z niezmiernej wysokości poprzez kilka pięter skał. Piękny to widok, ta masa wody rozbita na pianę i lecąca w przepaść szerokiemi płatami. Setki tęcz wyginają się ponad nią, wzlatują dokoła, jak koło promienne utworzone ze skrzydeł motylich. Czem wyżej wstępować, tem wodospad przedstawia widok wspanialszy, piękniejszy zamykający w sobie i powab strumienia płynącego srebrnemi falami i majestat potoku pędzącego z hukiem i wzniosłość grzmotu huczącego w łonie burzy. Szczególne jedno jest miejsce, gdzie się stoi zupełnie pod półkręgiem, jaki zatacza woda rzucając się ze szczytu skały. Fale leciały mi ponad głową i padały przed memi oczyma w przezroczystych pasmach białości jaskrawej, poprzez które, jak przez kratę ruchomą z dyamentów, rozróżniałem pola zielone, rozesłane u moich stóp, modrawy kryształ jeziora, zamknięty w obwodzie gór, i błękit nieba. Aż dotąd nie wiedziałem wcale co to jest wodospad.
Wróciliśmy do Interlaken i stąd wsunęliśmy się w ciemny przesmyk Laulerbrunnen. U wejścia do tej doliny leży olbrzymi głaz, przyniesiony tu niegdyś przez potok, który sam już znikł od wieków.