Page:Nałkowska - Książę.djvu/237

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been validated.
229
 
 

prędko przebierające małemi nogami, jak przepiórki. A ponad zwierzątkami leci zupełnie niezrozumiały, strasznie dziki krzyk. A ponad krzykiem jakby niematerjalne, półokrągłe błyski w powietrzu, błyski odbite z tej latarni, podobnej do rozdartego serca.

Czekamy bezsilni, nieruchomi, wystawieni na twarde ostrza z żelaza, podkowy z żelaza, dusze z żelaza — —

Chwila jeszcze — a na barki skulone, na oszalałe z przerażenia głowy, pochylone tym giestem bezbronnym, którym ptaki w trwodze głowę chowają pod skrzydło, na ręce nagie, ciemne, elementarnym odruchem samoobrony uniesione w górę lub zakrywające oczy zamknięte, delikatne — spadnie to coś potworne, nieludzkie, niepojęte — —

I wtedy od tłumu odłączył się człowiek, jeden czarny, nikły człowiek. I uczynił parę miarowych kroków naprzeciwko tego, od czego wszyscy inni uciekali. Stanął spokojnie, lewą rękę założył za siebie, prawym ramieniem zwrócił się ku nadjeżdżającym i gdy pogoń była już zupełnie blizko, powietrzem zatargał szereg strzałów. Gdy zmilkł, zagrzmiały inne. Wtedy czarny człowiek przewrócił się na ziemię.

Klęczałam nad umarłym i rękę trzymałam mu na czole. Czułam krew.

Tamci strzelili raz jeszcze i odjechali, wlokąc wolne konie i unosząc trupy.

Klęczałam i nie mogłam wstać. Widziałam dziwną twarz, oczy niedomknięte, bezgłośnym