Page:Nałkowska - Książę.djvu/212

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been validated.



Jest mi tak, jak gdybym się znajdowała w obiecanej krainie miłości. W wieczory wolne od pracy chodzimy po pełnych mroku ogrodach i parkach tego miasta, po dalekich alejach i egzotycznych przedmieściach, gdzie stoją domki małe i błyszczą światła z drobnych okien przez siatkę liści szmaragdowych. Nad rzeką, płynącą w głębokiej dolinie, siadamy na trawie ślicznej, pełnej kwiatów, które u nas nie rosną, — i wodzimy młodemi, szczęśliwemi oczami po czarnej, cichej wodzie, szlakami przesuwających się w oddaleniu świateł łodzi i tratw. Od przystani, która leży nieco poniżej miasta, wiatr delikatny, prawie już letni, przynosi echo niezrozumiałe zmieszanych języków i półgłośną, daleką muzykę, dźwięczącą słodko na falach rzeki, jak perły, rzucane na taflę metalową. Czarny las przeciwnego brzegu dyszy cicho i kusi dziwną pewnością, która jest męką słodką największego szczęścia, że gdzieś, za wodami, istnieje konkretnie to coś, co na tym brzegu wyczuwać tylko możemy przez osłonę zmysłów, że tam rozkosz pocałunku można wziąć w rękę, jak kwiat, że tam muzyka, dająca upojenie cudniejsze jeszcze od miłości, dłonią dotykalną otworzy nam drzwi