Page:Nałkowska - Książę.djvu/236

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been validated.
228
 
 

było tętent szybko biegnących, zbliżających się z każdą chwilą koni.

Czułam wszystkie serca pod samym gardłem, wszystkie oczy, wydzierane przerażeniem z orbit —

Biegliśmy jeszcze, wysiłkiem fizycznym dając sobie złudzenie możliwości ratunku. Ale stało się tak, że nie było już gdzie biec i poco —

Nagle krzyknął ktoś:

— Brama!

W wielkim murze czerwonym czernił się czworokąt bramy. Tłum rzucił się, napierając na wrota. Zamknięte!

Szarpią dzwonek, biją pięściami. Cisza. Tam niema nikogo. Cisza nieporuszona. Tylko tętent kopyt — coraz bliższy — bliższy —

I wszystko tak strasznie prędko się dzieje.

Pamiętam, jak Rachilde cisnęła się do nagiej skały, wierząc, że tam wewnątrz jest zamek — ludzie — zwodzone mosty. A to była tylko skała — gładka i nieprzenikniona — bez drzwi, bez okien —

Taka sama męka. Tłum piersią wpiera się w bramę, szarpany szaloną, nierozumną już żądzą — złamania płyt z żelaza. — Stróż uciekł widocznie w ogólnej panice. I jedno wiemy tylko: że tam niema nikogo.

I jest już teraz milczenie, jak kamień. Ucichły nawet półgłośne okrzyki przerażeń. Postacie podobne do wizji, o twarzach białych z męki, stłoczone, rozpłaszczone na murze — —

I coraz bliżej jest ta chmura nieuchronna. Widać już małe zwierzątka o oczach rozumnych,