błotniste przebywali drogi, a grzęznąc w rozmiękłej gliniastej ziemi, łajali nieprzychylnemu żywiołowi, że on sam jeden odważa się niejako walczyć w obronie cnoty. Przebyli wreszcie ślizkie dolin i wzgórzów ścieżki i cichej zdrady weselem powitali przedmiot swoich upragnień. Już są pod Zembocinem, już zbrojnym ludem wkoło wieś opasana. Budzą się wieśniacy, posępnym jękiem na gwałt zwołują dzwony, wierna drużyna nieszczęsnej Małgorzaty zbiera się przy boku swej pani. Oslonią-że ją te małe zastępy przed tak nawalną przemocą? Nieszczęśliwa ofiara, kiedy ją dzikie otoczą tygrysy, ale nieszczęśliwszy człowiek, kiedy zapomni, że jest człowiekiem!
Wacław nie był ani mściwym, ani gwałcicielem bezpieczeństwa publicznego, lecz był obrońcą słabości. Nie zdołał on ująć cnotami Małgorzaty, osądził przeto, że jej serca tembardziej nie pozyskałby przemocą ni gwałtem; owszem, szanował tak wielką cnotę kobiety — i gdyby kto inny, nie Zbilud, znany mu z podłości i zdrady, był pozyskał (jak on mniemał na zasadzie mylnego wywiedzenia się) rękę Małgorzaty, byłby nie rozrywał węzła, który obojga połączał. Lecz w tym razie litował się nad Małgorzatą i umyślił krwawo rozprawić się ze Zbiludem. Sam zaś po zabezpieczeniu cnocie swobody i spokoju postanowił daleko od ludzi pędzić dni nieszczęsne, marzyć o swoim aniele, którego mu okropne losy wydarły. — Ale kiedyż to rachuba, człowieka, może być niezawodną? Niemasz bez wątpienia pomiędzy ludźmi przeznaczenia, przecież jest, pewna loterya szczęścia, w której tylko ulubieńców fortuny numera wygrane spotykają. — Zaufany w pomoc swojego oręża i swoich, zbliża, się pod Zembocin, i niebo