dowania przystani. Ponad miastem fruwało bezustannie stado gołębi. Były bardzo daleko i stawały się często zupełnie niewidzialne; tylko w niektórych nawrotach bezustannego lotu nadstawiały się słońcu, lśniły przez chwilę, jak pył srebrny na tle chmury granatowej, pod tryumfalnym łukiem tęczy, i zaraz znikały znowu.
Zanim doszliśmy do miasta, słońce zaszło. Zaczęto zapalać światła.
Po ulicach skupiali się ludzie w niewielkich grupach. Odczytywali przyklejone na murach domów zadrukowane arkusze papieru. W niektórych miejscach zdzierano odezwy. Martwe światło latarń rozpędzało soczysty, złoto purpurowy zmierzch konającego dnia. Wkrótce zaczął padać deszcz.
Jerzy odprowadził mię do domu, przebrał się i poszedł. Coraz częściej powtarzają się noce, kiedy zupełnie nie wraca.