Page:Nałkowska - Książę.djvu/235

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been validated.



Szłam chłodnym, dżdżystym wieczorem, oszołomiona strasznemi scenami, oglądanemi przez dzień cały.

Od Julki dowiedziałam się, że przyjechał Jan. Mieli być wszyscy w zwykłym punkcie zbornym, na krańcu miasta, późnym wieczorem. Szłam do nich z innej zupełnie dzielnicy, kryjąc się instynktownie, unikając czarnych plam tłumu, zatykając uszy na ostry łoskot strzałów, dochodzących ze wszystkich stron.

Przechodząc przez jakiś niewielki placyk, znalazłam się nagle, zupełnie niespodzianie, wewnątrz dziwacznego zamętu, którego treść pojmowałam powoli. Czas jakiś biegłam z tłumem, nie widząc nic naokoło. Po chwili skonstatowałam, że jestem w małej grupie ludzi, w większej części złożonej z kobiet, która wpadła ogarnięta paniką w ulicę zewsząd zamkniętą. Dwa rzędy domów fabrycznych z okratowanemi, wysoko umieszczonemi oknami przecięte były parkanem z ciemnego, gładkiego drzewa. W ulicy tej, z której nie było wyjścia, paliła się jedna tylko latarnia z rozbitym szkłem i biegającym za wiatrem płomieniem, podobna do rozdartego serca. U wylotu ulicy słychać