Page:Nałkowska - Książę.djvu/233

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been validated.



Dzień ten, na który długo czekali. Najstraszniejszy ze wszystkich dni.

Miasto opustoszałe, przerażone mury, okna zamknięte. Po ulicach tętnią dzikie tabuny przelatujących koni. Z oddalonych dzielnic miasta słychać strzały.

Słychać je od samego rana. Za każdym hukiem walą się ludzie i z ciał rozdartych płynie żywa, czerwona krew.

Wolną ulicą idzie wielki tłum, czarny, zmieszany. Niosą krwawy, porozdzierany emblemat cierpienia i wolności i śpiewają swoją tragiczną pieśń wojenną. Śpiewają wszyscy — mężczyźni, kobiety, mali chłopcy. Żydzi, o których słyszałam zawsze, że boją się wszystkiego, idą w pierwszych rzędach, śpiewając. I melodja ogromna, szeroka, niezgrana, pełna zgrzytów i dysonansów, płynie, hucząc, pod ciężkie chmury, jak nieobjęty, zbiorowy jęk rozpaczy, opowieść straszliwa, pomsty wołająca, o niewypowiedzianych cierpieniach, o zbrodni potwornej przeciwko jasnemu życiu.

Wiem już, że ból ten był dawno, dawno ogromnie. Widziałam go zawsze naokoło siebie. Odkąd wszedł we mnie, zrozumiałam jego potęgę.