Książę/Część druga/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Książę |
Data wydania | 1912 |
Wydawnictwo | Spółka nakładowa „Książka“ |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
[ 139 ]Kiedyś wystarałam się o adres Zienowicza i napisałam do niego:
Nie boję się, że zdziwi Pana ten list mój — po tych rzeczach, które już stały się między nami. Niechaj go Pan zaliczy do kategorji „piękna dziwaczności“, o którym mówiliśmy jednego cichego i delikatnego wieczoru.
Piszę bowiem przez kaprys tylko, wiedząc już teraz napewno, że listu przestał Pan oczekiwać oddawna, ciesząc się z góry sprzecznością między momentem wysłania go przeze mnie i otrzymania — przez Pana.
Teraz już mogę zupełnie żartobliwie sądzić to wszystko, co było przed pół rokiem, gdyż przestało dla mnie posiadać nawet ten skromny i w wysokim stopniu niewyszukany czar, którym zdobi niektóre małoważne zdarzenia zasłona przemijającego czasu.
Pisząc — nie pragnę odnawiać, wskrzeszać czegokolwiek. List mój nie posiada celu, tylko przyczynę — jest rezultatem jakiegoś odruchowego, pozbawionego treści pomyślenia o Panu.
Czasami — napozór bez żadnej zrozumiałej asocjacji — ujrzy się wspomnienie jakiejś alei [ 140 ]ogrodowej, zapadającej w dół i w mrok, alei, po której się chodziło dzieckiem albo może wogóle nie chodziło się nigdy. Czasami błyśnie jakaś niewyraźna galerja, zawieszona pustemi ramami, w których powinny się znajdować cudowne, naiwne w rysunku i królewskie w barwie i plastyce arcydzieła mistrzów dawnych. Czasami kąt pokoju nieznanego, gdzie przy oknie, odwrócona, zapatrzona w nieskończoną, strasznie smutną perspektywę ulicy, stoi mama, — której przecież nie mogę pamiętać... Czasami pole jakieś, jasne i kwiatów dziwacznych pełne, ograniczone zupełnie nierzeczywistą linją horyzontu — i jednocześnie ogromnie wyraźna melodja, której jednak później wyśpiewać nie można już nigdy — — Tak właśnie w wyobraźni mojej stanął nagle Pan...
Nie dzisiaj. Było to może przed tygodniem.
W życiu moim dużo się zmieniło, co zresztą przewidzieć Pan mógł — już wtedy.
Otóż — znajdowałam się w sinawym, niepewnym półmroku, w małej grupie ludzi o mądrych czołach i pochyłych wejrzeniach.
Jeden z nich stał z boku, napół odwrócony ode mnie. Widziałam linję szlachetną męskiej czaszki — a poza nim oczy zapatrzone, zasłuchane w jego ekstatyczne słowa. Znałam tego człowieka — i Pan znał go także — i pamiętałam, jak wygląda. Ale w owej chwili nagle zapomniałam. Tylko dziwnie uderzyła mię ta linja czaszki z konchą uszną — i spadek ramienia. I twarz odwrócona, której nie widziałam, wydała mi się twarzą Pana. Z [ 141 ]nadzwyczajną wyrazistością, wzrokiem halucynacji, z bolesnym prawie przeświadczeniem rzeczywistości — ujrzałam twarz Pana, uczułam ją — tam, po drugiej stronie tej czaszki.
Było dziwne i krótko trwało. Przytym bezsensowne zupełnie. Byłam przecież pewna, że Pana tam niema — i nietylko dla tego, że Pan jest daleko, że tamten człowiek był sobą, więc nie mógł być Panem — ale dla tego jeszcze, że Pan nigdy nie zechciałby tam się znajdować.
I była chwila — też bezsensowna i też bardzo krótka, że znowu zapragnęłam całą mocą woli, by Pan tam był, by Pan chciał.
A z chwilą, gdy ten człowiek konkretny odwrócił się — i spojrzał na mnie innemi, bezdennie smutnemi oczami, uśmiechnęłam się do niego. Nie jest on ani trochę podobny do Pana i nawet nie posiada takiej linji głowy i takich ramion. Ach, jakże bardzo inny jest, niż Pan.
Od tego nieistniejącego zdarzenia minął tydzień — i dotąd jeszcze pozostało mi dziwne, niepokojące trochę wrażenie, jak po dusznym, marzennym śnie... I to wrażenie jest jedyną przyczyną tego listu, za który przepraszam Pana w rezultacie.
Niech Pan pamięta, że nie chcę nic wskrzeszać. Niechaj Pan o tym nie zapomina. Nazbyt daleko jestem teraz od tamtego wszystkiego. A to, co otacza mię zblizka, zasłania mi cały świat.
Pamiętam jeszcze Pana — i wiem, że Pan odpowie — i lękam się bardziej tej odpowiedzi dla siebie, niż mego listu dla Pana. Boję się, żeby [ 142 ]Pan nie zrobił czegoś niedobrego, nieestetycznego, czegoś, coby mi mój własny postępek kazało uważać za niestosowny.
A może lękam się dla tego tylko, że już nie tak bardzo dobrze Pana pamiętam.
I — zresztą — —
Kłamię wszystko. Kocham Pana w tej chwili tak cudnie i bardzo, jak i w chwili rozstania naszego — i przedtym i zawsze — Tęskniłam za Panem przez całą tę smutną wiosnę i całe smutne lato, przez pół roku, dwa miesiące i dni dwanaście... Jaki czar rzucił Pan na mnie, że dotąd jeszcze — Piszę — i boję się, by się na nowo nie stało tosamo — to okropne. Bardzo kocham — i znów chciałabym wszystko dla siebie... Zła jestem — i kapryśna, jak wtedy... I równie ładna...
Nie będę przepisywała i zmieniała nic. Niech Pan odpisze, co Pan chce.
Niech pan pamięta: kocham zawsze.
Odpowiedź Zienowicza.
„A jednak — i oto znowu muszę Pani przyznać słuszność — życie naprawdę jest bardzo silne....
Zdawało mi się, że już nazawsze umarłem dla jego smutnych ułud, że już nazawsze odszedłem w nieskończoność wytwornie cichego i samotnego marzenia — gdy nagle list Pani...
Radość i strach — strach, tak potworny, jak radość...
Ach — i poco Pani to zrobiła?
Piszę do Pani z nad brzegów przepysznie pięknego jeziora, jeziora, które dziwnie przypomina oczy Pani.
A zwie się to jezioro: Garda.
Garda!... Strzeż się!... Jestem ciche, spokojne, lazurowe — gdy patrzysz na mnie zdaleka. Ale strzeż się... W głębiach moich żyją bóstwa tajemnicze, a gniewne, — bóstwa, rozkochane w burzy... Jeśli kochasz spokój marzenia, jeśli czuwać nie umiesz, jeśli wzrok twój wybiega ku nieskończonej dali — strzeż się! Ramienia pewnego, [ 144 ]ramienia, z którego wiosło i ster nie wypadną, czujnego ramienia ci trzeba... Garda!...
A z listu Pani widzę, że wiecznie stoi między nami ten cień... Ten cień, od którego uciekłem aż tu... Hrabia i Pankracy nie złożyli oręża — prawda?... Tylko, że na tarczy mojej, miast znaków herbowych, jaśnieją boskie głowy Feba i Ateny...
W życiu Pani wiele się zmieniło... Przeczuwałem to... I o tego pochylonego pana z nie moją twarzą — najbardziej się bałem...
Trudno mi sądzić, kto z nas dwuch ma słuszność — ale i teraz znowu powtórzyć muszę: bogiem mi Piękno.
A gdzie jest tłum i rynek, tam Piękna niema. Nienawidzę przeto tłumu i rynku.
Zna Pani dobrze to credo — lecz czuję się w obowiązku wygłosić je raz jeszcze — by Pani wiedziała wszystko i bym ja nie łudził się po raz wtóry.
Nie chcę już złudzeń — zarówno dla siebie, jak dla Pani. A zresztą — przywykłem już do mego kamiennego sarkofagu.
Chociaż —
Wczoraj, po odebraniu listu Pani, na wywrotnej rybackiej łodzi, z młodym, smukłym, przepięknym Włochem wybrałem się na jezioro. Tak bardzo chciałem sobie przypomnieć oczy Pani...
Pół leżąc, wodziłem spojrzeniem po odbijających się w błękicie wód cytrynowych i oliwnych gajach, po ruinach starych zamków, rozrzuconych po wzgórzach, przypominałem sobie słoneczne [ 145 ]strofy Katulla, który śpiewał kiedyś nad tym jeziorem — i marzyłem o Pani...
Marzyłem — i myślałem, że jeden uśmiech Pani wart jest stokroć więcej, niż cały ten okrutny kult „bezbożnych ołtarzy“. Bo jest Pięknem...
I czemu Pani nie chce się uśmiechać?“
[ 146 ]W miesiąc po pierwszym napisałam do Zienowicza drugi list:
Kiedy odzywałam się do Pana po raz pierwszy, miałam wrażenie, że jestem fanatyczną kapłanką jakiejś mrocznej gontyny w skalistych, chłodnych i ciemnych szczytach górskich — i że dla Pana rzucam znicz święty, dla Pana na głowę swą ściągam przekleństwa mego ludu — i przez zawrotne szlaki szczytów skalnych biegnę tam, na południe, do krainy słońca, do królestwa piękna. I zabieram ze sobą kwiaty dziwaczne, obłąkaną fantazją wykarmione w podziemiach życia, tkaniny purpurowe, zdobiące ołtarze mych wierzeń.
A teraz — zdyszana biegiem, chmurna, dzika i nieufna — widzę, że egzotyczne moje kwiaty bledną wobec przepychu pańskich ogrodów i więdną w żarze tamtejszego słońca, że moje purpury monarsze spłowiałe są i nieświeże przy pańskim majestacie, a oczy moje do blasku nie nawykłe, spalone świętym ogniem kultu. I miałam chwilę — ja zawsze pyszna i harda — kiedy wstyd mi było darów moich królewskich — przed Panem.
Tak było w pierwszej chwili, gdym otrzymała list pański. Upokorzył mię ten chłód i spokój [ 147 ]niezamącony, z którym Pan przyjął taką wielką, taką wyjątkową ofiarę mojej pychy i dumy. I moje pierwsze odezwanie się — takie zupełnie nieoczekiwane — tak mało Pana zdziwiło jednak...
A pomimo to upokorzenie, odzywam się przecież powtórnie, chociaż po wielu dniach namysłu — i stąd opóźnienie znaczne tego listu.
Zrozumiałam bowiem wreszcie motyw pańskiego chłodu i to odkrycie — wyznam szczerze (bo mniej jeszcze niż zalet, wstydzę się wad mych i małostek) — ucieszyło mię jako kobietę.
I jedno jeszcze wyznam szczerze: niesłusznie Pan czynił, lękając się rywalizacji Jana. Och, nie dla tego to piszę, bym usiłowała Pana przekonać, że naprawdę nie kocham tamtego i że wówczas nawet nie kochałam go wcale. Ale dla tego wyłącznie, by Pan nie przypuszczał, że on jest tym, co się w mych oczach przeciwstawia Panu.
Nie. To, co mię wchłonęło i razem wypełniło sobą całą treść moją, — to nie poryw fantastycznej kobiety, która, jak sądzicie wy, artyści, — jest dziełem mężczyzny kochanego. To cały świat nowy, świat bohaterstwa, nadziei i wielkości, którego dzisiaj nie poświęciłabym już dla nikogo — nie wyłączając Pana. To świat nowej myśli i nowego piękna, w którym najwyższe ideje — miłości i nienawiści — w jednym momencie stapiają się w gromową syntezę, z której rodzi się — Nowy Czyn. A Jan był mi tylko pierwszym przewodnikiem po tej krainie, on pierwszy powiódł mię przed owe [ 148 ]„bezbożne ołtarze“, uświęcone przez krew najokrutniejszej objaty — z ludzi.
Ach — nie — Teraz dużo powiem i o nim samym. Po tym, co już wyznałam, niech Pan i tego wysłucha: bo mam dla tego człowieka wszystko, co jest w miłości — oprócz kochania.
Pamiętam w życiu moim dzień chmurny, pełen tryumfalnego śmiechu przez piołunowe łzy. Dnia tego padły między mną i światem pierwsze słowa wyboru, wyboru jednej z niezliczonych dróg życia — jednej nieznanej ze wszystkich nieznanych — drogi najmniejszego oporu — na los szczęścia. I w tym dniu właśnie dowiedziałam się z ust jego — o miłości...
Pan nie zrozumie tego... Ten człowiek, który gardził dotąd rozkoszą życia, który po drodze swej deptał wszystkie kwiaty i zbierał ostre kamienie dla budowy nowych gmachów, ten, który od wszystkiego, co nęcące, odwrócił swe entuzjastyczne oczy fanatyka — tensam klęczał dnia tego u nóg moich i szeptał słowa miękkie i aksamitne, jak kwiaty, — wielki wzgardziciel życia, przeze mnie do życia obudzony — —
A gdy w lat parę później po raz drugi zjawiłam się w jego życiu, niezagasłym wspomnieniem mym zabiłam mu złudzenie miłości, skarb bezcenny i nieopłacony. Nigdy nie dawszy mu szczęścia, tym razem odebrałam mu jeszcze jego symbol kryształowy.
I zamiast przekleństwa, błogosławieństwo czytałam w jego oczach, zamiast potępienia — [ 149 ]uwielbienie. A wobec piękności tej duszy — ach, jakże blade wydały mi się wówczas pańskie wytworne halucynacje piękna — —
Nie — nie — nieprawda. Niech Pan nie wierzy — i niech Pan się nie gniewa. Bo ja przez te dni wszystkie żyć miałam pod ciężarem jego przesmutnego spojrzenia. Ja przez te dni wszystkie marzyłam o tym właśnie, by Pan mógł stać się takim, jak on — — Bo Pana kochałam, nie jego...
Och — dobrze przecież pamiętam pańskie wyznanie wiary — i nie łudzę się wcale — — Nie łudzę się, ale wierzę w to, że Pan zrozumie, jak łatwą i niewspaniałomyślną jest ta pogarda tłumu, który jutro cały stanie się zastępem wybranych. Ja wierzę, że Pan zrozumie.
I chcę, żeby Pan tu przyjechał. Tęsknię i proszę. Ja jego przecież nie kocham, niech Pan uwierzy — tylko Pana... Widzi Pan, jak pokornie piszę, chociaż jestem taka dumna...
Chcę, żeby Pan przyjechał — i stał się takim, jak on — — —
List Zienowicza.
„Chłód — mówi Pani — majestat... Ach, gdybym pozwolił sobie na jedną chwilę zaufać kapryśnej i nieobliczalnej naturze Pani, gdybym na chwilę uwierzyć mógł, że to dzikie, niesforne serce wróciło znów do mnie — nie słowa te rzuciłbym do stóp Pani, ale czoło moje, czoło, bijące o ziemię w hołdzie niewolniczym.
Ale cierpiałem zbyt wiele... Ja — ironiczny pan uczucia, patrzący śmiało w zimne oczy Sfinksa, obywatel państwa Nieskończoności, mag i rycerz niezłomny, ja — Hertenstein, grający na ślepej klawjaturze pieśń o Bezczynie i Nieziszczeniu, ja — dla którego wcielenie idei w konkret jest śmiercią idei, ja — gardzący wszystkim, co nie jest pogardą — dzisiaj za jeden pocałunek tych ust buntowniczych oddałbym Absolut, który kocham nad wszystko, bo zawsze weń mogę nie wierzyć...
Chłód... majestat...
To nie chłód, nie majestat — i nie schlebiająca kobiecej próżności zawiść nawet. To wstręt do tej myśli, że mógłbym być zazdrosny o tych — bohaterów jutra. Jutro... O jakże biedne jest życie, [ 151 ]które patrzy w jutro... O jakże słaby duch, który o nie walczy... Więzienie czasu i przestrzeni stworzone jest dla tych, którzy nie są godni istotnej wolności.
Czym Pani była dla mnie? — —
Surowy duch mej młodości nie znał granic przestrzeni, jak i granic czasu.
Potężnym ramieniem sięgał najwyższej z gwiazd, a bramy najdalszej przyszłości stały mu otworem.
I gdy kiedyś zastał mnie płaczącym na ruinach kościoła, że nie usłyszę już nigdy chórów anielskich, które dziecięciem kołysały mię do cichego snu — rzekł mi:
— Pójdź. Powiodę cię do świątyni Potęgi.
I wstałem — i poszedłem za nim.
Mijaliśmy spustoszone łany wieków, które przyjść mają, mijaliśmy pomniki bohaterów, którzy się jeszcze nie urodzili; tarasami przyszłości pięliśmy się coraz wyżej, aż wreszcie — na olbrzymim płaskowzgórzu zaszumiał nam przepyszny ogród wiszący.
Potężne pnie drzew cedrowych złociły się w zachodzącym słońcu — a wśród nich strzelały ku górze szeregi kolumn bazaltowych tak wysokich, że szczyty ich ginęły w przepływających obłokach i zdawały się podpierać sklepienie niebios.
Drzewa i minerały tworzyły razem potwornie wielką budowlę, do której wstępowało się po niezmiernie szerokich, do zastygłych fal morskich podobnych tarasach.
Na tarasach po obu stronach wejścia stały na [ 152 ]postumentach wyobrażenia dziwnych tworów: zrywały się do lotu hipogryfy i chimery, drzemały centaury i sfinksy, rozpościerały bajeczne skrzydła feniksy i latające smoki, połyskliwemi łuskami migotały potworne pytony, na zakrzepłej fali wylegiwały się syreny — — i im wyżejśmy szli, tym bogatszą stawała się ta mityczna fauna, tym silniej biły nam serca na widok potwornie wielkich kształtów, wyznaczających nam drogę.
I oto stanęliśmy wreszcie przed dwiema niebotycznemi kolumnami, które wyciągały się ku niebu, jak dwie tytaniczne ręce ziemi.
A gdy oczy moje, jak dwa ptaki zalęknione, pobiegły w głąb świątyni, uderzył mię w pierś — tam, gdzie serce, taki strach, żem upadł na ręce wiodącego mię ducha.
