Page:Nałkowska - Książę.djvu/167

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been validated.
159
 
 

patrywał mi się uważnie z przeciwległej strony ulicy. Strach mnie ogarnął, gdy zaczął iść w moją stronę z wyraźnym zamiarem zaczepienia mnie, przyczym, starannie unikając błota — przeskakiwał z kamienia na kamień. Z bijącym sercem skonstatowałam bezludność ulicy. Nie wpadłam jednak do bramy. W systemie, z jakim ów człowiek wymijał kałuże, było coś, co przykuwało mię do miejsca. Stałam i czekałam, co będzie.

Nakoniec tajemniczy napastnik, przebywszy podobnąż metodą dzielący nas jeszcze szeroki rynsztok, podniósł głowę i ukłonił się. Teraz dopiero ujrzałam jego twarz i z trudem poznałam Księcia.

— Przepraszam, że ośmielam się napastować panią — rzekł, witając się ze mną salonowym giestem — ale spotkanie jest tak szczególne... Cóż pani robi w naszych stronach?

Wytłumaczyłam mu wszystko. Mówiąc, nie spuszczałam zeń oczu, konstatując zupełną zmianę w charakterze jego postaci, wywołaną tym przebraniem. Ciemna, wytarta kurtka doskonale uwydatniała mocną budowę ramion i klatki piersiowej. Wydał mi się w tej chwili człowiekiem, stworzonym do dźwigania młota i mocowania się z niezmordowaną siłą maszyn.

— Idąc tam, lękam się jednak — mówiłam. — Przecież, jeżeli stało się coś złego, to pierwsza odpowiedzialność spada na tych, którzy ich wiodą na niebezpieczeństwo. W takim człowieku widok inteligienta musi chyba budzić nienawiść...