Page:PL Zygmunt Krasiński - Pisma Tom5.djvu/65

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.

mgły gęstej jak piekielne wyziewy, lub zatopi w spienionych falach oceanu. Nie dziw się więc, spoglądając na błędny mój lot po drogach niebieskich, bo zaprawdę szaleję wśród zbytku męczarni; i gdy, miotana i szarpana zewsząd, wiję się na wszystkie strony, dzikie wyprawiając tany i skoki, zdaje mi się, że zdołam uciec przed nienawistnymi losami. Ale napróżno! Jestem igraszką każdego podmuchu, każdego promienia. Raz, jako królowa, w złocie i purpurze panuję na niebie, to znów w poszarpanych łachmanach jestem jak niewolnica samowładnego wichru. Jak tytaniczny pan haremu za lada fantazyą wyrokiem śmierci każę ukochaną odaliskę, tak słońce ze mną się pieści, dopóki chwilowej kochanki z objęć swych nie rzuci na łup śmierci. Rodzę się na bezdrożach powietrznych, żyję krótkiem życiem owadu, będąc zarazem najjaskrawszym motylem, latającym po lazurach, i najpodlejszym z płazów, pełzających w ciemności. Konam co chwila i wciąż się odradzam, aby wiekuiście umierać. Na każdem miejscu gotowa dla mnie kolebka i czyhająca mogiła, i ten sam wiatr, co wesołym podmuchem wita me narodziny, ponurym jękiem zwiastuje mój zgon. Powiedz teraz, gdy znasz smutne me dzieje, czy chciałbyś jeszcze zamienić się w chmurę?“
 Otwierałem usta do odpowiedzi, gdy, podnosząc oczy, już nie ujrzałem chmury. Spełniły się jej losy — znikła bez śladu.


────────