— Czemu się lękasz — rzekł mi cicho demon — jam tu bogiem —
I rzeczywiście — gdym znowu podniósł oczy, ujrzałem w głębi ołtarz, drobny przez oddalenie, jak głaz przydrożny. A na ołtarzu tym, z kamienia wykuty, stał on — mój władca i przewodnik.
Z ramion tryskały mu ku górze dwa nieskończone skrzydła i, załamując się wysoko, nakrywały świątynię całunem czarnych piór — tak, że ani jeden promień słońca nie przenikał do jej wnętrza.
Z boków tylko wnikało do świątyni blade, przez igły cedrów przesiane światło — i napełniało ją matowym, chłodnym połyskiem, w którym ujrzałem cztery olbrzymie, groźne jeziora, przecięte krzyżem z głazów usypanych grobli. [ 153 ]Na przecięciu dróg i na czterech ramionach krzyża szumiały cicho pod sam strop czarny tryskające fontanny — ale nie było w nich uśmiechu tęczy, jeno wielka, matowa bladość smutnej, zadumanej o głębiach mórz perły.
I cisza — — Cisza taka, że stąpania własnych nóg wydały mi się grzmotem podziemnym, a tętna pulsów — hymnem potężnym rozkołysanych przez orkan dzwonów.
Utkwiłem oczy w głąb jeziora. I nagle padła na mnie zaduma tak ciężka, że pod brzemieniem jej zgarbiłem się, jak Atlas pod brzemieniem globu, a na czoło wystąpiły mi węzły żył, tworząc sine, płaskie rogi.
Patrzyłem w chłodne, matowe zwierciadło i we własne moje odbicie — i czułem, jak przepełnia mię mądrość i potęga bogów. I stawałem się coraz większy, coraz silniejszy — i nagle demon Potęgi zniknął z przed mych oczu — z ramion strzeliły mi skrzydła — serce zamarło w piersi — z pod czoła błysnęły dwie zimne, przeszywające mrok klingi — i ujrzałem się bogiem tej świątyni.
Ale taki ból nieznośny targnął mię tejże chwili, taki strach przed samotnością wstrząsnął całym moim jestestwem — żem krzyknął na cały głos:
— Powietrza! Słońca!...
I od grzmotu mojego wołania zarysowało się sklepienie — a przez uczyniony nagle wyłom rzucił się władnie promień słoneczny.
— Hosanna ! Hosanna ! — krzyknęły cedry, bazalty i fontanny, w kaskadach wód zabłysły [ 154 ]siedmiobarwne tęcze, jeziora zmieniły się nagle w cztery jutrzniane witraże i jęły kołysać się, chwiać, skakać na brzegi, bryzgać pianą — —
A ze mnie motylem drobnym wyleciała dusza i jęła pląsać po promiennej smudze słońca...
Pani mi była tym promieniem słońca, wdzierającym się do świątyni Potęgi. Ale promień zgasł po chwili, a ja zostałem w mroku, wśród ruin i zgliszczy.
A gdym teraz odbudował wszystko, Pani powraca raz jeszcze burzyć i niszczyć — by za potęgę mojego królewsko samotnego Ja dać mi w zapłacie słowa: bądź, jak on...“<ref>Dwa te ujęte w cudzysłów listy Zienowicza są pióra Leona Rygiera.<ref>.
List mój.
Och — dobrze rozumiem Pana. I nawet lubię czasami słuchać tych bluźnierstw uroczych. Jest we mnie coś, co jeszcze odbrzmiewa bezdźwięcznym tonom pańskiej pieśni milczącej. Czasami wydaje mi się nawet, że to Pan ma słuszność, że może nawet nie kochałabym Pana, gdyby Pan stał się takim, jak marzę, gdyby Pan dla rzeczywistości porzucił ten cudny świat, którego niema.
...Bo przecież Jan jest takim właśnie, jak marzę...
Ale to są drobne zwątpienia i wahania neofitki. Coraz już mniej we mnie z tego, co koronkowym mostem połączyło kiedyś nasze dusze. Dawniej kochałam egzotyczne rośliny, kamienie rzadkie, stare rzeźby, naczynia drogocennej roboty, perspektywy kolumnad z białego marmuru. Dziś jednak otrząsam się z tej martwej narkozy piękna, bo stanęłam oko w oko z bohaterstwem. Dusza moja ugięła się przed poczuciem tej strasznej mocy podziemnej, która jak ogień wnętrza globu, kłębiła się i potężniała i płonęła bolesną, krwawą ekstazą pod ciśnieniem stu atmosfer, pod żelaznemi cielskami nieporuszonych od wieków [ 156 ]cokołów granitowych — i dziś nakoniec, zwiastowana głuchym grzmotem podziemnym, poprzedzona łoskotem zrysowanych olbrzymów granitu, jak trzęsienie ziemi rzuciła panikę na jasny świat — i słupem ognia, giejzerem krwi buchnęła pod samo niebo.
Dusza moja uklękła przed pięknością takich wulkanów.
Niesprawiedliwa jest pogarda pańska dla tych, co walczą o jutro. Bo wojownicy, nie dla siebie marzący tryumfy zwycięstw, również znajdują wyzwolenie z więzienia czasu i przestrzeni — tylko nie przez łatwą myśl abstrakcyjną, lecz przez ofiarną śmierć.
Nawet by pogardzić bytem i niebytem, musi Pan się oprzeć na kryterjach ziemskiej formy bytu, na kryterjach własnego istnienia. A wszystko, co się jeszcze mieścić może w sferze zjawisk i przeciwstawień życia, maleje do zera wobec porywów, wyzywających do gry samą śmierć. Jakże wielki i piękny jest żar, co się nie ugnie przed tym ogromnym, czarnym majestatem.
Gdy myślę o tym, nie rozumiem już wtedy, nie widzę pańskiej potęgi. Słabe, jałowe, dziecinne wydają mi się te górne sny. I widzę Pana stojącym na chwiejnej kolumnie, zbudowanej i podtrzymywanej przez tych, któremi pan pogardza. Wolny, szlachetny duch ludzkości nie rozkocha się w pięknie, uwarunkowanym brzydotą, nie upoi się tryumfem, okupionym krzywdą.
Byłam taka, jak Pan, — więc wierzę w [ 157 ]możliwość nawrócenia. Więc raz jeszcze powtarzam słowa przyzwania. Dzisiaj już niewolno pozostawać bezkarnie tam, gdzie Pan jest. Czerwone zorze dalekie, krwawe łuny odbijać się będą w zwierciadlanej wodzie włoskiego jeziora.
Smutna jestem bardzo, gdy myślę o tym wszystkim. Serce mi zamarło od widoku męki i ofiary.
Dla tego nie posyłam Panu żadnego dobrego słowa, choćbym nawet miała utracić Pana po raz drugi... Wsłuchuję się w ostatni śpiew mej miłości — i trwoga mię zdejmuje. Żegnam.
[ 158 ]W odpowiedzi na to Zienowicz przysłał mi krótki list, w którym oświadczał, że przyjedzie natychmiast, jeżeli zgodzę się ujrzeć go takim, jakim był przedtym. Dla mnie mógłby „walczyć o Graal Święty, o grób Chrystusowy", ale wstręt w nim budzi ta brutalna walka o „sytość i wygodę“. „Któżby śmiał sięgnąć po Ciebie, wśród tłumu żyjąc, a nie w kastelu?“ pytał. Prosił, bym jak najprędzej napisała mu, czy pozwalam, aby przyjechał „taki“.
Na decyzję tę czekał długo. Szamotałam się wówczas rozpaczliwie w walce z sobą, pełna bolesności rozważałam przepaść odwieczną między indywidualistycznym kultem „ja“ i wielką społeczną religją. Wreszcie jednego smutnego wieczoru odpisałam mu tak:
Nie, miły Panie mój, nie... Inaczej wtedy, — bardzo już dawno — rozumieć chciałam przyjazd Pana —
Teraz już nie — — Powiedziałam: dawno — nie dla jakichś względów oderwanych. Powiedziałam zupełnie szczerze. Bo to było naprawdę: bardzo już dawno.
Minęło wiele dni, podobnych do nocy, i nocy, [ 159 ]podobnych do cmentarzy. Przeżyłam to wszystko. I to przeżycie wytwarza właśnie ową nieskończoną dawność.
Zupełnie inna byłam wtedy, kiedy wzywałam Pana. Coś niedokończonego jeszcze było we mnie — i z Panem walcząc, może trochę ze sobą jeszcze walczyłam, z tym wszystkim mianowicie, co we mnie do Pana należało — co było we mnie ostatnim cieniem zapytania i pychy.
Dzisiaj — po przeżyciu — niema już we mnie takiego kąta duszy, w którymby się nie mieścił wszechświat. Niema już we mnie zapytania ani zaprzeczenia wiary — ponieważ wiem. Zrozumiałam czuciem — i myśl moja naprawdę teraz uklękła przed sercem, chociaż zawsze panią zimną i okrutną mu była. I dla tego wiem — i już nie wątpię.
Pan zrozumiał — prawda? — że teraz już nie może Pan być przy mnie. O ileż większe byłoby nasze oddalenie, gdyby Pan był blizko.
Bo wieki minęły już od czasu dawnego, kiedy kochałam Pana. Chodziłam wtedy po gankach zawrotnych reminiscencyjnego zamku i nad nizkie, ciemne równiny słałam wzrok. Chodziłam w sukni białej, z której spływające dołem sznurki pereł ślizgały mi się po palcach nagich stóp, jak morska piana. Chodziłam tęskna, urocza, fantastyczna — jak moje marzenie o sobie... Rozumie Pan, czemu tak piszę: oto dla tego, żeby Pan wiedział, ile pychy było w mojej miłości, ile siebie próżnej i miłej kochałam w Panu. By Pan wiedział, że kochałam w Panu to, jak Pan pojmował mnie, że kochałam [ 160 ]w Panu siebie taką, jaką się tylko przez oczy Pana ujrzeć mogłam. Że kochałam w Panu piękno siebie — —
Wieki minęły od czasu dawnego, kiedy kochałam Pana. Bo umarło już we mnie to, co się tak cudnie odbijało w pańskich oczach. Bo kiedy teraz zechcę szukać siebie w Panu, znajdę trupa. Bo zrozumiałam, że piękno jest złe, chociaż dobro jest piękne. Pan to pewnie zrozumie, ale Pan w to nie uwierzy. I ja nie żądam już dzisiaj —
Tylko poco piszę to jeszcze?
Nie dla Pana już teraz. Chcę tylko po raz ostatni powiedzieć wszystko o sobie, bo odtąd nie będę więcej. Chcę jeszcze po raz ostatni powiedzieć wszystko o sobie, bo odtąd nie będzie już mnie. Jutro zapomnę o sobie, to ostatnie, co sprawia jeszcze, że mną jestem, a nie wszystkiemi, to ostatnie, co przeciwstawia się jeszcze i wydziela mię ze wszechświata. Jutro nie będę już sobą, tylko jak cegła zaginę w wielkim, czerwonym murze twierdzy, strzegącej skarbu ubogich. Stanę się czystą i kryształową, jak kropla nieskończonej wody, która kaskadą burzy skały. Jedna przezroczysta kropla, zmieszana z innemi. To będzie ostatni tryumf mego ja, tryumf nad sobą. Stanę się jednym z nieskończenie małych, momentem znikomym sił, stanowiących wszechświat, których gra nieskończenie różnorodna tworzy rzeczy i byty. W mgławicy atomów, w olbrzymim wirze bytów, powstałych z burzy życia, rola tych wszystkich, co się lękają, by im „nie wykradli ich ja“, a dusze [ 161 ]swe, jak księżniczki dalekie, w szklanych zamykają trumnach, by izolować je od gigantycznych śpiewów burzy, od błyskawic i piorunów, — rola tych już się kończy. Jak słupy nieruchome stoją na progach granitowych, niezdolni nawet zatrzymać biegnących fal.
Po raz ostatni więc mówię o sobie — i zginę pod wielkim, równającym całunem niewiadomości.
Ja, która umiałam pogardzić wszystkim, co mi było we mnie najbardziej ukochane.
Po raz ostatni mówię o sobie — i chciałabym powiedzieć wielkie jakieś słowo, jak ten człowiek, któremu wyciąć mieli język. I po długim, długim namyśle mówię: bardzo mi smutno.
Na tym skończyła się nasza korespondencja i — wszystko.
[ 162 ]W poszarzałym, tającym na dachach i chodnikach śniegu czai się już nowa, płomienna wiosna — nie ta dobra, niosąca miłość, słońce i kwiaty, lecz dzika, tajemnicza, legiendarna, drapieżna, węsząca, jak pantera, świeżą, dymiącą krew. Rok już przeszło, jak po ulicach miast i tajniach lasów północnych włóczy się groza niewypowiedziana i niepojęta śmierci gwałtownych, ofiarnych, gromadnych, bohaterskich. A ponad horyzontem, opasującym krwawe pola walk, płomienieje na pociemniałym niebie świt ogromny, który nigdy jeszcze w dziejach świata nie przepowiedział wschodu, świt, który jest tylko niezagasłym marzeniem o słońcu niewidzialnym.
[ 163 ]Byłam u Julki, kiedy przyszła Teresa, dawna narzeczona Jana. Nie odrazu ją poznałam. Stała się jeszcze szczuplejsza i bardziej nikła.
Serdecznym, krótkim uściskiem ręki powitała Julkę i zaraz zwróciła się do mnie.
— Nie poznaje mię pani — —
— Przepraszam bardzo, mam taki krótki wzrok — — tłumaczyłam się, walcząc z dziwnym zażenowaniem, prawie bolesnym.
— Och, proszę pani... Wiem, że się zmieniłam — powiedziała bez cienia skrytego żalu i popatrzyła na mnie jasnym wzrokiem. — Rok już przecież minął od tego czasu...
Julka mówiła szybko:
— Jak to dobrze, że przyjechaliście nakoniec. Brak was tu bardzo.
— I tam nie próżnowałam przecież —
Zaczęły sobie komunikować wzajemnie różne doniosłe szczegóły: Teresa spytała nagle:
— A wiecie już o Księciu?
— Co takiego? siedzi przecie już od maja —
— Tak, właśnie, siedział w M., wiedziałam o tym. I wyobraźcie sobie moje zdumienie, kiedy sobie jadę wczoraj i na stacji M. nagle do wagonu najspokojniej wchodzi Książę i zajmuje jedyne [ 164 ]wolne miejsce naprzeciwko mnie. Ludzi pełno — i nie mogę go ani przywitać, ani dowiedzieć się —
— Co wy mówicie? puścili go?
— Gdzież tam? — poprostu uciekł, właściwie uwolnili go podstępem — — I ten człowiek zamiast odrazu za granicę...
Roześmiały się obie śmiechem półgłośnym, pełnym naiwnie tryumfalnej, biednej, przyczajonej radości.
— To doskonałe — powtarzała Julka.
Teresa ciągnęła dalej:
— Pomyślcie tylko, co się we mnie działo, kiedy tak siedziałam naprzeciw niego... Od czasu do czasu tylko — żeby nie zwrócić uwagi — patrzyliśmy na siebie... Przecież i jego cały rok nie widziałam... Dopiero po jakich dwuch godzinach, kiedy z tego przedziału wszyscy wysiedli, mogliśmy się przywitać i rozgadać. Taki zbieg okoliczności! Przyjechaliśmy tu razem, właśnie wczoraj. Wy wiecie, co jemu grozi. I ten jedzie tu prosto, jak w paszczę. Powiada, że ma tu jak najlepszą opinję i pod tym nazwiskiem jest bezpieczny. Zgolił tylko brodę po dawnemu — i z dobrą miną spaceruje po mieście —
— To jest zupełnie wyjątkowy człowiek — zadecydowała Julka.
O Janie nie mówiłyśmy ani słowa, chociaż wszystkie trzy myślałyśmy o nim. Po chwili ożywienia i pozornej wesołości zasunęły się pomiędzy nami jakieś przegrody niezwalczone.
— Pani nie zna Księcia? — zapytała mnie Teresa, głęboko zamyślona o czym innym. [ 165 ]
— Owszem — poznałam go tego wieczoru właśnie, kiedy — — panią — odrzekłam niepewnie.
Pod wpływem tego nieznośnego wspomnienia zmieszałam się — w poczuciu winy dokonanej rozmyślnie, niepowetowanej.
Ona popatrzyła na mnie uważnie i nagle uśmiechnęła się. Uśmiechnęła się do mnie uśmiechem słodkim, mówiącym, że zrozumiała. A widząc, że drżą mi usta, rzekła uspokajająco i łagodnie, jakby była ode mnie znacznie starsza:
— No więc cóż, no więc cóż — — —
Znaczyło to, że przebaczyła mi i już nie pamięta.
[ 166 ]Wędrowałam po odległej dzielnicy miasta, mijając ciemne parkany, za któremi sterczały bezlistne gałęzie, bite przez deszcz drobny i wiatr. Na chodniku, niepokrytym asfaltem, stała między kamieniami woda, dygocąca bezustannie, jak od zimna, od uderzających w nią kropli. Pojedyńcze kamieniczki, czerwonawe kolosy fabryk, szopy niewyraźnego przeznaczenia — wszystko to nużyło wzrok trywjalną monotonją i posępnością bezgraniczną. Środkiem, po całym morzu czarnego błota, wlokły się naładowane ciężko furgony, skowyczące metalicznie na wielkich, zatopionych kamieniach bruku.
Nalewo szła ulica, ciaśniej zbudowana, jakby wracająca do miasta. Skręciłam w tę stronę.
Znajdowałam się tutaj po raz pierwszy, a jednak szłam pewnie, bez wahania, orjentując się szybko wedle otrzymanych objaśnień. Jednakże wniosek, jaki sformułowałam sobie, stając u celu drogi przed wysoką, drewnianą, na bronzowo pomalowaną bramą, brzmiał: zabiłabym się, gdyby mi tu kazano mieszkać.
Gdy, zamykając parasol, obejrzałam się bezcelowo, zobaczyłam jakiegoś robotnika, który [ 167 ]przypatrywał mi się uważnie z przeciwległej strony ulicy. Strach mnie ogarnął, gdy zaczął iść w moją stronę z wyraźnym zamiarem zaczepienia mnie, przyczym, starannie unikając błota — przeskakiwał z kamienia na kamień. Z bijącym sercem skonstatowałam bezludność ulicy. Nie wpadłam jednak do bramy. W systemie, z jakim ów człowiek wymijał kałuże, było coś, co przykuwało mię do miejsca. Stałam i czekałam, co będzie.
