Page:Nałkowska - Książę.djvu/243

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been validated.
235
 
 

nia, znajdując jakieś najsłabsze echo radości w tej myśli, że Jerzy jest napewno w obrębie czworoboku, który nakreślam swemi krokami. Rozstawione u bram warty nie zwracały już na mnie uwagi, podobnie, jak na owego warjata, który szukał kalosza.

Szłam z głową pochyloną, zapatrzona w płynące po chodniku strugi wody. Ubranie miałam przemokłe i było mi strasznie zimno. Przelotnie pomyślałam, czy to, co czynię, nie jest równie głupie i nieprzytomne, jak szukanie kalosza. Spostrzeżenie to wydało mi się jednak mało ważne.

Ktoś minął się ze mną. Nie widziałam tego człowieka, tylko słyszałam jego ciężkie stąpania. Przechodząc koło mnie, powiedział coś prędko, czego nie zrozumiałam w pierwszej chwili. Gdy uszłam parę kroków, dźwięki usłyszane powiązały się wyraźnie w te słowa:

Jerzy R. pozdrawia panią...

Stanęłam zdumiona i przerażona. Patrzyłam za siebie. Daleko przesuwała się czarna figura między rosnącemi tu olbrzymiemi drzewami. Jednocześnie bliżej jękła przeciągle więzienna brama. Warty majaczyły w ciemności nieruchome, jak skamieniałe. Cicho pluskał deszcz.

...Co to się stało? Kto powiedział te słowa?... Czy to Jerzy naprawdę przesłał mi przez żywego człowieka swe pozdrowienie ostatnie, głos ukochany z tego murowanego grobu?... Czy to — było?

Chciałam wrócić się i gonić za tym człowie-