brak teraz ludzi. Za jakieś dwa tygodnie ma tam wyjechać kilkanaście osób.
Nie mówiłam nic. Spacerowałam po salonie, tłumiąc w sobie złość i płacz.
Książę jednak nie był zupełnie spokojny. Nie patrzył na mnie. Milczał przez chwilę, namyślając się nad czymś. Powoli zaczął mówić:
— Nie jest to zresztą jasne, słoneczne, wiosenne. Kryje się w tym dramat zasadniczy, nieodzowny. To, że ku ogromnej, marzonej, powszechnej miłości idąc, obrać musieliśmy drogę nienawiści, do powszechnego piękna — drogę brzydoty, dowolnego, szczęśliwego, nadewszystko ukochanego życia — drogę śmierci.
Zatrzymałam się zdziwiona.
— Więc — jednakże... Nawet pan — — — ?
— Pani już dawno odgadła: nie wierzę w jutro —
Serce drętwiało mi w poczuciu niepowetowanej utraty.
— Ale w walkę przecież, w walkę o nie — — ? Mówił pan sam...
Książę przeczył głową.
— Nie w pożyteczność walki — —
— Boże mój — więc znowu w piękno bezużyteczności — zawsze — zawsze? —
— Przecież pani to tak dobrze rozumie... Z chwilą, gdyby osiagnięty został ostateczny cel — — — dobro, wolność, szczęście — te rzeczy, których ziszczenie byłoby ich śmiercią... Cóż wtedy? — O jakże nie chciałbym zobaczyć tego dnia...
— Wprost uwierzyć nie mogę, by i pan wąt-