Nakoniec tajemniczy napastnik, przebywszy podobnąż metodą dzielący nas jeszcze szeroki rynsztok, podniósł głowę i ukłonił się. Teraz dopiero ujrzałam jego twarz i z trudem poznałam Księcia.
— Przepraszam, że ośmielam się napastować panią — rzekł, witając się ze mną salonowym giestem — ale spotkanie jest tak szczególne... Cóż pani robi w naszych stronach?
Wytłumaczyłam mu wszystko. Mówiąc, nie spuszczałam zeń oczu, konstatując zupełną zmianę w charakterze jego postaci, wywołaną tym przebraniem. Ciemna, wytarta kurtka doskonale uwydatniała mocną budowę ramion i klatki piersiowej. Wydał mi się w tej chwili człowiekiem, stworzonym do dźwigania młota i mocowania się z niezmordowaną siłą maszyn.
— Idąc tam, lękam się jednak — mówiłam. — Przecież, jeżeli stało się coś złego, to pierwsza odpowiedzialność spada na tych, którzy ich wiodą na niebezpieczeństwo. W takim człowieku widok inteligienta musi chyba budzić nienawiść... [ 168 ]
Książę przyznawał mi słuszność.
— Dla tego skorzystam z tego spotkania i poproszę, by pan poszedł tam ze mną... Z panem nie będę się bała — —
— Ależ — służę pani...
Przeszliśmy długie podwórze, zasypane słomą mokrą, gnijącą, po której w rozmaitych kierunkach chodziły kury. W kącie, gdzieś za śmietnikiem, w cieniu i zaduchu znajdowały się drzwi, wiodące na schody. Czarne, pościerane stopnie drżały pod naszemi krokami i trzeszczały przeraźliwie, wydając wszystkie tony skali. Wolno poruszaliśmy się, pogrążeni prawie w zupełnej ciemności, wstępując ostrożnie ku górze. Po drodze mijaliśmy niezliczone drzwi, przeważnie zlekka uchylone, z poza których dochodziło zepsute, parne powietrze, przesycone wonią jakiegoś jadła.
Na najwyższym piętrze Książę zapalił zapałkę i oświetlił przybity nad drzwiami numer. Zastukałam, nie usłyszałam nic, ale weszłam do izby.
Niedaleko drzwi stało przy piecu kuchennym małe dziecko i skrzydłem kurzym zmiatało stygnące blachy. Na stołku pod oknem siedział odwrócony od nas drobny człowiek z siwemi włosami i z uwagą obserwował niebo. Gdy weszliśmy, dziecko natychmiast wyszło dyskretnie, stary zaś odwrócił głowę i patrzał na nas nieufnie, wyczekująco.
Powiedziałam parę słów, które natychmiast zmieniły jego nastrój. Zauważyłam, że nie miał [ 169 ]jednego oka; niedomknięte powieki pozostawiały wązką szczelinę krwawą.
Dowiedziałam się, czy człowiek, ranny przed miesiącem i leżący dotąd w szpitalu, jest jego synem.
— A jakże, Franciszek. Będzie tydzień, jak mu nogę odjęli — —
Uważnie patrzyłam na niego. Powiedział to spokojnie, prawie obojętnie.
— Jakie nieszczęście — rzekłam. — Człowiek młody — dzielny, pożyteczny —
Starzec pochylił głowę.
— W dobrej sprawie — krótko wyjaśnił.
Przypomniałam sobie fałszywe moje obawy. Tak zupełnie czego innego czekałam. W podziwie milczałam przez chwilę.
— To jedynak? — spytał Książę.
— Mam jeszcze dwuch młodszych. Oba wzięci. Ale nie będą z nich tam mieli pociechy — — groźnie dodał. — Chowani już tak — —
— A ta mała?
— Nie moja. Siostrzenicy. Przychodzi czasem tylko. A tak, to już jestem sam.
— Ale z synem się widujecie?
— Nie można. On inaczej tam zapisany. Z boku się dowiaduję...
Zamilkł, zamyślił się. Drobna, pomarszczona twarz jego stopniowo zmieniała wyraz. Po chwili zaczął mówić powoli, jakby w coś bardzo dalekiego zapatrzony:
— W dobrej sprawie... nie żal... U nas już tak... [ 170 ]Ja sam w roku (wymienił dawną datę) straciłem to oko — — a znów ojciec mój, pod Ostrołęką —
Zaciął się i nie skończył. Z twarzy jego teraz dopiero spadłą maska starej, zrezygnowanej obojętności. Skrzywił się — i po zmarszczonych, zaklęsłych policzkach, na brodę siwą popłynęły łzy. — Dziwnie sączyły się z krwawej szczeliny pomiędzy powiekami...
Dowiedziawszy się jeszcze paru szczegółów, pożegnałam starego wojownika.
— Ci pielęgnują tradycje rodzinne staranniej, niż rodowa arystokracja — zauważył Książę.
Szedł przede mną, by oświetlać drogę po ciemnych schodach zapałkami. Schodziłam milcząc, głęboko zamyślona. Obserwowałam niewolniczo wysmukłą sylwetkę Księcia, raz po raz zarysowującą się czarno na tle rozbłyskającego światła. Miał kark odkryty, głowę napół zwróconą ku mnie — o profilu krótkim, wyraźnym, prawidłowo obrysowanym prostemi linjami.
— Chociaż towarzysze teoretycy nie lubią tego, ja jednak znajduję pewien urok w przeszłości — mówił dalej. — Coś dziwnie pociągającego jest w formach, które już nie posiadają treści. Czasami nawet podobają mi się formy, z których treścią walka jest zasadniczym motywem mego życia —
— Jakie to dziwne, że pan właśnie mówi takie rzeczy...
Książę roześmiał się.
— Takie niekonsekwencje są bardzo pocieszające — rzekł. — Znaczy to, że nietylko [ 171 ]wszechświat, ale i my sami daleko wykraczamy poza ubogie uogólnienia, prawidła i decyzje naszej logiki...
Wyszliśmy na ulicę. Deszcz nie padał już, ale zrobiło się strasznie zimno. Wiatr gwizdał, jak na pustkowiu. Książę ofiarował się odprowadzić mię przez tę dzielnicę.
— Nie, nie, dziękuję panu — zaoponowałam z dziwnym ogniem, nie wiem, czemu. — Sama siądę do dorożki — zaraz tutaj —
Nie nalegał ani przez chwilę. Uprzejmie pomógł mi przy wsiadaniu.
— Niech Pan przyjdzie kiedy do mnie — dobrze? — rzekłam, żegnając go.
Dorożka ruszyła z łoskotem. Patrzyłam za Księciem, póki nie rozdzielił nas zakręt ulicy. Wtedy pomyślałam bez żadnej przyczyny i zupełnie nie à propos: oto jest człowiek, z którym chciałabym mieć dziecko.
Jednakże natychmiast niestosowność tej myśli wydała mi się tak olbrzymią, że z całej duszy znienawidziłam nagle Księcia, chociaż on sam nic w tym wszystkim nie zawinił.
[ 172 ]Coś jest, co staje jeszcze czasami pomiędzy mną, a jaźnią zbiorową tych sfanatyzowanych ludzi, którzy w prawdy swoje wierzą z równą bezwzględnością, jak pierwsi chrześcijanie wierzyli w swoje dogmaty. Ich zjazdy i zebrania, na których prowadzą spory i wydają rezolucje, niekiedy zdają mi się nazbyt podobne do dawnych synodów, na których spierano się o artykuły wiary i rzucano klątwy na schyzmy i odszczepieństwa.
Razi mię niekiedy ich jaskrawe, nienawistne przeciwstawianie się wszelkiemu indywidualizmowi. Wierzę przecież, jak oni, i kroplą tylko być pragnęłam, podobną do innych, potrzebną dla nieskończoności wód — a jednak...
Boję się tych chwil zniechęcenia, pragnienia powrotu, prób nieudanych harmonijnego połączenia dwuch światów. Wtedy idę po wiarę do Jana.
Mówi mi rzeczy podobne do tych, jakie sama kiedyś pisałam do Zienowicza. I zaczynam w nie wierzyć na nowo. Ulegam jego dziwnej mocy, uwielbiam mądrość ewangielicznie prostą, z jaką wszystkie zjawiska świata dzielić umie na dobre i złe, kocham naiwną szlachetność, z jaką wszystkie dobre woli od wszystkich złych. [ 173 ]
I dziś ja także nie jestem już poza złem i dobrem. Poznałam ogromny czar ofiary, wielkości, bohaterstwa. I pokochałam dobro —
Ale jedno pozostało jeszcze: pokochałam je nie dla tego, że jest dobre, ale że jest takie piękne —
[ 174 ]Szłam po ulicy z Janem, gdy spotkałam Teresę. Pobladła w pierwszej chwili — a później powitała nas ze spokojną twarzą. Przez czas jakiś szliśmy we troje, rozmawiając o innych rzeczach.
— Spotkaliście się z Księciem — odezwała się do mnie.
— Mówił wam?
— Tak. Uważaliście, jak mało się zmienił. Nie znać na nim prawie tego dziesięciomiesięcznego więzienia.
— Niezwykle silny człowiek — wtrącił Jan.
— Tak, to jest siła....
Byłam ciekawa, czemu wogóle Książę mówił o mnie z Teresą. Zręcznie zapytałam ją o to.
— Dziwił się, że coś robicie — objaśniła. — Przypuszcza, że jest to jakiś kaprys przelotny —
— Na jakiej zasadzie? — rzekłam, pokrywając urazę. — Zna mię przecież tak mało...
Teresa uśmiechnęła się.
— Czy ja wiem? Mówił, że zrobiliście na nim wrażenie litościwej pani, przynoszącej ubogiemu jałmużnę i słowa pociechy — jak w moralnej powieści...
Roześmiałam się nieszczerze.
— Jakże można sądzić tak powierzchownie...
[ 175 ]Jednego dnia przyszedł do mnie Obojański. Nie widziałam go ogromnie dawno. Jest obecnie zgrzybiałym starcem, do pokoju wchodzi z laską, drży cały i w oczach ma zalęknienie.
Z początku rozmawialiśmy o tragicznych wydarzeniach ostatnich czasów.
— Tyle życia młodego, tyle krwi... — mówił półgłosem, ze zgrozą. — Ci, co idą, wszyscy idą na zgubę. Ale czy mają prawo wieść za sobą innych, bezkrytycznych? Kraj cały pokryje się mogiłami...
Mówił, jak człowiek stary, miniony, niepojmujący, wyraźnym, instynktowym przeczuciem zblizka węszący tylko śmierć. W myśli porównywałam go z tym starcem z rodu walecznych...
— Jest to początek upadku naszej kultury. — ciągnął. — Zatopi nas fala barbarzyństwa i zacznie się tosamo, co po upadku starożytnego świata. Ten ogień straszny coraz szersze ogarnia kręgi. Młodzież — pochłonięta pasją polityczną, rozentuzjazmowana fałszywemi nadziejami — rzuca szkoły i z zamkniętemi oczami idzie na stracenie. Nauka staje się zbyteczna, pogardzona, na plan ostatni zepchnięta. A przecież to jest jedyna droga, [ 176 ]jedyna droga — — — droga rozwoju myśli pozytywnej, niezależnej, droga wolności prawdziwej —
Nagle zamilkł, jakby zupełnie czym innym zajęty. Próbowałam łagodzić zlekka jego pesymizm. W połowie któregoś zdania przerwał mi:
— Chciałem podziękować pani — Przepraszam, że teraz dopiero, ale dotąd nie mogłem... Przyszedłem podziękować pani za nią... Ona panią jedną lubiła... Podziękować pani z całego serca — — —
Pochylił piękną swą siwą głowę — nizko, bezsilnie. Milczałam zmieszana, nie umiejąc zdobyć się na jakiś kobiecy odruch sentymentu.
— I chciałem powiedzieć pani... Ona nie była nieszczęśliwa przeze mnie — niech pani w to uwierzy.
— Ach, proszę pana — wszak —
— Nie, niech pani pozwoli. Pani przecież może przypuszczać, że w tym ja grałem jakąś rolę... A małżeństwo nasze było zupełnie fikcyjne — — miała swobodę — wszystko, co chciała... Kochałem ją, jak dziecko jedyne — — —
Starał się opanować resztkami dawnego kunsztu towarzyskiego. Chłodniej mówił:
— Przedtym już popsute było coś w jej życiu — i dla tego — Powoli zabijał ją nałóg straszny, niezwalczony — — Narkotyzowała się — — Wszystko czyniłem, by ją ratować — ale bezsilny byłem. — Przy pierwszej takiej próbie wpadała w szał — taka straszna w niej była ta żądza trucizny... Kochałem ją tak — — i przeszkodzić nie umiałem — W ten ranek... Ja dotąd pojąć nie mogę, jak Janka mogła zrobić mi taką krzywdę, taką — — [ 177 ]
Oparty o laskę, z pochyloną głową milczał przez chwilę i nieruchomo patrzył w ziemię. Nagle odezwał się cicho, głosem tajemniczym:
— A pani wie, my przecież byliśmy oboje na drodze do odkrycia, wielkiego odkrycia — dziejowego! A teraz wszystko przepadło — — Bez niej nie mogę już sam — Wszystkie preparaty zmarnowane, potłuczone retorty — — Sam nie mogę — i przytym boję się jeszcze... Ta myśl ohydna, że w każdej chwili wedrzećby się mogli, poniszczyć wszystko, posądzić — za-a-a-resz-tować — — !
Utkwił we mnie przerażone oczy:
— Teraz pani wie wszystko, teraz pani już wie wszystko — dodał po chwili enigmatycznym tonem ibsenowskiego bohatera —
[ 178 ]Na kilku zebraniach widziałam już Księcia i słyszałam jego przemowy. Wiele opowiadano mi przedtym o jego talencie oratorskim i ciekawa byłam, jak mówi ten człowiek, który raz w przebraniu robotniczym wygląda na atletę, kiedyindziej zaś pachnie Indian Hay’em, prowadzi wersalską konwersację i robi takie wrażenie, jakby był dzieckiem salonu.
Mowy jego jednak rozczarowały mnie. Nie znalazłam w nich objawienia. Jak wszyscy oni — zajmuje się obroną i komentowaniem dogmatów. W słowach jego jest inteligiencja i logika, ale niema wiary i ekstazy. Doznaję wrażenia, jakby był znacznie mądrzejszy od tego, co mówi. Z ust jego nie schodzi półuśmiech pobłażliwy sławnego trybuna, dobrze wiedzącego o efekcie, jaki sprawi jego mowa. Zdaje się myśli swoje wypowiadać od niechcenia, z pewnym nawet lekceważeniem dla nich, jakby w bezwzględną prawdę ich do połowy tylko wierzył, czy raczej jakby do prawdziwości tej żadnej nie przywiązywał wagi i nie uważał jej za konieczną. Szczególne jest, że sam, nie zdając się być zbyt silnie przekonanym, z dziwną łatwością przekonywa innych. Sugiestjonuje tłum [ 179 ]mocnym tonem głosu, oryginalnie i dziwacznie wyginającą się linją rozumowania, niczym nie usprawiedliwioną imperatywnością spojrzenia oczu niezwykle ładnych, oczu, jak z bajki. Odnosi zwycięstwo nad mówcami przeciwnego obozu, ale zupełnie niezależnie od tego, że ma rację. Należy do typu ludzi przecenionych, pomimo że na ocenę wysoką zasługuje. Pochodzi to stąd, że cenią go nie za to, co jest w nim warte najwięcej, lecz za przejaw jeden, drobny i przypadkowy, tej wartości.
Przerywają mu oklaskami, krzykiem aprobaty. On oczy przymruża — i czeka spokojnie z tymsamym, ledwie dostrzegalnym uśmiechem — aż skończą — —
[ 180 ]Gdy Książę przyszedł do mnie pierwszy raz, na krótką chwilę przypomniała mi się przeszłość. Oddawna nie widuję już u siebie ludzi o tak starannie wyszlifowanych paznokciach.
Przyjęłam go w mym ulubionym niegdyś buduarze szmaragdowym, w którym przebywam teraz tak rzadko. Ściany są tu jasne, jakby zrobione były z wody lub kryształu. Zasłony z seledynowego tiulu i adamaszku okrywają czarność okien. Od sufitu spadają w dół bukietem zastygłym kwiaty elektryczne i napełniają pokój nieporównaną wonią światła księżycowego. Srebrny pył elektryczności faluje szeleszcząco na zielono-błękitnej materji, pokrywającej meble wysmukłego fasonu, drży na bladych, rzeźbionych koronkowo liściach roślin z gatunku paproci, które stoją na słupach kamiennych. Drzwi, nieosłonięte portjerą, malowane delikatnie i rzeźbą pokryte, wyglądają w tym świetle, jak wykute z pozieleniałego srebra.
Witając Księcia, mimo woli pomyślałam, na jak bardzo innym tle spotkaliśmy się niedawno. Zestawienie to, w połączeniu ze wspomnieniem szczególnego nastroju, jakiemu uległam w ów ponury, chłodny wieczór, napełniło mię dziwnym [ 181 ]niepokojem. Z pewną trudnością uzmysławiałam sobie fakt, że gość mój jest tymsamym człowiekiem, którego widok przeraził mię wówczas na bezludnej ulicy przedmieścia.
Książę wyrażał podziw swój dla mego pięknego charta, który ma sierść popielatego koloru i nazywa się Shocking.
— Ogromnie lubię psy i znam się na nich — rzekł. — Dla tego pozwolę sobie zwrócić uwagę pani, że ten chart nie jest zupełnie odpowiednio chowany —
— Czy dla tego, że wchodzi na kanapę?
— Nie — jest tylko zbyt tłusty. Prawdopodobnie dostaje za wiele jeść —
— Nie rozumiem pana. — Je oczywiście póty, póki ma ochotę — —
— To źle właśnie. Przecież pies jest na to, żeby był ładny —
— Nigdy! — oburzyłam się. — Pies jest na to, żeby mu było przyjemnie...
Książę roześmiał się. Trzymał w obu dłoniach długą mordę Shockinga i patrzył mu w oczy.
— Nie wiem, czy przypomina sobie pani wieczór, w któryśmy się poznali — rzekł po chwili, puszczając psa.
