Page:Nałkowska - Książę.djvu/247

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been validated.
239
 
 

która jest godzina. I sama nie pojmuję już, czemu pragnę, by ta noc trwała jak najdłużej — bo przecież sekunda każda tej nocy, przez ciebie przeżyta, przechodzi wszystko, co w obłędzie maligny najpotworniejszego stworzyć może wyobraźnia — —

— Jerzy — maleńki mój... Ja myśleć o tym nie mogę... Ty teraz płaczesz może z żalu za życiem, z trwogi przed tym, — ty może łudzisz się jeszcze, cudu czekasz — może płaczesz sam w tym ciemnym, małym pokoju — i paznokciami w bezporadnej rozpaczy drapiesz cegły twarde, które nieporuszone stoją tak mocno pozlepiane — i patrzysz w górę na blade, zakratowane niebo nocy wiosennej i łowisz uchem rytm kroków chodzącego żołnierza — i czekasz próżno, czekasz bezustannie wybawczej, zmieszanej burzy głosów ludu zbuntowanego — — Bo wobec twojej męki, Jerzy, żadna ofiara nie byłaby za wielka... I nie wiesz, nie wiesz, żeśmy już wszystko zrobili — i więcej już nie można. I że już do samego rana, do samej tej strasznej, strasznej, niepojętej godziny — nie stanie się już nic — nic — O, gdybyś wiedział, jak się męczę —

Gdybym ci choć jedno słowo posłać mogła... Ach — nachylić się teraz nad tą najukochańszą głową twoją, czoło, rozpalone męką, objąć chłodnemi, delikatnemi rękami — — To szczęście niesłychane, które tyle ludzi codzień, które ja kiedyś miałam w ręku — — W twoje oczy patrzyłam kiedyś, Jerzy, — był taki dzień — był na tymsamym świecie, co noc dzisiejsza, taki dzień — — !