Page:Nałkowska - Książę.djvu/192

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been validated.



Minęło cztery dni. Czasami słyszę na schodach stąpania i dźwięk dzwonka u drzwi. I wtedy z natężeniem, jakbym zamagnetyzować chciała czas i przestrzeń, patrzę w zasunięte kotary u wejścia do mego pokoju — i wierzę całą mocą woli, że oto rozsunie je dłoń pewna — i ukaże się w nich Książę. Widzę już jego postać kształtną i małą głowę, jasne, nizkie czoło greckiego herosa, oczy, jak z bajki, oczy z bronzowego aksamitu — — uśmiech delikatnie pieszczotliwy, jarzmiący, nieodparty...

Ale zawsze przychodzi ktoś inny. I ból ostry zawodu przechodzi mi od serca do gardła.

Tak samo na ulicy lub w cukierni. Bezsilnie zmrużonemi, krótkowzrocznemi oczami szukam go w tłumie ludzi nieznajomych, ale dobrych.

I niema go. I niema go. Dla czego każe mi tak tęsknić?