— Pamiętam — — To już więcej, niż rok —
— Śpiewała pani wtedy. Gdy tylko wszedłem, usłyszałem pani głos — i znałem go już, zanim wiedziałem, kto śpiewa, zanim zobaczyłem panią — Wydało mi się to takie dziwne — — Umyślnie [ 182 ]nie odrazu wszedłem do salonu, usiłując odgadnąć wyobraźnią, jak wygląda ten ktoś nieznany...
— I odgadł pan?
— Nie — pomyliłem się. Jest pani znacznie chłodniejsza od swego śpiewu. — Nie wiem, czemu, wyobrażałem sobie kobietę o ciemnych włosach i oczach żywych, migocących — —
Nie powiedziałam nic.
— Była to dziwnie urocza pieśń — mówił Książę. — „C’est l’étoile d’amour, c’est l’etoile d’ivresse”... „là jamais ne sonne l’heure brève, où les coeurs se brisent en adieux“...
— Jakże pan pamięta — zdziwiłam się.
— Uważnie słuchałem — rzekł. — I jedna rzecz jeszcze była w tym szczególna; gdy wyobrażałem sobie tę gwiazdę miłości, zdawało mi się, że powietrze musi tam mieć kolor srebrno-zielony, czy seledynowo-błękitny — taki właśnie, jak w tym pokoju pani —
— I tym razem pomylił się pan także — rzekłam żartobliwie. — O ściany tego pokoju obijały się już słowa pożegnań — —
W złagodzonej formie opowiedziałam Księciu wrażenia, jakie odniosłam z jego mów.
— Wydaje się, jakby pan ludziom z rozumowań swych dawał tylko antytezę, syntezę zaś — pozostawiał sobie —
Książę nie przyznał się tu do gry.
— To nie jest fałszywe — rzekł. — Tylko różne sytuacje życiowe poruszają we mnie różne dziedziny duszy — [ 183 ]
— Ja tego nie rozumiem zupełnie. Wszakże Pan jest inny naprawdę, niż tamci. A to są dwa światy, których pogodzić nie można —
— Jakie światy?
— Świat wesołej wiedzy, gardzącej złem i dobrem — i świat ideału moralnego wolności i równości. Świat piękna, poezji, radości — i świat smutnej walki o dobro — — Tę przepaść widzę wciąż, która sprawiła, że Młody Król, ujrzawszy „krew w sercu rubinu, a w sercu perły śmierć“ — opuścił zamek, pełen skarbów i dzieł sztuki, pogardził kultem piękna, oddał młodość swą na usługi nędzy i cierpieniu —
Książę zdziwił się.
— Przecież piękno i poezja — to nie jakaś ścisła kategorja zjawisk. Piękno jest projekcją, w której oglądać można wszystkie zjawiska. To nawet, że Młody Król wzgardził sztuką i przepychem, stało się dla twórcy przedmiotem poezji — —
Słuchałam uważnie.
— Więc może — zaczęłam i zawahałam się — — więc może — i pan kocha dobro dla tego, że jest piękne — — — ?
Miałam wrażenie, że w chwili tej odzyskam coś, co wydawało mi się już utraconym. Książę odrzekł:
— Czaruje mię piękność tej walki nieśmiertelnej o dobro. — I tylko dla tego — rozumie pani? — tylko dla tego — —
[ 184 ]Spróbowałam dawać Shockingowi mniej jeść, ale czynił takie okropne wrzaski, że musiałam przerwać kurację. Niechaj już będzie zbyt tłusty na charta.
Dziś był Książę. Opowiadał mi wrażenia swe z pobytu w więzieniu.
— ...Później dopiero przekonałem się, że wszystko to nie było najstraszniejsze — ani nuda, ani samotność, ani rodzaj spodziewanej kary — bo wszystko to leżało jeszcze w sferze rzeczywistości. Tragizm zaczął się wtedy dopiero, gdy w grę weszły rzeczy z innego świata — gdy mianowicie po czterech miesiącach pozwolono mi nakoniec czytać książki. Pierwsze tomy sprawiły mi radość nadzwyczajną. Miałem już wówczas wstręt do myśli własnych, samodzielnych — i czytałem przez całe dnie i noce. Zdarzyło się tak, że dostarczano mi dzieł wyłącznie filozoficznych. Gdy taką lekturą zajmuje się człowiek wolny, to całej tej abstrakcji przeciwstawia się w mózgu jego bogactwo i różnorodność zdarzeń codziennego życia. Do mnie nie dochodziły nawet echa tych zdarzeń, mózg mój brał wrażenia tylko z tej fantastycznej dziedziny kontemplacji. Bawiło mię wędrowanie zawrotne po [ 185 ]drogach królewskich, wiodących de l’éphemère à l’éternel... Całemi godzinami wpatrywałem się w boskie załamania myśli gienjalnych — i widziałem je w półświetle, jak linje konkretne, kapryśnie stylizowane, fantastyczne wiązadła, podpierające gmach świata, pajęcze nici, łączące w jedno urocze misterjum życia i tę całą niezliczoność drobnych zdarzeń w nas i poza nami, którą nazywamy śmiercią. Zatapiałem się w kontemplacji niesłychanej tajemnicy czasu i trwania — i pojmować zaczynałem, że przeszłość i przyszłość nie istnieją zupełnie, że równają się sobie i są nicością, że wspomnienia moje i przewidywania naprzód — są dowolną kombinacją mego instynktu twórczego, bezużyteczną zabawą mózgowych organów obserwacji. Przestrzeń widziałem, jako istniejącą między dwiema rzeczami pewną określoną ilość innych rzeczy, zależnych od zestawień czasu i efemerycznych, rzeczy, których byt niczym prawie nie różni się od niebytu. Wtedy całe poczucie rzeczywistości, całą wrażliwość świadomościową zestrzeliłem na jedyny konkret niezbity chwili przeżywanej. Ja tylko, samotność moja i więzienie — były rzeczywistością dla mnie. Odtąd poczynając, ciągnęła się już nieskończoność. Czy zauważyła pani, że z pojęciem nieskończoności wiąże się w umyśle naszym zawsze jakieś określone, plastyczne wyobrażenie? Ja miałem wizje, halucynacje nieskończoności. Linja jej ostatniego horyzontu, będąca zresztą nonsensem matematycznym, zacieśniała się coraz bardziej. Nieskończoność otaczała [ 186 ]mię już, jak powietrze, kładła mi się na czole, na piersiach. Wyobraźnia moja wciąż silniej odginała się od życia, nerwy jęczały, jak wyciągnięte do ostateczności spirale sprężyn. I nie mogłem znieść już tego naporu na mózg. Dawno rzuciłem książki — ale męka się nie skończyła. Bałem się poruszać, by nie zamącić ciszy nieskończoności. Rozumiałem już, jak zaczyna się obłęd. — Przez całe tygodnie leżałem w łóżku, z oczami zamkniętemi, w jakimś półśnie — — męcząc się wizjami zdarzeń niepojętych, niedocieczonych —
Książę zamilkł, patrzył na mnie poważnie z pewnym szczególnym grymasem twarzy koło oczu.
— A wyjście z tego? — spytałam.
— Reakcja uczuciowa przeciw tej metafizycznej męce, w szczególności — etyczna. Etyka niesłychanie często staje się deską ratunku tych, dla których życie przestało już istnieć. Uległ temu Silvio Pellico, nawet Wilde... W rozróżnianiu zła i dobra jest coś, co najsilniej łączy z życiem, ten element pożyteczności — taki wyłącznie ziemski. Dla tego instynkt etyczny tak często i radykalnie zwalcza pesymistyczne i sceptyczne kombinacje intelektu. Zacząłem doszukiwać się w sobie grzechu, marzyć o wielkiej ekspjacji. W myślach swych zabijałem wszelkie ślady egoizmu. I doszedłem do wniosku, że wyrzuty sumienia są nad wyraz higjeniczne — —
Roześmiał się, na swój specjalny sposób przymrużając oczy.
[ 187 ]Od tygodnia przeszło nie widziałam Księcia. Gdy był u mnie ostatnim razem, nie wspominał nic o wyjeździe — a od tego czasu poprostu zniknął i nikt nie umiał mię objaśnić, co się z nim stało. Wprawdzie w ostatnich dniach nie było słychać o żadnych aresztowaniach, lękam się jednak, że go spotkało coś złego.
Ten człowiek stał się dla mnie teraz prawie niezbędny. Dzięki niemu odrodziło się we mnie coś, co już umarło. Książę w wysokim stopniu osłabił we mnie pedagogiczne wpływy Julki i Jana.
Prawie nigdy się z nim nie spieram. Dziwnie odpowiadają mi jego punkty widzenia — i chętnie biorę je za swoje. Wiem z całym przeświadczeniem, że jest to człowiek silniejszy, pewniejszy ode mnie. Przytym posiada jakąś pogodę czysto fizjologiczną, wypływającą nie ze światopoglądu, lecz z temperamentu, pogodę, która stanowi tajemnicę jego nadzwyczajnego wpływu na ludzi — i na mnie.
[ 188 ]Księcia ciągle niema. Brak mi go. Znów ogarnia mię to coś powrotnego. Ale nie idę już do Jana — ani do żadnego z nich.
Najchętniej — co jest szczególne — rozmawiam z robotnikami. Jest w nich wzruszająca bezpośredniość w reagowaniu na krzywdę i cierpienie. Zjawisk nie podciągają pod żadne z góry obmyślane kategorje i unikają uogólnień.
Lubią zwłaszcza mówić o rzeczach, leżących poza zakresem interesów i spraw wspólnych. Charakterystyczny jest sąd, jaki wydają o książkach; lekceważą niesłychanie wszelką beletrystykę, zwłaszcza powieści — lubią zaś czytać dzieła przyrodnicze, „bo to zbija z religji“, a nadewszystko ekonomiczne. To, co mówią w tym przedmiocie, nie zawsze charakteryzuje tylko ich samych — czasami jest też bardzo ciekawe dla samej książki.
Jednemu z nich zdarzyło się czytać w rosyjskim tłumaczeniu dziennik Marji Baschkirtseff. Znajduje się tam w jednym miejscu opis świtu; Marja Baschkirtseff, po nocy spędzonej bezsennie na smutnych refleksjach, widzi przez okno w mroku chłodnego rana idących już do pracy ludzi w bluzach robotniczych. Na razie czuje dla nich [ 189 ]litość, lecz wprędce uspokaja się sentencją, że człowiek cierpi niezależnie od tego, do jakiej sfery należy, i że cierpienie jednostki, mogącej w każdej chwili posiąść wszystkie rozkosze życia, jest często większe od cierpień wydziedziczonych. Stąd wniosek, że wszelkie przewroty są bezcelowe.
Z całej książki ten fragment najbardziej utkwił mu w pamięci.
— To nie jest żaden argument — rzekł. — Bo może mybyśmy na ich miejscu nie cierpieli.
Później pomyślał chwilę i dodał:
— Zresztą — jeżeli cierpienie jest już konieczne, to ponieważ ich cierpienie jest wyższego gatunku, my chcemy właśnie je poznać.
Jakże niesłusznie dążenia ich nazwał Zienowicz tęsknotą do sytości i wygody. Według mnie jest to zawsze — świadoma lub nieświadoma tęsknota do wyższych form cierpienia.
[ 190 ]Julka powiedziała:
— Od Księcia była wiadomość. Wyjeżdżał z Burym na prowincję. Za dwa dni wróci.
Mocno zamknęłam usta i nic nie powiedziałam. Julka popatrzyła na mnie. Powoli spuściłam oczy.
I gdy szłam do domu w smutny lutowy dzień — wiosna była we mnie i wkoło mnie. Oto wiem nakoniec, co jest miłość — i nigdy dotąd nie marzyłam o takiej rozkoszy. Oto piersi mi rozrywa hejnał szczęścia. Oto oślepia mię ogrom nieznany i majestat, ozłocony legiendami wieków, pierwszej miłości. Wszystko, co dotąd było, niczym było.
Patrzyłam na ludzi, jak na przyjaciół i braci — i śmiałam się do nich oczami, jak ufne dziecko.
— Więc aż taka jest miłość? — głośno powiedziałam, wchodząc do domu.
Z tych dni ostatnich przypomniałam sobie chwile śmiertelnych przerażeń, gdy ręce skrzyżowane zaciskałam na piersiach w niemej, nierozumnej modlitwie o ratunek dla niego. I stanęło przede mną cudowne, słoneczne objawienie, że po raz pierwszy w życiu moim kocham, że ponad życie moje i ponad świat cały kocham tego człowieka.
Zrzuciwszy płaszcz, położyłam się na dywanie [ 191 ]i tarzać się po nim zaczęłam, jak uradowane, oszalałe z radości zwierzę. Zamykałam oczy i ocierałam się twarzą o plusz miękki, puszysty, jak o trawę. Rozkrzyżowywałam ręce i dyszałam ciężko, zachłystując się z rozkoszy, zębami gryząc burzę łkań, wyrywanych z piersi nieznaną, nową, jak życie zadziwiającą ekstazą szczęścia.
[ 192 ]Minęło cztery dni. Czasami słyszę na schodach stąpania i dźwięk dzwonka u drzwi. I wtedy z natężeniem, jakbym zamagnetyzować chciała czas i przestrzeń, patrzę w zasunięte kotary u wejścia do mego pokoju — i wierzę całą mocą woli, że oto rozsunie je dłoń pewna — i ukaże się w nich Książę. Widzę już jego postać kształtną i małą głowę, jasne, nizkie czoło greckiego herosa, oczy, jak z bajki, oczy z bronzowego aksamitu — — uśmiech delikatnie pieszczotliwy, jarzmiący, nieodparty...
Ale zawsze przychodzi ktoś inny. I ból ostry zawodu przechodzi mi od serca do gardła.
Tak samo na ulicy lub w cukierni. Bezsilnie zmrużonemi, krótkowzrocznemi oczami szukam go w tłumie ludzi nieznajomych, ale dobrych.
I niema go. I niema go. Dla czego każe mi tak tęsknić?
[ 193 ]„Myślą o panu pieszczę się, jak kwiatem z krainy nieznanej i słonecznej. Nigdy jeszcze nie czułam na wargach tak słodkiego dotknięcia, nie wdychałam woni takiej boskiej.
Przecież wszystko, co jest we mnie, dla pana jest. I choć mię boli tęsknota, uśmiecham się do mojej tęsknoty... Takie to wszystko jest cudne...“
Takie rzeczy mówię półgłosem, chociaż nie słyszy nikt.
[ 194 ]Pierwszy raz ujrzałam go między niemi, na zebraniu. Serce mi biło, jak motyl na dłoni, przytrzymany za jedno skrzydło.
Podając mu rękę, poczułam wzrok jego na mych powiekach i rzęsach drżących. Lękliwie podniosłam je i w oczy jego wtopiłam na krótką chwilę spojrzenie miłosne i gorące.
Rzucił mi krótkie, obojętne pytanie i, ledwie wysłuchawszy odpowiedzi, zapisał się do głosu. Przez cały wieczór tak zdumiewająco pochłonięty był toczącemi się rozprawami. Przypomniałam sobie teraz dopiero, co powiedziała mi kiedyś o nim Julka: „to nie to, co Jan — ani patrzy na kobiety“ — i nagle zrobiło mi się tak smutno, jakby mię kto uderzył.
Wychodziliśmy częściowo, oddzielnemi parami. Wracałam z Księciem. Wyczuwając go całym ciałem tuż przy sobie, rozmyślałam ze smutkiem, czy zawsze tak pozostaniemy sobie chłodni, przyjacielscy, obcy, połączeni „robotą“. Ze słów jego szedł do mnie życzliwy chłód, obojętna sympatja — nic z tego, co możnaby uważać za początek, za możliwość kochania. Sama ochłodłam od tej myśli i stałam się sztywniejsza, niż zwykle. [ 195 ]
Ale gdy byliśmy już blizko domu, odezwałam się nagle cicho i miękko:
— Jest pan niedobry, taki niedobry — —
— Dla czegóż to? — zdziwił się i popatrzył z uśmiechem pod rondo mego kapelusza.
Odrzekłam z drżeniem:
— Wyjeżdżając, nie zawiadomił mię pan o tym. Nie pomyślał pan — — A ja tak się bałam — —
— Bardzo przepraszam panią — rzekł szybko, uprzejmie, jakby przyznając się do niewłaściwości towarzyskiej. — Ale stało się to tak nagle — —
Gdy milczałam, zapytał po chwili:
— Pani to serjo powiedziała?
— Tak...
Staliśmy już przed bramą. Bystro patrzył na mnie.
— To prawda... — powtórzyłam.
Na pożegnanie po raz pierwszy ucałował moje ręce.
— Dziękuję pani — powiedział krótko.
[ 196 ]Dni, w które nie widzę Księcia, to nie są dni wiosenne — to nie są dni wiosenne — — —
Niemądre narcyzy patrzą na mnie poważnemi, pełnemi zastanowienia, żółtemi oczami. Tak lubię, kiedy pachną — i myślę wtedy o Księciu — i tak mi żal, jak gdybym go już nigdy zobaczyć nie miała.
[ 197 ]Mówię teraz „wy“ do wszystkich towarzyszy, wyjąwszy Księcia. Ponieważ jest mi najbliższy na całej ziemi, więc z nim najdalsza jestem i najbardziej etykietalna. Od samego początku zaczęłam doń mówić: pan — i teraz zmienić nie potrafię i nie chcę. Niechaj choć coś będzie, żeby rozumiał, że inny jest, niż wszyscy.
Ale on nie rozumie.
Rzadziej przychodzi teraz do mnie. Nastały znów złe czasy, czasy wytężonej roboty i ciężaru przygnębienia na piersiach. Spotykamy się przeważnie gdzieś poza domem. Wtedy nie odwracam odeń mych oczu rozmarzonych, słodkich, pieszczących, z ust jego spojrzeniami scałowuję każde słowo. I tym spojrzeniem oddaję mu się tak święcie i niepodzielnie, tak ofiarnie i pogodnie — jak nie oddawałabym się żadną klątwą i przysięgą. On czasami zdziwi się, chwilę popatrzy badawczo — i nie rozumie. „To nie to, co Jan“...
