ga i złoto słońca padające gwiazdami wśród fal, wierzchołki ich złocą, napełniając wgłębienia i kołysząc się na ich grzbietach!
I teraz jestem znowu w Montreux w noc spokojną, wspaniałą. Ileż światów odbija się w cichych wodach Lemanu! Tyle przestrzeni zamkniętych w tak małej stosunkowo przestrzeni, lecz godnej być zwierciadłem nieba! Każda z jej fal na ziemi może spółzawodniczyć w swej lazurowej piękności z każdą z tych gwiazd na niebie, strojnych w powaby światła. Lubię tę ciszę nocy, ten głęboki szacunek ziemi dla świadectw wielkości Boga. Potoki tylko wznoszą, swe głosy niestrudzone, lecz człowiek milknie; wydaje się, jak gdyby natura sama miała prawo mówić, kiedy wdzieje na się szatę wzniosłą i przepyszną. Jak dobrze jest myśleć teraz, gdy ziemia cała przestała już myśleć; — czuwać, gdy wszystko usnęło — i samotną podglądać naturę! Jest ona teraz dla mnie jakby kochanka, sto razy słodsza gdy samotna, niż gdy otoczona ludźmi.
Skały Meillerie rzucają na jezioro cienie olbrzymie. Same czarne i smutne, wierzchołki ich roztapiają się w ciemnym błękicie nieba; ani jednej chmurki w przestrzeni: tak jakby piękna dusza bez cienia wyrzutu; żadnej mgły w dali; wszystko czyste i pogodne i cicho, wszystko oddycha okazałością. Tak, wszystko jest czyste; i ja też czuję w sercu uczucie czysto i bez skazy, lecz może jest jedyne, gdy niebo nigdzie nie jest zachmurzone.
O szóstej zrana pozostawiliśmy Montreux za sobą i weszliśmy na wirch Jaman[2]. Nigdy Leman nie wydał mi się tak pięknym jak z wierzchołka tej góry. Był spokój, była cisza Boska nad temi woda-