W Mazowszu jest miejsce zwane Opinogórą. — Trzy pagórki wznoszą się wśród rozleglej równiny — lasy zdala czarnym ją okrążają wieńcem — gaje zielone, po niej rozsypane, przyjmują w swoje zacisza różnopióre ptaki lub trwożliwe zające — krzaki gdzieniegdzie z błot i trzęsawisk wznoszą gałęzie, wiatrem na wszystkie nachylane strony. Ileż razy tam się uganiałem za szybko lecącym bekasem, ileż razy broń morderczą podnosiłem na szarą kuropastwę — ileż razy na tych błoniach hałasem i, uniesiony namiętnością, pędziłem za uciekającym zwierzem! Poznałem ciągłem zwiedzaniem najmniejszy krzaczek na rozleglej równinie. Ledwie, że każdego kwiatku nie pamiętam. Tu strąciłem z górnych niebios okrutnego jastrzębia, tu przepiórka umierając rozciągnęła swe skrzydła, przed mojemi nogi. Tam znowu wystrzał mej broni nie trafił celu. Tam dziką kaczkę aż pod chmurami raniłem. — Każde drzewo poznałoby mnie — niema kamienia na tych polach, któregoby moja nie trąciła stopa — niema strugu, przez którybym nie przeskakiwał. Wody Sony unoszą na sobie liczne ptaki i niema fali, którejby krew nie zarumieniła — krew, płynąca z razu, zadanego moją ręką. —
Różne wsie, cztery miasta towarzyszą na tych równinach Opinogórza. Ale ona się wznosi z powagą, jak olbrzym zwycięski, i wszystkim zagraża płasz-