Nigdy nie przypuszczałam, że tak się może stać. Przecież ci dotąd zwykle mnie właśnie kochali —
I jest mi czasami tak smutno, chociaż on jest przy mnie, tak smutno, że głowę od niego odwracam i chcę już iść do domu, by móc płakać, chcę prędko iść do domu — — —
[ 198 ]— Mam do was prośbę, towarzyszko Alicjo — rzekł żartobliwie Książę.
Przyszedł wcześnie, w południe, zaledwie zdążyłam się ubrać.
— Słucham — ?
— Niechaj się pani ubierze najstrojniej, jak tylko można, i przejdzie ze mną przez parę ruchliwszych ulic. Wyszedłem z domu bardzo obładowany, nie wiedząc, że dziś właśnie jest tak niespokojnie. Wprost przejść nie można, zwłaszcza w tej dzielnicy. Na kogoś, co idzie z kobietą światową, mniej zwracają uwagi i nie zatrzymują prawie nigdy. Ale może pani się boi — ?
— Cóż znowu —
— W żadnym razie nic większego pani nie grozi — a sprawa jest ważna i pilna. Bardzo nie chciałbym być zatrzymany — — to już, wyznam szczerze, nie ze względu na pilność sprawy, tylko na samego siebie.
Ubrałam się prędko i wyszliśmy razem z domu. Dzień był pełen zapachu wiosennego, cichej, miękkiej słodyczy, duszny od chmur przezroczystych, przysłaniających lekko białozłote słońce. Od tej łagodnie radosnej atmosfery, od jasnych, suchych chodników, pławiących się w świetle kamienic, [ 199 ]dziwnie odbijały smutne, pełne niepokoju i przygnębienia twarze nielicznych przechodniów.
— Pozwoli pani wziąć się pod rękę? — spytał z pewną nieśmiałością. — Powinniśmy robić wrażenie pewnych siebie i sobą jedynie zajętych — —
Szliśmy lekkiemi, sprężystemi krokami, oboje młodzi i ładni. Było coś dziwnie smutnego i groźnego w tym wymijaniu niebezpieczeństw uśmiechami.
Jak zwykle przy nim, rozmyślałam z wesołą twarzą o bezgranicznym smutku mej miłości.
Nagle zadrżałam cała. Książę pochylił się ku mnie i, mówiąc coś, zajrzał mi w oczy zblizka i tak słodko, że serce załopotało we mnie z radosnej trwogi. Zaczerwieniłam się i szybko odwróciłam od niego głowę.
— Ach Boże, pani się pewnie rozgniewała — zaniepokoił się. — Przepraszam, doprawdy, ani mi przez myśl nie przeszło, że pani może się obrazić. Ale widzi pani, teraz z naszej roli wypływa ta l’mitation de l’amour...
Z wysiłkiem zbierałam smutne myśli.
— Ależ nie... Bardzo oryginalny jest ten flirt pod protektoratem bagnetów — —
— Tak niefortunnie zacząłem owo naśladowanie. Oto co z nas robi społeczna działalność — Z rycerzy stajemy się brutalami — —
Usiłowałam śmiać się także.
— Zdaje mi się — mówił dalej — że panią raziło też, gdy dziś na powitanie nazwałem panią towarzyszką Alicją i powiedziałem: wy — [ 200 ]
— Przecież to jest powszechnie przyjęte — —
— Ale pani tego nie lubi — mam takie wrażenie. — Całym stylem postaci swej i zachowania odbija pani jaskrawo od powszechnego typu marksistki. Bardzo dużo jest w pani dawnych reminiscencji, światowych nawyków, całej tej kultury zewnętrznej, która jednak posiada tyle wdzięku... Pani mimo uprzejmości swej — potrafi narzucić pewne oddalenie. Sam bardzo lubię tę światowość pani, tę formę, z której treścią sympatyzować mi niewolno, — lubię ją zwłaszcza, gdy, jak dziś, może się ona stać bezpośrednio użyteczna. Ale zdaje mi się, że pani zmysłu społecznego nie posiada zupełnie, zainteresowanie się sprawą jest w pani czysto intelektualnej natury, narzuca sobie pani te rzeczy rozumowo. — Niekiedy nawet mam wrażenie, że jest to tylko kaprys przelotny, wesoła gra w niebezpieczeństwo...
— Jakże się pan myli rzekłam smutnie. — Przecież mnie pociągnęło do was takie wielkie, takie gorące ukochanie — —
Zdziwił się.
— Rzeczywiście? W takim razie umiała się pani opanować — — Przecież od pani bije wprost na daleką przestrzeń doskonały, konsekwentny chłód —
Patrzył na mnie z zaciekawieniem. Uśmiechnęłam się.
— Widzi pan — to tylko przyzwyczajenie z czasów mej smutnej młodości — —
W oczach naszych rewidowano przechodniów. Za każdym razem — przejęta mimowiednym [ 201 ]zalęknieniem — przytulałam się delikatnie do silnego ramienia Księcia. Zaufanie budził we mnie jego spokój i swoboda.
— Czy pan się zupełnie nie boi? — zapytałam.
— Nie — — Posiadam tego rodzaju temperament, że trudno mi doprawdy wyobrazić sobie na razie konkretne niebezpieczeństwo. Później jednak, gdy na chłodno myślę o takiej chwili — to czasami aż blednę i oczy zamykam, by sobie nie przypominać — — Niema w tym ani trochę bohaterstwa, niestety...
Na jasnym niebie rozsunęły się delikatne chmury i czyste światło słońca lekko spadało na płyty betonu i lśniące dachy kamienic.
Książę kupił od ulicznej kwiaciarki mały pęczek fijołków ciemnych, prawie czarnych, bardzo mocno pachnących — i mnie je ofiarował.
— Dziękuję panu. — To dalszy ciąg imitacji? — spytałam.
— A czy inaczej nie przyjęłaby pani tych fijołków? — zapytał z kolei.
Milczałam, nie umiejąc znaleźć odpowiedzi, i zaczerwieniłam się zupełnie nie światowo.
— Co? no co? — powtórzył ze szczególnym uśmiechem.
— Nie wiem... nie wiem...
I chciałam powiedzieć: ach, jakże ja kocham ciebie, ty cudny, drogi, jedyny! — —
[ 202 ]— Jestem tu już niepotrzebny — mówił Książę, patrząc w przestrzeń rozmigotanemi oczyma. — Wyjeżdżam do N. jutro rano.
— Na długo? — spytałam cicho.
— Nie wiem zupełnie. Ale tutaj nie wrócę w każdym razie. Od dwuch dni stale spotykam na ulicy pewną fizjognomję dosyć znajomą. Przez dłuższy czas nie mogę się tu pokazywać — — —
— I nie żal panu?
— Nie, dla czego? — uśmiechnął się nawet. — Koleje życia obudziły we mnie atawistyczne instynkty nomada. Nie lubię nigdzie pozostawać dłużej nad parę miesięcy —
— Nie przywiązuje się pan do ulic, murów, ludzi?
— Mało... Zresztą wielu blizkich ludzi wyjeżdża tam też, niedługo po mnie. Żal mi będzie tylko tych godzin, które spędzam w miłej, abstrakcyjnej atmosferze domu pani — —
Boże, jak on to zimno powiedział. Stałam się nagle sztywna i oschła, sercu memu wstyd się zrobiło przede mną.
— Czy także Julja i Jan?
— Tego nie wiem, ale bardzo być może. W N. [ 203 ]brak teraz ludzi. Za jakieś dwa tygodnie ma tam wyjechać kilkanaście osób.
Nie mówiłam nic. Spacerowałam po salonie, tłumiąc w sobie złość i płacz.
Książę jednak nie był zupełnie spokojny. Nie patrzył na mnie. Milczał przez chwilę, namyślając się nad czymś. Powoli zaczął mówić:
— Nie jest to zresztą jasne, słoneczne, wiosenne. Kryje się w tym dramat zasadniczy, nieodzowny. To, że ku ogromnej, marzonej, powszechnej miłości idąc, obrać musieliśmy drogę nienawiści, do powszechnego piękna — drogę brzydoty, dowolnego, szczęśliwego, nadewszystko ukochanego życia — drogę śmierci.
Zatrzymałam się zdziwiona.
— Więc — jednakże... Nawet pan — — — ?
— Pani już dawno odgadła: nie wierzę w jutro —
Serce drętwiało mi w poczuciu niepowetowanej utraty.
— Ale w walkę przecież, w walkę o nie — — ? Mówił pan sam...
Książę przeczył głową.
— Nie w pożyteczność walki — —
— Boże mój — więc znowu w piękno bezużyteczności — zawsze — zawsze? —
— Przecież pani to tak dobrze rozumie... Z chwilą, gdyby osiagnięty został ostateczny cel — — — dobro, wolność, szczęście — te rzeczy, których ziszczenie byłoby ich śmiercią... Cóż wtedy? — O jakże nie chciałbym zobaczyć tego dnia...
— Wprost uwierzyć nie mogę, by i pan [ 204 ]wątpił — — Pocóż to wszystko w takim razie? — Rozmyślna mistyfikacja tłumów i narodów? Przecież to byłaby zbrodnia, samemu wątpiąc — — dla jakiegoś problematycznego, niewidzialnego słońca — — —
— Nie tak... Dla tego właśnie nie watpię, że to ostatnie słońce jest niewidzialne. — I nie jako systemat naukowy pociąga mię ta ideja, ale jako gigantyczny w swej utopijności rozumnej przejaw owej wiecznej, boskiej w nas tęsknoty do słońca niewidzialnego, jako wyłom prometejski w murze z głazów piramidowych, dzielącym nas od tryumfu żyjących w nas potęg świętych, które w skromności magnatów zwiemy istniejącym gdzieś jeszcze poza duszą naszą — Bogiem... A czy za murem zwycięstwo już, czy cały system nowych murów — n’importe! — Niechaj błogosławiona będzie krwawa i królewska droga po ziemi okrągłej, droga do tego punktu marzonego w objawieniach ekstazy, punktu nieistniejącego, gdzie ziemia czarna i twarda styka się piersią swą z jedwabnym, promiennym namiotem nieskończonego nieba, gdzie leży konkretny horyzont, z którego oglądać można — ostatnie słońce — — —
Z pochyloną głową słuchałam formuły tej wiary, która odtąd będzie już jedyną moją wiarą. Upijałam się, jak narkotykiem, głosem, który hipnotyzował tłumy — i dusza mdlała mi z męki. Że utracę tego najmilszego człowieka, tę najbliższą duszę.
I długo, po raz ostatni wpatrywałam się w jego ukochaną głowę. Z bólem niewypowiedzianym [ 205 ]konstatowałam przedziwną harmonję jego postaci, bajeczność nieuchwytną chmurnego i tajemniczego spojrzenia, niezapomniany wyraz ust, które tego wieczoru nie roześmiały się ani razu bez smutku.
— Może ty mnie kochasz, Jerzy, Jerzy — mówiłam w duszy na cały głos, po raz pierwszy nazywając go imieniem — i konałam z żądzy usłyszenia wyroku. Oczami zapytywałam głośno i wyraźnie. Nie odpowiadał. I przez cały czas pamiętałam, że jeżeli nie dzisiaj — to już nigdy.
Słyszałam, jak mówił jeszcze:
— Nie jesteśmy ludzie nowi. Należymy do starej, świetnej dynastji. Dla tego nie mam pogardy dla przeszłości, i odrzuciwszy ją, nie umiałbym już uklęknąć przed przyszłością. W posiadaniu naszym znajduje się krwawy spadek wszystkich rewolucji, droga tryumfalna, wyznaczona niezniszczalnemi, kamiennemi posągami Czynów — aż do dni ostatnich. I wszystkie kolosy jedną rozebrzmią pieśnią na powitanie wschodzącego słońca niewidzialnego. I wszystkie — aż do dni ostatnich — czekają napróżno wschodu — — — Ale nieugięte są i kamienne — i to, że stoją, wierzyć właśnie każe w to słońce niewidzialne, słońce bezimienne — bo tylko ono jedno mogło być źródłem tajemnym ich życia —
— A dla siebie, tylko dla siebie, co pan ma? — spytałam cicho po długiej chwili.
— Oprócz tych skarbów dynastji — jeszcze własne śliczne bogactwa: ogromnie kocham życie, fakt — niezupełnie zresztą dowiedziony — mego bytowania na ziemi. Każdy przejaw życia jest dla [ 206 ]mnie rozkoszą, każda radość i smutek, tryumf i lęk... Pomimo wszystko. Śmiech, spojrzenie, słowo — to wszystko, co skonstatować mi pozwala raz jeszcze, że żyję, wszystko, co z łańcucha zestawień i rozumowań pozwala mi wyprowadzić radosny wniosek: ergo sum... To jest dla mnie indywidualnie dostatecznym motywem i usprawiedliwieniem życia...
Słuchałam go bez zdziwienia, tylko ze smutkiem: że dla mnie nie ma nic...
— Jaki pan szczęśliwy — rzekłam banalnie.
Rozumiałam dobrze, że musi być szczęśliwy, skoro jest sobą, skoro nigdy ze sobą nie potrzebuje się rozstawać. Jakże ja sama byłabym szczęśliwą, gdybym zawsze mogła być z nim —
Odwróciłam głowę i brwi zmarszczyłam, by opanować łzy.
Pożegnaliśmy się przyjaźnie i chłodno. Stojąc u drzwi salonu, słyszałam, jak ubierał się w przedpokoju. Sekundy mijające uderzały mi w skronie, jak kamienie. Rozbrzmiał stłumiony zgrzyt zamku i zatrzaśnięcie drzwi.
I to było już nad moje siły.
Przez ciemny przedpokój jednym skokiem dopadłam drzwi wejściowych i otworzyłam je. Łzy, jak grad, sypały mi się z oczu.
Z czarnej jaskini klatki schodowej, nieco z dołu, zabrzmiały przyciszone, lecz wyraźnie niosące się słowa:
— Czy to pani?
Milczałam, tłumiąc płacz.
Powtórzył: [ 207 ]
— Pani Alicjo, czy to pani?
Milczałam. Przeszedł parę stopni ku górze.
— Pani Alu — —
Otworzyłam usta, chcąc odpowiedzieć coś — i rozpłakałam się głośno.
Był przy mnie. Szukał mnie ostrożnie w ciemności, wziął za ręce.
— Pani Alu, co się pani stało? — pytał z niepokojem.
Czułam, że dokonywa się coś tak ogromnego, jak życie. Cicho wyszeptałam:
— Boże, Boże — czy pan nie wie — — —
Przelękłam się całego morza słodyczy i oddania, które było w tych słowach. Zamknęłam oczy, by nie widzieć nawet ciemności.
Przez szumiącą zasłonę z powietrza usłyszałam jeden wyraz tylko:
— Alu — —
Na ramionach i biodrach uczułam opasujące mię ręce i usta mocne, zwarte, śmiałe — na ustach moich. Delikatnie poruszyłam wargami, oddając ten pocałunek — —
[ 208 ]Nigdy jeszcze nie był mi tak słodki ten dreszcz charakterystyczny lęku przed podróżą daleką.
Wczesnym, słonecznym porankiem wyjeżdżaliśmy z uśpionego miasta, przez nikogo nie żegnani. Miałam wrażenie, że w tej chwili dopiero naprawdę odchodzę od tych rzeczy, które już w duszy mej dawno umarły. I ani chwili żalu za porzucanemi bezpowrotnie dotychczasowemi formami życia, za jasnym, ładnym domem męża, za książkami i obrazami, za równą, spokojną drogą, za stylem i grą — ani jednej łzy.
Jechaliśmy w sześć osób. Z najbliższych mi znajdowała się między nami tylko Julka. Książę wyjechał już dawno, Teresa i Jan pozostali.
Wszyscy — prócz Julki — byliśmy dziwnie weseli. Po raz pierwszy uczułam się zupełnie z niemi zharmonizowana, zmieszana; dotąd miałam zwykle pewne wrażenie obcości, pozostawałam nazewnątrz. Teraz w zachowaniu mym nawet było coś z ich studenckiej desinvoltury. W typie zbiorowym rozróżniać zaczęłam indywidua, odnajdywałam cechy, czyniące mi ich blizkiemi. A duszę zapełniała mi radosna niecierpliwość blizkiej już końca tęsknoty, młoda ciekawość nowego życia, nowych słońc i nowej burzy. [ 209 ]
I gdy po długiej, wielogodzinnej jeździe pośród równin łąk bladozielonych i malachitowych runi żytnich, zbliżaliśmy się do nieznanego, jak przyszłość kuszącego i tajemniczego miasta, gdy w tłumie nieznanych ludzi ujrzałam w białym blasku lamp oczekującego nas na peronie Księcia, zawołałam nagle:
— Julko, jaka ja będę szczęśliwa!
A ona objęła mię ręką, wolną od dźwiganej już walizy, pocałowała szybko — i cicho, tajemniczo prawie powiedziała:
— To nie jest szczęście, Alu, — to nie jest szczęście...
Pociąg zatrzymał się z gwizdem sygnałów i łoskotem. Prawie jednocześnie ujrzałam tuż przy sobie Księcia. Pierwszym porywem wiedziona chciałam rzucić się do niego, wyciągnąć obie ręce — lecz zesztywniałam nagle, skrępowana większym od radości zawstydzeniem.
W tym momencie, gdy w oczy jego spojrzałam, przypomniał mi się tak wyraźnie, że wprost fizycznie, czar niewypowiedziany tej nocy jedynej, nocy wyznania i pożegnania. Na piersi spadła mi duszność i słodycz nieogarniona. Ze spuszczonemi oczyma, z zasłoną rumieńców na twarzy, wyrzekłam gorącemi wargami:
— Dobry wieczór panu...
Za ręce prowadził mię przez cień wagonu i za innemi pomógł zejść ze stopni.
Przed dworcem rozdzieliliśmy się. Moi [ 210 ]towarzysze podróży wraz z Julką odjechali naprzód. Do dorożki weszliśmy we dwoje z Księciem.
Bałam się chwili, kiedy ustaną kwestje z tragarzem, kwitami, adresem. Bałam się dowiedzieć, jak zdecydował Książę stosunek między nami. Nigdy jeszcze w tym stopniu nie zależałam od mężczyzny. Rolę moją, charakter mego znajdowania się tam — wszystko to on miał określić. Drżałam na myśl, że okaże się niedość subtelny i dobry. Bo wiadome było przecież, że dla niego — do niego przyjechałam.
