Page:Nałkowska - Książę.djvu/242

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been validated.
234
 


— Uciekałem z tłumem — naturalnie, nie mogłem uważać. — Czułem ich na plecach. Tłum pchał... Zgubiłem kalosz. Jeden mam, a drugi zgubiłem... I — czy pani szanowna da wiarę? — napróżno szukam tego kalosza już dwa dni. Chodzę, przepatruję każdy kąt, miejsce koło miejsca — i niema... Jeden jest, drugiego niema. Oni — wskazał żołnierzy — nic mi o to nie mówią, dobrzy są, tacy łagodni. — Szukaj sobie kalosza — powiadają — ty stary durniu. — I nic, żeby choć który co... A przecież mogliby strzelić — tak, bez niczego — niktby im za to przecież nie ten... A żaden nie strzela... Stoi, patrzy — nie strzela... Dobrzy tacy, wiedzą co i jak... Bo ja, broń Boże, nie żaden jaki buntownik, ja tylko na dworzec, bo tam żona... A teraz szukam — —

Obejrzał się po ziemi.

— Czy pani czasem nie ten?... Szukam i niema... Jeden jest, a drugiego niema... A tak mi się przecież śpieszy do ...ńska... Żona tam każdego dnia, na każdy pociąg — boi się — — Ale bez kalosza przecież nie mogę...

Odeszłam prędko, nic nie mówiąc.

— Jerzy, boję się — rzekłam nagle prawie i głośno — i zaniosłam się od płaczu na ulicy. I szłam przed siebie, słaniając się od łkań, przez morze łez, wypatrując drogi do — muru, do tego muru — —

Robiło się ciemno i deszcz padał coraz większy. Chodziłam, jak zwykle, wokoło gmachów więzie-