Page:Nałkowska - Książę.djvu/214

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been validated.



Wychodziłam w owej chwili przez otwarte drzwi sklepu z kwiatami, gdy złowrogo zaszumiał w powietrzu ten huk przeciągły, z niczym nie dający się porównać. Nie rozdzierał powietrza, tylko drżał w nim ciężko, jakby bijąc olbrzymiemi skrzydłami.

Zrozumiałam odrazu — i stałam bez ruchu, widząc w głębi ulicy wielką gwiazdę płomieni i słup dymu, sięgający dachów kamienic, wyczuwając całym ciałem ciężkie tętno powietrza. Miałam pewność, że znajduję się właśnie w obrębie tej straszliwej rzeczywistości, która się staje — i prędko, niecierpliwie, koniecznie czekałam, kiedy wreszcie już umrę. Nie bałam się ani przez chwilę — nie wiem dla czego, — tylko było mi śmiertelnie smutno.

Gdy tylko zmilkł ten huk ogromny, matowy, majestatyczny — powietrzem zatargał zgrzyt bijących się szkieł i krzyk trwogi zbiorowej. Tłum wpadł w drzwi sklepu, wypełnił go i wepchnął mię w sam kąt, między słupy, wazony i pnącza egzotycznych kwiatów.

I wówczas zaczęło się to najgorsze. Raz po raz padał strzał — i ktoś tam, za ścianami walił się