Konie ruszyły, dorożka potoczyła się lekko i cicho po nieznanej ulicy. Z obu stron rosły kasztany; niedawno rozwinięte liście świeciły się w płomieniach wtulonych w nie latarni. Niebo było blade, przecudnego koloru, drzewa pomimo zapalonych świateł zachowały szmaragdowość zieleni, ciemne kamienice wyciągały się w nieznajomą perspektywę. Wieczór był taki, że nawet w najodleglejszym wspomnieniu nie mógłby się wydać bardziej cudny.
Wtedy Książę powiedział:
— Będziemy zameldowani tutaj jako małżeństwo — czy to dobrze?
Milczałam.
— Jest pasport zagraniczny z nazwiskiem fałszowanym. Nominalnie przyjeżdżamy oboje prosto z Austrji. Przez te dwa tygodnie mieszkałem za miastem umyślnie. Tylko nie trzeba zapomnieć nazwiska. Dla wszystkich będziemy małżonkami Szwarc — dobrze? [ 211 ]
Gdy nie odpowiadałam jeszcze, pochylił się ku mnie bliżej — i rzekł:
— Powiedz, Alu — —
Nie miałam siły podnieść nań oczu — i tylko wyszeptałam cicho:
— Dziękuję...
[ 212 ]Jest mi tak, jak gdybym się znajdowała w obiecanej krainie miłości. W wieczory wolne od pracy chodzimy po pełnych mroku ogrodach i parkach tego miasta, po dalekich alejach i egzotycznych przedmieściach, gdzie stoją domki małe i błyszczą światła z drobnych okien przez siatkę liści szmaragdowych. Nad rzeką, płynącą w głębokiej dolinie, siadamy na trawie ślicznej, pełnej kwiatów, które u nas nie rosną, — i wodzimy młodemi, szczęśliwemi oczami po czarnej, cichej wodzie, szlakami przesuwających się w oddaleniu świateł łodzi i tratw. Od przystani, która leży nieco poniżej miasta, wiatr delikatny, prawie już letni, przynosi echo niezrozumiałe zmieszanych języków i półgłośną, daleką muzykę, dźwięczącą słodko na falach rzeki, jak perły, rzucane na taflę metalową. Czarny las przeciwnego brzegu dyszy cicho i kusi dziwną pewnością, która jest męką słodką największego szczęścia, że gdzieś, za wodami, istnieje konkretnie to coś, co na tym brzegu wyczuwać tylko możemy przez osłonę zmysłów, że tam rozkosz pocałunku można wziąć w rękę, jak kwiat, że tam muzyka, dająca upojenie cudniejsze jeszcze od miłości, dłonią dotykalną otworzy nam drzwi [ 213 ]domu, zaczarowanego śpiewem drzew legiendowych, domu, gdzie ujrzeć będzie można i wziąć w siebie ten cud najdalszy, którego samo nieistnienia na ziemi pojmowanie daje już rozkosz większą, niżeli miłość — —
Siadamy do łodzi i płyniemy cicho po wodzie czarnej i świecącej. Z nieba opuszcza się na nasze upojone głowy cudna ciemność z aksamitu, olbrzymiemi, włochatemi łapami obejmuje nas, jak zwierzę łagodne, rozumne — —
Jestem szczęśliwa, jak wiatr, jak noc, jak natura — —
I wtedy pytam:
— Jerzy — Jerzy — czy to jeszcze jest życie?...
[ 214 ]Wychodziłam w owej chwili przez otwarte drzwi sklepu z kwiatami, gdy złowrogo zaszumiał w powietrzu ten huk przeciągły, z niczym nie dający się porównać. Nie rozdzierał powietrza, tylko drżał w nim ciężko, jakby bijąc olbrzymiemi skrzydłami.
Zrozumiałam odrazu — i stałam bez ruchu, widząc w głębi ulicy wielką gwiazdę płomieni i słup dymu, sięgający dachów kamienic, wyczuwając całym ciałem ciężkie tętno powietrza. Miałam pewność, że znajduję się właśnie w obrębie tej straszliwej rzeczywistości, która się staje — i prędko, niecierpliwie, koniecznie czekałam, kiedy wreszcie już umrę. Nie bałam się ani przez chwilę — nie wiem dla czego, — tylko było mi śmiertelnie smutno.
Gdy tylko zmilkł ten huk ogromny, matowy, majestatyczny — powietrzem zatargał zgrzyt bijących się szkieł i krzyk trwogi zbiorowej. Tłum wpadł w drzwi sklepu, wypełnił go i wepchnął mię w sam kąt, między słupy, wazony i pnącza egzotycznych kwiatów.
I wówczas zaczęło się to najgorsze. Raz po raz padał strzał — i ktoś tam, za ścianami walił się [ 215 ]we krwi bulgoczącej — ktoś, co bał się i uciekał, co w obłędzie nerwowego naprężenia stawał na samej krawędzi życia. I każdy nowy strzał wciąż nie był ostatni — długo, długo... Całą mocą dławiłam w sobie skowyt męki śmiertelnej.
Ze zgrozą pojmować zaczynałam, że jestem bardzo nazewnątrz tego, co się stało, że jestem bezpieczna zupełnie, gdy tam niedaleko umierają ludzie — i tosamo czują, co jabym czuła, że oto myślałam o kwiatach dla kochanka — w tejsamej chwili kupując je, gdy tam także człowiek szedł prosto w śmierć, jak w fascynujące płomienie, w każdym momencie mogąc przestać iść, szedł ze świadomością i wolą — —
Nagle, blizko gdzieś rozległ się wrzask tak nieludzki i dziki, że nie mógł wydrzeć go z gardła żaden fizyczny ból. Do sklepu wprowadzono z dorożki jakąś panią drobną i delikatną. Nie była ranna zupełnie, tylko blada straszliwie i powieki miała mocno zaciśnięte. Wyprężonemi rękami odpychała otaczających ją ludzi i głosem dzikim, nienaturalnym powtarzała jeden tylko wyraz: „widziałam“.
Przedzierając się przez tłum, wyszłam ze sklepu. Nie strzelano już. Ulica była obstawiona i zamknięta. By dostać się do domu, musiałam obejść inną zupełnie dzielnicą.
I wtedy już wrażenie rzeczywistości odeszło ode mnie. Zaczęło się to, co jest w ulicznej opowieści tłumu, w dodatkach nadzwyczajnych pism, regiestrach ofiar, schwytaniu lub ucieczce sprawcy, to wszystko, co jest chłodną grą pojęć oderwanych [ 216 ]zupełnie, czystą fantazją na zadany, konwencjonalny, słowny temat. Bo wszystko, co dzieje się daleko od nas, co dzieje się przed paru minutami lub za parę minut — wszystko takie dalekie jest od rzeczywistości. Zrozumiałam, że nie jest rzeczywistością to straszne zdarzenie, o którym wieść głośna w podskokach biegła po ulicach, któremu dała imię pospolite, dla wszystkich jasne. Rzeczywistością była ta potworność i niepojętość, co mi bladością jak maską ścisnęła twarz i w klatkę piersiową biła jak kamienie. Rzeczywistość była w tym krzyku: „widziałam“, który nie zawierał ani bólu, ani strachu, tylko dotykalność skonstatowania. Samo zrozumienie, jasnowidzenie parominutowe tego, co się staje — nie to, co się staje — jest rzeczywistością. Dla tego już teraz fantazją niezrozumiałą, obcą wydała mi się myśl, że w chwili, gdy dalekiemi, nieznanemi ulicami śpieszę do domu, plącząc się w sukni własnej, jak w sieci, w tejsamej chwili ci tam leżą już zabici albo ranni szamocą się, chcąc oszukać śmierć, konają bez zapłaty, bez ostatniego słowa... Nie — nie rozumiałam już tego. I ogarnęło mię zdumienie, że w życiu tak mało jest rzeczywistości.
Myślałam już tylko o Jerzym. Biegłam prawie, by wcześniej go zobaczyć. Dawno już powinnam była wrócić do domu. Nie znając drogi, dwukrottnie zabłądziłam, mimo rozpytywania przechodniów. A dorożki nie było ani jednej.
Śmiertelnie znużona doszłam do domu. Przebiegszy schody, otworzyłam drzwi. [ 217 ]
Jerzy siedział w pierwszym pokoju, spokojnie, z głową pochyloną. Czytał książkę.
— Jak to? — nie wiesz, co się stało? — zapytałam, kładąc na stole przyniesione pomimo wszystko irysy.
— Wiem — odrzekł półgłosem.
Powoli podniósł głowę. Pod oczami miał dwa kręgi granatowego koloru. Szeroko rozwartemi źrenicami patrzył we mnie.
— Co ci jest, Jerzy? — ach Boże, Boże — mówiłam zdenerwowana.
Nie odpowiadał nic, nie ruszał się z miejsca. Z oczu jego, podrysowanych, jak farbą, nieruchomo wpatrzonych we mnie, z oczu jakby powracających z nad samej krawędzi tamtego świata, zaczęły płynąć ogromne łzy.
I nagle ucżułam dziki ból. Tym razem cała rzeczywistość, cała — — Zawołałam:
— Jezus Marja — ty — — ?!
Wyciągnął obie ręce, jak do obrony.
— Tylko nie mów — błagał najcichszym szeptem — tylko nie mów — — —
Z oczu, rozsadzonych męczarnią nerwową, po granatowych kręgach i twarzy poszarzałej ciągle płynęły mu te łzy ogromne.
[ 218 ]Przez dzień cały niebo zakryte było ciemnemi chmurami. Wieczorem dopiero zabłysło słońce przez smugę czystego lazuru, rozciągającą się nad widnokręgiem po stronie zachodniej. Na zasmucony świat spłynęła łaska.
Szłam z Jerzym przez most na rzece. Wracaliśmy do miasta. Słońce zachodziło za nami i różowawym światłem osypywało ogromny, roztaczający się przed wzrokiem naszym obraz. Na ciężkich, granatowych chmurach namalowane były dwie gigantyczne tęcze, podobne do zorzy, jaka się ukazuje w nieznanych nam, dalekich krainach. Pierwsza tęcza była żywa i jasna, druga delikatna, jak echo, utrzymana w półtonach, jakby dymem przesłonięta. Pod tęczami chaosem murów czerwonawych, błyszczących dachów, wieżyc matowych i złotych kopuł, kępami ciemnej zieleni i niezliczonością okien mieniło się w poziomych prawie smugach światła miasto. Rzeka, ciągnąca się w nieskończoność naprawo i nalewo, była ciemnostalowa i cała zasypana czerwonawemi blaskami słońca. Pod mostem przepływały łodzie i berlinki z pochylonemi masztami. Nad samym brzegiem nieco w górę rzeki bieliły się jasne, ładne [ 219 ]zabudowania przystani. Ponad miastem fruwało bezustannie stado gołębi. Były bardzo daleko i stawały się często zupełnie niewidzialne; tylko w niektórych nawrotach bezustannego lotu nadstawiały się słońcu, lśniły przez chwilę, jak pył srebrny na tle chmury granatowej, pod tryumfalnym łukiem tęczy, i zaraz znikały znowu.
Zanim doszliśmy do miasta, słońce zaszło. Zaczęto zapalać światła.
Po ulicach skupiali się ludzie w niewielkich grupach. Odczytywali przyklejone na murach domów zadrukowane arkusze papieru. W niektórych miejscach zdzierano odezwy. Martwe światło latarń rozpędzało soczysty, złoto purpurowy zmierzch konającego dnia. Wkrótce zaczął padać deszcz.
Jerzy odprowadził mię do domu, przebrał się i poszedł. Coraz częściej powtarzają się noce, kiedy zupełnie nie wraca.
[ 220 ]Bardzo wcześnie rano wpadł blady i zmieniony Bury.
— Książę jest? — bez przywitania zapytał.
— Niema.
Ciężkim ruchem opuścił obie zaciśnięte pięści na stół i głośno zaklął.
Spytałam zdziwiona:
— Co się stało?
— Nakryli wszystkich, cały komitet widać. Na miejscu, przy samej robocie... Myślałem, że Książę...
Urwał i rękę podniósł do szyi. Odetchnął głęboko, jakby zrzucić chciał ciężar nie do zniesienia.
— Wszystko znaleźli — dodał. — Taka wsypa —
Przyglądałam mu się napół przytomnie.
— Nie, nieprawda — rzekłam, — przecież jegoby napewno — powiesili — —
Burego nie przekonał ten argument. Nie odrzekł nic, tylko zaklął znowu. Stał w miejscu, bez ruchu i patrzył na mnie zupełnie dziko, zatopiony w nagłej zadumie. I dopiero w tych ponurych oczach zaczęłam czytać rzeczywistość...
Krzyknęłam z przerażenia i obiema rękami schwyciłam się za głowę. Przejął mnie nagle ból tępy, jakby stary bardzo i tylko na nowo rozdarty. [ 221 ]Zdumienie jakieś ciężkie i męczące, że dotąd nie wiedziałam, nie czułam tego dawno.
— Jerzy! — zaczęłam wołać — Jerzy! —
Ten wielki, brutalny robotnik przysunął się do mnie i miękkim, drżącym głosem mówił:
— No, dajcie pokój, dajcie pokój... coś się zrobi chyba...
Stał chwilę bezradnie. Potym cichemi krokami zwrócił się ku wyjściu. Od drzwi powiedział:
— Zaraz tu będzie towarzyszka Julja. Powiem jej.
Wyszedł i zamknął drzwi delikatnie.
Gdy zniknął, doznałam na chwilę wrażenia, że nic się nie stało. Zdawało mi się, że Bury wcale nie przychodził. Wierzyłam w to.
Rozejrzałam się po pokoju. Nagle z przedziwną jasnością skonstatowałam, że Księcia niema i że już nie wróci.
Uczułam, że powietrze rozsuwa się i płynie jasno, jak woda. Chciałam jeszcze uchwycić się czegoś — —
[ 222 ]Nie pojmuję zupełnie, jakim cudem tak olbrzymie nieszczęście może przyjść z zewnątrz, to znaczy zupełnie bez zgody mej woli, bez mego upoważnienia. Nie pojmuję, kto śmie poddawać mię torturze, na której odczucie nie wystarczają już moje zmysły. Męka większa jest, niż moja zdolność reagowania na nią. I najstraszniejsza jest ta nadwyżka bólu, to coś potwornego, co zachodzi we mnie poza mą świadomością. To coś, czego nie rozumiem, czego nie czuję już, tylko przeczuwam, domyślam się wyobraźnią męki.
Błąkam się po tym obcym, nieznajomym mieście. Chodzę do dziwnych, niepojętych ludzi i staram się wytłumaczyć im to, czego sama dobrze nie rozumiem. Że przed śmiercią muszę mu powiedzieć coś najważniejszego, że to jest takie konieczne, jak wszystkie prawa natury. Ale tych ludzi nie obchodzi to zupełnie.
Są bardziej zimni i twardsi, niż ten mur, tak dobrze strzeżony. Nie pozwalają mi nawet dotknąć tego muru.
Znają mię już — i wiedzą, że proszę napróżno — i jak żebraka nie dopuszczają nawet do drzwi. Stoi tam zawsze jeden człowiek. Może jest on inny za [ 223 ]każdym razem — ale zawsze ma jednakowe ubranie, jednakową broń i jednakowe serce, obojętne serce, do którego niema drogi.
Czasami stają się rzeczy potworne: oni śmieją się wtedy ze mnie, śmieją się wtedy, kiedy ja w obłęd wpadam ze śmiertelnego bólu. Śmieją się z mego krzyku i bezużytecznego uporu. — Odchodzę — głośno płacząc na ulicy — i gdzieś po drodze tracę przytomność i ktoś odwozi mnie do domu.
Nie widzę go, nie mogę go zobaczyć. I to jest tak straszne, że chwilami wydaje mi się jeszcze straszniejsze od samej tej śmierci. Wydaje mi się, że gdyby mi pozwolili go zobaczyć, to już później zgodziłabym się na wszystko, na wszystko — —
Ale to chyba dla tego, że jeszcze nie wzięłam w siebie całej prawdy tego wszystkiego...
[ 224 ]Dziś przyszła do mnie śliczna, maleńka blondynka o surowo zaciśniętych usteczkach i owalu twarzy, jak na obrazach Burne-Jonesa.
Przyjechała świeżo z dalekiego centrum cywilizacji. Przyjechała zupełnie, jak anioł dobrej wieści. I tak dziwnie wyglądała przytym ze swą dziecinną powagą i surowością.
Jest nadzieja, że Jerzy i żaden z tamtych nie umrze — — — Takie cudne...
Całowałam tę dziewczynę w jej zaciśnięte usteczka, jak nigdy dotąd żadnej kobiety. Jak gdyby to ona uczyniła, że jest możliwym ratunek. Za to tylko, że przyniosła tę wieść.
Ciężkie roboty i dożywotnie osiedlenie. Jakimż rajem wydaje mi się ta nadzieja na tle dni minionych!
Pojadę razem z nim — i wtedy staniemy się dla siebie wszystkim. Młoda jestem i kochająca bez granic. Wszystkie moce duszy przekuję w żelazo. Boże mój — czymże są dla nas warunki zewnętrzne, oddalenie od ognisk kulturalnego życia? Z naszym ukochaniem dla piękności myślenia, ze zdolnością wyswobadzania się z pęt czasu i przestrzeni, z umiejętnością przerzucania się jednym [ 225 ]napięciem woli na tamten brzeg szerokiej rzeki życia, gdzie niema radości dla tego tylko, że niema smutku, a dusze stapiają się w boskiej, syntetycznej, beznamiętnej ekstazie — my żyć tam będziemy obok nieskończoności, młodemi oczami zapatrzeni w wieczność. Ze ściągniętemi brwiami czytać będziemy mądre, wielkie księgi ludzkości, ewangielje wszystkich czasów i narodów — i weźmiemy w siebie wszystko, co nieśmiertelne.
A kiedyś — może — kiedy już przezwyciężymy w sobie ludzi — może jutrznia świata całego stanie się naszą jutrzenką —
Jakże cię kocham za tę nadzieję, śliczna, jasnowłosa dzieweczko, młodziutka i surowa towarzyszko Wiero. Żadna jeszcze kobieta bardziej nie wydała mi się siostrą.
Gdy w nierozumnej radości ściskałam ją za ręce, podniosła na mnie swe ciemne oczy, ujęte w skośne i jakby za ciasne powieki, jak u Japonek, i spytała:
— To wy może jesteście narzeczoną Księcia?
— Ja — odrzekłam — i zarumieniłam się z radości, że to wszystko jest rzeczywistość.
— Kochacie go bardzo? — spytała jeszcze i uśmiechnęła się po raz pierwszy, jasno i łagodnie, jak do dalekiego dnia —
— Tak — odrzekłam znowu.
Ona pomyślała chwilę, poprzednia surowość rozlała się na jej twarzy.
— A — no — wyobraźcie — mnie przed rokiem [ 226 ]powiesili narzeczonego... Bardzo kochałam go — także —
Odsunęłam się od niej z przerażenia.
— I wyście to — przeżyli?...
— Chorowałam długo... I teraz już — — I jeszcze jedno zmieniło się we mnie: pierwej jeżeli robiłam co, to z miłości — dla niego, dla nich, dla dnia jutrzejszego — a teraz nie kocham nikogo, ani ich, ani sprawy... Tylko przez zemstę — z nienawiści... Pojmujecie?...
Skinęłam głową, chociaż tak trudno było mi zrozumieć...
— Mówią, że nienawiść zło tylko rodzi... To nieprawda. Nigdy przedtym nie było we mnie tyle ognia, tyle ofiary i odwagi, nigdy tak bardzo nie umiałam zapomnieć o sobie... I jeszcze dla jednej rzeczy nie może być złą nienawiść: ponieważ rodzi się z wielkiej, wielkiej, zabitej miłości — —
Zamilkła. Rozumiałam już, dla czego ma tak surowo zaciśnięte usta, chociaż oczy jej patrzyły na mnie smutno i niewinnie, jak oczy dziecka...
[ 227 ]Przecież powinni znieść karę śmierci. To jest takie proste i naturalne, takie ludzkie.
Opowiadają tu straszne zdarzenie. W jednym z miast, leżących dalej na południe, schwytano pewnego pana i miano go na zasadzie jakichś podejrzeń rozstrzelać bez sądu. Żona jego natychmiast poczyniła odpowiednie starania u wyższych władz i uzyskała rozkaz, zabraniający tej egzekucji. Jednakże żołnierze, pomimo otrzymania rozkazu, zawlekli owego pana za miasto i uczynili symulację egzekucji, strzelając doń ślepemi nabojami. I człowiek ten oszalał.
Zdaje mi się, że wszyscy skazańcy w tym ostatnim momencie stają się obłąkanemi. I to jest zupełnie zrozumiałe. Gdyby minuty takie przeżywał człowiek normalny, to dla umożliwienia tej potworności cała ziemia musiałaby rozbić się w kawały.
Powinni koniecznie znieść karę śmierci. Nie dla tego, że pozostaje wtedy zasmucona rodzina, dzieci głodne albo młoda kochanka. Nie dla tego, że zabiera się społeczeństwu ludzi silnych. Że z zewnątrz, niekoniecznie, nienaturalnie narzuca się śmierć młodym, mogącym jeszcze żyć organizmom. Że dla drobnych, efemerycznych celów życia nie [ 228 ]można posługiwać się tym, co większe jest od życia i ogarnia je sobą. Ani, że śmierć jest ogólnym wrogiem istnienia i cała ludzkość żyjąca musi się ponad wszystko przeciwko niej jednej łączyć i bronić.
Nie dla tego — bo te rzeczy są konwencjonalną kombinacją najrozmaitszych abstrakcyjnych pojęć, których doprawdy nie rozumiemy, nieuchwytną fantasmagorją.
Powinni wziąć pod uwagę tę jedyną, prawdziwą rzeczywistość: męczarnię, przechodzącą siły ludzkie, męczarnię skazańca, który staje się obłąkanym, czarność niezatartą tej godziny w nieskończonościach czasu —
[ 229 ]Czekałam wieści — jak życia, jak nieskończoności, jak Boga. Czekałam długo. Byłam poważna i spokojna. I nie myślałam, jaka będzie ta wieść — żeby jej nie przerazić. Byłam poważna, spokojna, mówiłam cicho i chodziłam na palcach — żeby jej nie przerazić. Żeby na złą nie zamieniła się po drodze — —
...I tylko zobaczyłam poczerniałą, jak ziemia, twarz Julki — i oczy rozszerzone trwogą dziką i bólem uwierzenia w niemożliwość...
[ 230 ]Byłam już na samym dnie tych myśli przeklętych, zabijających. Oczy miałam zmęczone śmiertelnie od bezustannego patrzenia w ciemność nieprzebitą. Szłam w pogodny wieczór nad brzeg uroczy tej rzeki czarnej, płynącej — tejsamej — by sobie przypominać. Na kirach haftować białe kwiaty żałoby niewymownej, niepojętej, śmiertelnej.
Usiadłam na wilgotnej trawie, młodej i świeżej, jak życie. Czesałam ją palcami, jak grzebieniem, wydelikaconemi zagłębieniami dłoni wyczuwając jej lepką aksamitność. Patrzyłam na wodę i las po tamtej stronie. I jak wtedy zapytałam cicho:
— Jerzy — czy to jeszcze jest życie?...
Łzy waliły mi się z oczu tym niezmęczonym, niewyczerpanym strumieniem, który mi wypija resztki wrażliwości na mękę dni potwornych. Ciemność taka sama, jak dawniej, brała mi głowę w swe wielkie, włochate łapy i łagodziła ogień, palący moje udręczone oczy.
Niedaleko mnie do łódki wsiadł mężczyzna, w którym z charakterystycznej sylwetki domyśliłam się towarzysza. Dziewczyna, która pożegnała się z nim na brzegu, szła teraz wolno w moją [ 231 ]stronę — nad samą rzeką. Przestałam płakać. Gdy zbliżyła się, poznałam Wierę.
Zgodnie z obowiązującym zwyczajem, nie przywitałyśmy się. Ona wyminęła mnie i poszła dalej, w stronę miasta. Po krótkiej chwili jednak wróciła się i w milczeniu siadła obok mnie.
— Jaka noc — rzekła półgłosem, z ową tęsknością, charakterystyczną dla jej narodowości.
Nic nie odrzekłam, by po głosie nie poznała płaczu, i delikatnie odwracałam twarz w inną stronę. Opanowawszy się zupełnie, powiedziałam w formie objaśnienia, jak najchłodniej:
— W tym miejscu siadaliśmy do łódki, żeby jechać na tamtą stronę.
Skinęła głową na znak, że zrozumiała.
Milczałyśmy długo. Od przystani dochodził gwar zmieszany i słodka, gorąca muzyka. Gdy umilkła — z nieprzebitej ciemności nocnej, z pod lasu, rosnącego na tamtym brzegu — powoli przypłynęła do nas daleka pieśń, smutna ogromnie.
Nowy napór żalu uderzył mi o piersi — i wybuchnęłam głośnym płaczem. Ale natychmiast znowu przestałam płakać. Wiera bez ruchu patrzyła na rzekę. Potym spytała:
— Czujecie, jak pachnie trawa i woda?
— Pachnie...
Znalazła w cieniu rękę moją, przegarniającą trawę, położyła mi na niej swoją maleńką, miękką dłoń, jak u dziecka. Ani jednego słowa pociechy i współczucia, żadnego z tych zapytań troskliwych, [ 232 ]które w sobie zawierają już odpowiedź straszną. Tylko głosem poważnym:
— Alicjo — —
Zadrżałam po samo serce i w męce bezgranicznej położyłam twarz na jej kolanach. Przez łzy płynące wyszeptałam:
— Siostro...
[ 233 ]Dzień ten, na który długo czekali. Najstraszniejszy ze wszystkich dni.
Miasto opustoszałe, przerażone mury, okna zamknięte. Po ulicach tętnią dzikie tabuny przelatujących koni. Z oddalonych dzielnic miasta słychać strzały.
Słychać je od samego rana. Za każdym hukiem walą się ludzie i z ciał rozdartych płynie żywa, czerwona krew.
Wolną ulicą idzie wielki tłum, czarny, zmieszany. Niosą krwawy, porozdzierany emblemat cierpienia i wolności i śpiewają swoją tragiczną pieśń wojenną. Śpiewają wszyscy — mężczyźni, kobiety, mali chłopcy. Żydzi, o których słyszałam zawsze, że boją się wszystkiego, idą w pierwszych rzędach, śpiewając. I melodja ogromna, szeroka, niezgrana, pełna zgrzytów i dysonansów, płynie, hucząc, pod ciężkie chmury, jak nieobjęty, zbiorowy jęk rozpaczy, opowieść straszliwa, pomsty wołająca, o niewypowiedzianych cierpieniach, o zbrodni potwornej przeciwko jasnemu życiu.
Wiem już, że ból ten był dawno, dawno ogromnie. Widziałam go zawsze naokoło siebie. Odkąd wszedł we mnie, zrozumiałam jego potęgę. [ 234 ]
Dziś już rozumiem ból głodu, kiedy wygląda przez pobielałe od żaru pieców oczy pracowników. Słyszę żelazny jęk fabryk, olbrzymów wziętych w niewolę i zamienionych okrutnie w piekielne, wyszukane narzędzia tortury, słyszę krzyk przerażenia, płynący z głębi kopalń, skąd konie nie wychodzą nigdy, a ludzie tylko w nocy, gdy niema słońca. Rozumiem ból straszny krwią oblanych, w kajdany spętanych miast. Czuję stłumione łkanie ziemi, pokrytej zbożem, trawą i kwiatami, ziemi pokrajanej i zabranej. Rozumiem dziką trwogę nocy, które patrzą na nędzę beznadziejną, ten grzech straszny przeciw radosnemu misterjum życia, — rozumiem smutek dni, oświetlających ślady potwornych wydarzeń, które zaszły pod osłoną nocy. Mam w sobie samej ogromny płacz natury męczonej, natury kochającej życie, a osaczonej zewsząd przez śmierć i zniszczenie — —
[ 235 ]Szłam chłodnym, dżdżystym wieczorem, oszołomiona strasznemi scenami, oglądanemi przez dzień cały.
Od Julki dowiedziałam się, że przyjechał Jan. Mieli być wszyscy w zwykłym punkcie zbornym, na krańcu miasta, późnym wieczorem. Szłam do nich z innej zupełnie dzielnicy, kryjąc się instynktownie, unikając czarnych plam tłumu, zatykając uszy na ostry łoskot strzałów, dochodzących ze wszystkich stron.
Przechodząc przez jakiś niewielki placyk, znalazłam się nagle, zupełnie niespodzianie, wewnątrz dziwacznego zamętu, którego treść pojmowałam powoli. Czas jakiś biegłam z tłumem, nie widząc nic naokoło. Po chwili skonstatowałam, że jestem w małej grupie ludzi, w większej części złożonej z kobiet, która wpadła ogarnięta paniką w ulicę zewsząd zamkniętą. Dwa rzędy domów fabrycznych z okratowanemi, wysoko umieszczonemi oknami przecięte były parkanem z ciemnego, gładkiego drzewa. W ulicy tej, z której nie było wyjścia, paliła się jedna tylko latarnia z rozbitym szkłem i biegającym za wiatrem płomieniem, podobna do rozdartego serca. U wylotu ulicy słychać [ 236 ]było tętent szybko biegnących, zbliżających się z każdą chwilą koni.
Czułam wszystkie serca pod samym gardłem, wszystkie oczy, wydzierane przerażeniem z orbit —
Biegliśmy jeszcze, wysiłkiem fizycznym dając sobie złudzenie możliwości ratunku. Ale stało się tak, że nie było już gdzie biec i poco —
Nagle krzyknął ktoś:
— Brama!
W wielkim murze czerwonym czernił się czworokąt bramy. Tłum rzucił się, napierając na wrota. Zamknięte!
Szarpią dzwonek, biją pięściami. Cisza. Tam niema nikogo. Cisza nieporuszona. Tylko tętent kopyt — coraz bliższy — bliższy —
I wszystko tak strasznie prędko się dzieje.
Pamiętam, jak Rachilde cisnęła się do nagiej skały, wierząc, że tam wewnątrz jest zamek — ludzie — zwodzone mosty. A to była tylko skała — gładka i nieprzenikniona — bez drzwi, bez okien —
Taka sama męka. Tłum piersią wpiera się w bramę, szarpany szaloną, nierozumną już żądzą — złamania płyt z żelaza. — Stróż uciekł widocznie w ogólnej panice. I jedno wiemy tylko: że tam niema nikogo.
I jest już teraz milczenie, jak kamień. Ucichły nawet półgłośne okrzyki przerażeń. Postacie podobne do wizji, o twarzach białych z męki, stłoczone, rozpłaszczone na murze — —
I coraz bliżej jest ta chmura nieuchronna. Widać już małe zwierzątka o oczach rozumnych, [ 237 ]prędko przebierające małemi nogami, jak przepiórki. A ponad zwierzątkami leci zupełnie niezrozumiały, strasznie dziki krzyk. A ponad krzykiem jakby niematerjalne, półokrągłe błyski w powietrzu, błyski odbite z tej latarni, podobnej do rozdartego serca.
Czekamy bezsilni, nieruchomi, wystawieni na twarde ostrza z żelaza, podkowy z żelaza, dusze z żelaza — —
Chwila jeszcze — a na barki skulone, na oszalałe z przerażenia głowy, pochylone tym giestem bezbronnym, którym ptaki w trwodze głowę chowają pod skrzydło, na ręce nagie, ciemne, elementarnym odruchem samoobrony uniesione w górę lub zakrywające oczy zamknięte, delikatne — spadnie to coś potworne, nieludzkie, niepojęte — —
I wtedy od tłumu odłączył się człowiek, jeden czarny, nikły człowiek. I uczynił parę miarowych kroków naprzeciwko tego, od czego wszyscy inni uciekali. Stanął spokojnie, lewą rękę założył za siebie, prawym ramieniem zwrócił się ku nadjeżdżającym i gdy pogoń była już zupełnie blizko, powietrzem zatargał szereg strzałów. Gdy zmilkł, zagrzmiały inne. Wtedy czarny człowiek przewrócił się na ziemię.
Klęczałam nad umarłym i rękę trzymałam mu na czole. Czułam krew.
Tamci strzelili raz jeszcze i odjechali, wlokąc wolne konie i unosząc trupy.
Klęczałam i nie mogłam wstać. Widziałam dziwną twarz, oczy niedomknięte, bezgłośnym [ 238 ]okrzykiem szeroko, nieco w bok, otwarte usta. Wierzyć nie chciałam, ale widziałam przecież: to był Bury.
Nikt nie płakał. Wkoło szumiały ciche słowa, których nie rozumiałam.
Dwaj mężczyźni zabrali ciało. Z początku szłam jeszcze za niemi. Ale wszyscy rozpierzchli się przy pierwszej przecznicy.
Siedziałam długo, skulona, ukryta za wyskokiem muru, bezsilna i nieprzytomna. Później wstałam i zaczęłam iść sama przez opustoszałe, grozą przejęte miasto. Dziwacznie i niepokojąco wydłużały się wokoło niepojęte perspektywy. Szłam, jak przez miasto umarłych. Nikt nie śmiał tej nocy ukazać się na ulicy, bo każdy powinien był być zabity. Szłam jak przez miasto zbrodni. Kryłam się po niszach bram i przytulona do cienia lustrowałam tunele ulic. Nie widząc nikogo, przebiegałam przestrzeń, dzielącą mię od następnej bramy. I znów się kryłam wyczekująca. Wciąż tak samo. Zdawało mi się, że do nieskończoności.
Łowiłam uszami tętno ciszy. A potym zrozumiałam, że jest to szmer daleki rytmicznych kroków. Zrozumiałam, że idą. Przytuliłam się do cienia niszy, wtuliłam w mrok. Trwoga przepełniła mi gardło i oczy. Zaczęłam cicho płakać, żeby mnie nie zabili.
Nie chciałam jednak umierać — nawet teraz. Chociaż smutek był przecież taki nieskończony, taki beznadziejny. Ale coś żałośnie jasnego stawało jeszcze pomiędzy mną a śmiercią: kochanie życia. [ 239 ]
Oparta o mur zimny, patrzyłam cicho. Zbliżali się, węsząc oczami po stronach. Nie dojrzą może. Taka jestem mala. Taka strasznie maleńka, jak atom cienia.
Byli już blizko, ale szli jeszcze. Nagle rozległ się długi, przyciszony świst. I stanęli — prawie nawprost bramy. Patrzyłam bez ruchu. Nie zobaczyli mnie jeszcze. Patrzyłam na zdarzenie dziwne.
Prócz nich i mnie znajdował się tu jeszcze jeden człowiek. Niemłody, tęgi pan stał na balkonie przeciwległej kamienicy, tuż nad ulicą. Stał spokojny, zaciekawiony, obserwując coś daleko w cieniu. I w tej chwili zrozumiałam, czego on nie zrozumiał: że to jego zobaczyli i dla tego stanęli. Nie zdążyłam krzyknąć, kiedy strzał padł. Niemłody pan upadł, zawadzając jeszcze głową o poręcz żelazną. Czernił się wielką masą między ozdobnie wyginanemi prętami. A oni jeszcze stali.
Była cisza. Nie krzyczałam zupełnie. W osłupieniu patrzyłam na nowego trupa.
Po chwili z otwartych drzwi balkonu wysunęła się ręka, tylko ręka, biała w ciemności, — i usiłowała wciągnąć ciało wewnątrz. I wtedy — Boże, Boże — oni strzelali jeszcze do tej ręki, do tej bladej, biednej, takiej okropnie przerażonej ręki.
Doczekałam, aż odeszli. I znowu iść zaczęłam przed siebie, chowając się w bramach, prześlizgując pod murami.
Weszłam do nich, jak do podziemi. Od wejścia otoczył mię smutek złowrogi — zwyciężonych. Stali grupami, nie patrząc sobie w oczy, mówiąc [ 240 ]rzeczy twarde, nieprawdziwe, w które sami wzajemnie nie wierzyli.
Tylu przecież nie przyszło na umówioną godzinę.
Zapytywali mię o jakieś rzeczy. Odpowiadałam, lecz sama bałam się pytać.
Julka trzymała mię przy sobie, ściskała mi ręce.
— Tak się lękałam, że nie przyjdziesz — mówiła.
Gdzieś za wielkim stołem siedział Jan. Nie witał się po długim niewidzeniu, tylko patrzył na mnie przerażonemi oczami. Zaczęłam wolno iść ku niemu — i z twarzy jego czytałam bacznie, głodnie wspomnienia najpierwsze — wieczór dawny, obrazy wyraźne zdarzeń — — Słowa jasne zagrały:
C’est l’étoile d’amour,
C’est l’étoile d’ivresse — —
— Wiecie, że Jerzy — zaczęłam mówić do Jana — i urwałam. — To wszystko ciągle jeszcze jest życie — zakomunikowałam mu ze zdziwieniem.
[ 241 ]Chodziłam po tym mieście klęski i nicestwa. Bezludne ulice i place, domy napół zwalone, okna, jak wyłupione oczy. Na mokrym, ciemnym bruku snuje się wojsko grupami. Są wszędzie.
Po pustym placu, który był niedawno widownią masakru, błąkał się tu i owdzie wysoki, zgarbiony pan w długim saku z nastawionym kołnierzem, w binoklach na nosie, z długą, białą brodą.
Zdawał się uważnie oglądać zabłocone kamienie bruku — każdy zosobna.
Gdy go mijałam, podniósł na mnie wyblakłe, głupie i ufne, jak u owcy, oczy.
— Czy pani czasem... — zaczął. — Przepraszam, że się ośmielam — ukłonił się z błazeńską galanterją — — Ale czy pani czasem nie widziała mego kalosza? Przedwczoraj, kiedy tu się na tłum wysypała konnica — ja tu nic, ja tylko myślałem, że dostanę się na dworzec, bo mi było bardzo pilno do ...ńska. Żona, dzieci — czekają tam, niespokojni... W moich oczach starej kobiecie czaszkę na dwoje... i mózg... Gdyby pani wiedziała...
Mówiąc, z przerażenia obie ręce podniósł do głowy. [ 242 ]
— Uciekałem z tłumem — naturalnie, nie mogłem uważać. — Czułem ich na plecach. Tłum pchał... Zgubiłem kalosz. Jeden mam, a drugi zgubiłem... I — czy pani szanowna da wiarę? — napróżno szukam tego kalosza już dwa dni. Chodzę, przepatruję każdy kąt, miejsce koło miejsca — i niema... Jeden jest, drugiego niema. Oni — wskazał żołnierzy — nic mi o to nie mówią, dobrzy są, tacy łagodni. — Szukaj sobie kalosza — powiadają — ty stary durniu. — I nic, żeby choć który co... A przecież mogliby strzelić — tak, bez niczego — niktby im za to przecież nie ten... A żaden nie strzela... Stoi, patrzy — nie strzela... Dobrzy tacy, wiedzą co i jak... Bo ja, broń Boże, nie żaden jaki buntownik, ja tylko na dworzec, bo tam żona... A teraz szukam — —
Obejrzał się po ziemi.
— Czy pani czasem nie ten?... Szukam i niema... Jeden jest, a drugiego niema... A tak mi się przecież śpieszy do ...ńska... Żona tam każdego dnia, na każdy pociąg — boi się — — Ale bez kalosza przecież nie mogę...
Odeszłam prędko, nic nie mówiąc.
— Jerzy, boję się — rzekłam nagle prawie i głośno — i zaniosłam się od płaczu na ulicy. I szłam przed siebie, słaniając się od łkań, przez morze łez, wypatrując drogi do — muru, do tego muru — —
Robiło się ciemno i deszcz padał coraz większy. Chodziłam, jak zwykle, wokoło gmachów [ 243 ]więzienia, znajdując jakieś najsłabsze echo radości w tej myśli, że Jerzy jest napewno w obrębie czworoboku, który nakreślam swemi krokami. Rozstawione u bram warty nie zwracały już na mnie uwagi, podobnie, jak na owego warjata, który szukał kalosza.
Szłam z głową pochyloną, zapatrzona w płynące po chodniku strugi wody. Ubranie miałam przemokłe i było mi strasznie zimno. Przelotnie pomyślałam, czy to, co czynię, nie jest równie głupie i nieprzytomne, jak szukanie kalosza. Spostrzeżenie to wydało mi się jednak mało ważne.
Ktoś minął się ze mną. Nie widziałam tego człowieka, tylko słyszałam jego ciężkie stąpania. Przechodząc koło mnie, powiedział coś prędko, czego nie zrozumiałam w pierwszej chwili. Gdy uszłam parę kroków, dźwięki usłyszane powiązały się wyraźnie w te słowa:
— Jerzy R. pozdrawia panią...
Stanęłam zdumiona i przerażona. Patrzyłam za siebie. Daleko przesuwała się czarna figura między rosnącemi tu olbrzymiemi drzewami. Jednocześnie bliżej jękła przeciągle więzienna brama. Warty majaczyły w ciemności nieruchome, jak skamieniałe. Cicho pluskał deszcz.
...Co to się stało? Kto powiedział te słowa?... Czy to Jerzy naprawdę przesłał mi przez żywego człowieka swe pozdrowienie ostatnie, głos ukochany z tego murowanego grobu?... Czy to — było?
Chciałam wrócić się i gonić za tym [ 244 ]człowiekiem, chociaż nie było tam nikogo, prócz żołnierzy. Ale nie mogłam iść. Powietrze znowu rozsunęło się, wielkie, rozkołysane światło płynęło z łoskotem zabijającym, drzewa kiwały się, jak ogromne głowy — — Nie mogłam uciekać...
[ 245 ]Marzą mi się wszystkie złote, jasne, królewskie legiendy — te cudowne ułaskawienia w ostatniej chwili, przed samą egzekucją. Na koniu zdyszanym giermek jasnowłosy wiezie list, życie wieszczący. I przeżywam dreszcz radości nieludzkiej, rozsadzającej piersi...
A później te inne — smutne, czarne — gdy giermek jasnowłosy nie zdążył, gdy koń biały, drżący nogę cienką złamał na kamienistej drodze — i wieść o chwil wielkich kilka przyszła za późno —
[ 246 ]Dziś — o godzinie piątej i pół.
Nie śpię, jak ty, jedyny. Zamknięta jestem na klucz w pokoju — sama, jak ty, — i tylko zegarek jest ze mną — żebym wiedziała.
Nie śpię przez całą noc, by przeżyć taką samą, taką samą mękę — chociaż wiem, że nie potrafię. Przez cały czas myślę o tobie, kochany, maleńki mój — i tylko smucę się, że ty nic o tym wiedzieć nie możesz. I tak płaczę, jak gdybym dotąd jeszcze wcale nie płakała i miała wszystkie swoje łzy.
Myślę, że teraz żywy jesteś jeszcze i że to czujesz, o czym nawet oddalonego wyobrażenia ja znieść nie mogę. I o twoich oczach myślę i o ustach — i o tym, że jesteś przecież taki ładny. I pamiętam, że ty nie jesteś takim niezrozumiałym bohaterem z opowieści dawnych, który z uśmiechem pańskim, łaskawym wita śmierć dla idei. Wiem, że jesteś taki zupełnie, jak każdy żywy człowiek, że nadewszystko, że tak ogromnie lubisz życie. I dla tego taka ludzka, taka rzeczywista jest dzisiaj twoja męka, maleńki — i dla tego żałuję tak ciebie, jakbym siebie żałowała.
Patrzę na zegarek — wiem w każdej chwili, [ 247 ]która jest godzina. I sama nie pojmuję już, czemu pragnę, by ta noc trwała jak najdłużej — bo przecież sekunda każda tej nocy, przez ciebie przeżyta, przechodzi wszystko, co w obłędzie maligny najpotworniejszego stworzyć może wyobraźnia — —
— Jerzy — maleńki mój... Ja myśleć o tym nie mogę... Ty teraz płaczesz może z żalu za życiem, z trwogi przed tym, — ty może łudzisz się jeszcze, cudu czekasz — może płaczesz sam w tym ciemnym, małym pokoju — i paznokciami w bezporadnej rozpaczy drapiesz cegły twarde, które nieporuszone stoją tak mocno pozlepiane — i patrzysz w górę na blade, zakratowane niebo nocy wiosennej i łowisz uchem rytm kroków chodzącego żołnierza — i czekasz próżno, czekasz bezustannie wybawczej, zmieszanej burzy głosów ludu zbuntowanego — — Bo wobec twojej męki, Jerzy, żadna ofiara nie byłaby za wielka... I nie wiesz, nie wiesz, żeśmy już wszystko zrobili — i więcej już nie można. I że już do samego rana, do samej tej strasznej, strasznej, niepojętej godziny — nie stanie się już nic — nic — O, gdybyś wiedział, jak się męczę —
Gdybym ci choć jedno słowo posłać mogła... Ach — nachylić się teraz nad tą najukochańszą głową twoją, czoło, rozpalone męką, objąć chłodnemi, delikatnemi rękami — — To szczęście niesłychane, które tyle ludzi codzień, które ja kiedyś miałam w ręku — — W twoje oczy patrzyłam kiedyś, Jerzy, — był taki dzień — był na tymsamym świecie, co noc dzisiejsza, taki dzień — — ! [ 248 ]
Jezus Marja — Jezus Marja —
Jerzy — czy to już jasno się robi — — ? Taka blizka godzina —
Przyszłość i przeszłość nie istnieją zupełnie. Jest tylko ta chwila jedna, ta, która jest. Przyszłość i przeszłość równają się sobie i są nicością. A o tej chwili — jesteśmy jeszcze oboje na jednym świecie. Ach — gdybym ci chociaż to jedno mogła powiedzieć, Jerzy —
To nic, że idą wskazówki. To tylko straszny, zwyczajny straszny sen... Rozumiem przecie doskonale — — W tym miejscu, na małym zegarku, leży twoja śmierć, Jerzy — taka prawdziwa —
Już tak blizko — Czy to możliwe? Co to, co to się stało? Czy to jest ziemia jeszcze i wszystko tosamo??
Nie — nie — nie! Nigdy jeszcze, nigdy tak strasznie rzeczywiście nie widziałam. Słyszysz godzinę? Słyszysz kroki? — — Wiem, już wiem! Wchodzą po ciebie... Zabrać już przyszli. I ksiądz. Nie spowiadasz się, gardzisz — ostatnia przyjemnostka — jakież to małe strasznie wobec tamtego... Czy to w tej chwili się staje, czy to jest teraźniejszość, Jerzy? Czy czas istnieje naprawdę — i twardy jest, jak kamień — — ?
Jerzy — ty krzyczysz, ty się boisz — — Ach, Boże, Boże, poco cię tak przerażają? Czemu ta liberja pogrzebna? Czemu te potworne akcesorja śmierci — przecież tak to jeszcze straszniejsze — Zdaje ci się, że to widzenia gorączkowe, duszące halucynacje maligny — i dopiero teraz rozumiesz, [ 249 ]że to prawda, dopiero teraz uwierzyłeś. Nazbyt już podobne to jest do życia — — Nie idź, wyrywaj się, krzycz, Jerzy! Ty śpiewasz jeszcze tę cudną, tę tryumfalną pieśń... Ach Boże, przecież nie wierzysz już w to w tej chwili... Czemu nie krzyczysz, nie tarzasz się po ziemi — Czemu w tej chwili jeszcze zadręczasz się tą komedją nadludzką —
I teraz właśnie suną tak wolno — w tym miejscu, gdzie leży twoja śmierć —
Czy to już wszystko skończone? Na szyję twoją, którą całowałam... Jerzy — usłysz mię, zedrzyj z szyi — Ach, widzę — ręce masz związane, ręce drogie, święte, masz związane, żebyś już nie mógł żyć... Jerzy — co ty czujesz? Jerzy — Boże mój — maleńki, biedny... Nie możesz się obronić — Mów im, mów im prędko, że ty chcesz żyć — tak, jak oni — że chcesz jeszcze zostać — zrozumieją przecież — Słuchaj mnie!
Czy to już wszystko skończone? Ach — jeszcze niema pięciu minut... Ponad głową mógłbyś jeszcze pochwycić rękami, gdyby nie były związane... Uwierzyć, uwierzyć nie mogę — — Jerzy — może ty się męczysz... Jerzy — jedyny mój na całej ziemi — może ty umierasz teraz właśnie — może ja ciebie już nigdy — — ?!
Jak dziwnie wali się cały ogromny świat — Jak dziwnie ziemi pęka serce z przerażenia —
Jerzy — sam — biedny — maleńki — maleńki —
A teraz taka wielka cisza — i już śmierć — [ 250 ]
— Dla czego tak strasznie płaczesz, Alu — cicho, cicho — Przyszedłem —
Jerzy przyszedł.
— Więc wszystko nieprawda, wszystko sen i gorączka — A ja przeczuwałam, Jerzy, przeczuwałam, że takie rzeczy nie mogą być na ziemi — i nie wierzyłam...
Objął mię delikatnie, jak bardzo chore dziecko. Płaczę jeszcze, ale coraz ciszej. Taka jestem zmęczona...
— Jakie szczęście... Jakie szczęście... I widzisz — ja taką straszną mękę przeżyłam... Tak cię strasznie zobaczyć chciałam — i nie dali... Mów coś do mnie — — Dla czego żyjesz? Czy ty żyjesz naprawdę?
— Ależ tak. Kocham cię i tęskniłem za tobą. Jestem przy tobie —
Całował mię we włosy.
— Jakie to dziwne — mówiłam — takie ogromne szczęście. Teraz dopiero poznałam, jak cię kocham. Nie umiałabym cię utracić. Teraz rzucimy już to wszystko, będziemy żyli dla życia. Będziemy żyli jak zwyczajni ludzie, którzy nie lękają się niczego. Przecież za mądrzy jesteśmy, by naserjo kochać ideję, by być bohaterami —
— Tak, tak, masz rację, Alu. Dla czego jednak masz włosy takie siwe?
Spojrzałam w lustro. Nad czołem bieliły mi się całe fale zupełnie siwych włosów. Ale nie zasmuciłam się tym wcale.
— Widzisz, Jerzy, to dopiero ta ostatnia noc. [ 251 ]Myślałam, że dziś właśnie cię powieszą, myślałam napewno. I właśnie taki cud — — Boże — jacyśmy szczęśliwi —
Tuliłam się do niego — za całą tę mękę, za cały ten obłęd katuszy —
— Rzucimy to i wyjedziemy — mówił Jerzy. — Uciekniemy daleko, jak małe ptaki — Na południe, do jasnego, spokojnego kraju, na wyspę, gdzie rośnie trawa pachnąca i wysokie drzewa — — I tylko kochać się będziemy —
— Boże — po takiej nocy taki ranek — —
— Nie myśl już o tamtym — mówił.
— Takie szczęście — takie szczęście — — —
Patrzyłam mu w oczy — jak kiedyś, w jasny dzień naszej miłości — —
— Jakiś ty cudny, Jerzy, jak ja kocham ciebie...
Zamknęłam powieki i już nie mogłam ich otworzyć. Ale ciągle jeszcze wyraźnie widziałam go przed sobą.
— Czemu jednak jesteś taki wysoki, Jerzy? — spytałam nagle.
Uśmiechnął się z zażenowaniem i odtąd nie przestał się uśmiechać. Kiwał głową olbrzymią, jak drzewo w deszczową noc.
— Jezus Marja — co to znaczy?
Chciałam otworzyć oczy, ale nie mogłam. Zimny dreszcz strachu przeszedł mi po krzyżu, w głowie uczułam tępy ból.
— Czemu bijesz mię tak mocno, Jerzy...
Milczał i wydawał mi się coraz wyższy. Kawałkiem żelaza bił mię w głowę. [ 252 ]
— Nie bij, to boli tak strasznie — błagałam. — Przecież kochasz mię jeszcze — Przecież to wszystko prawda.
Ból dziki — jak gdyby znów się zaczynało tamto —
— Jerzy — Jerzy — — !
Słyszałam łomot straszny. Wywalili drzwi. Wziął mię z ziemi na ręce i nie bił już. Otwierałam oczy —
— Alu — Aleńko — —
Tuż nad twarzą widziałam wielką głowę i oczy krwią nabiegłe, zapuchłe od płaczu —
— Alu, to ja, Julka. Wszystko przenieść trzeba — Patrzyłam na nią chwilę w milczeniu i rzekłam surowo:
— Gdzie Jerzy?
Julka krzyknęła głośno, ale nie wypuściła mnie z rąk. Za nią stał Jan i mówił:
— Obowiązkiem waszym jest dalej prowadzić rozpoczęte przez niego dzieło —
Obejrzałam się po pokoju. Było widno.
— Gdzie Jerzy? — powtórzyłam.
Po chwili milczenia Jan rzekł surowo:
— Nie wolno poddawać się — — —
Więcej nie słyszałam już nic.
[ 253 ]— Umarło?...
— Nie, nie... Żyje... Syn...
Radość blada, śmiertelna, ostatnia.
— Podobny? pokaż...
— Zupełnie podobny —
Z niewyraźnej, maleńkiej twarzy spojrzały oczy — oczy jak z bajki, oczy z bronzowego aksamitu...
— Już... Nie mogę...
Cisza — znowu. Nicość.
Wyrazy — jakby z za grobu, jakby z innego świata — tam, z góry — do otchłani.
— Znowu nieprzytomna?
— Tak.
— Gorączka ciągle?
— Tak samo...
I cisza — wielka, jak nieskończoność, powoli, ciężko dysząca.
Po całych godzinach:
— Julko...
— Co? co? — słucham, dziecino — —
— Dziwiłaś się kiedyś, że z tego słońca padają pioruny... Julko — tyś naprawdę nie wiedziała dotąd, że słońca niema?...
— Ach — Boże — — [ 254 ]
Na samo dno otchłani spada stamtąd ciche szlochanie — milknące, milknące... Spokój senny, zamierający, jak fale wielkiej, uchodzącej do jasnego morza rzeki...
— Dziś jeszcze umrę...
Widać tylko źrenice smutne, szafirowe, zalane łzami.
— Nie — nie — —
— Dla czego? I tak nie mogłabym żyć... Czekałam na to tylko, by jemu oddać swoje życie... Wiedziałam, że będzie, jak on...
Szerokie rozkołysane fale — coraz ciszej...
— Nie słyszę — Czy mówisz co jeszcze, Julko?...
— — zobaczy dzień, do którego tęskniłyśmy...
Odchodząc już:
— Nie, nie — niech tęskni także... Życie jego poświęcam słońcu niewidzialnemu — słońcu niewidzialnemu — — —
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |