postumentach wyobrażenia dziwnych tworów: zrywały się do lotu hipogryfy i chimery, drzemały centaury i sfinksy, rozpościerały bajeczne skrzydła feniksy i latające smoki, połyskliwemi łuskami migotały potworne pytony, na zakrzepłej fali wylegiwały się syreny — — i im wyżejśmy szli, tym bogatszą stawała się ta mityczna fauna, tym silniej biły nam serca na widok potwornie wielkich kształtów, wyznaczających nam drogę.
I oto stanęliśmy wreszcie przed dwiema niebotycznemi kolumnami, które wyciągały się ku niebu, jak dwie tytaniczne ręce ziemi.
A gdy oczy moje, jak dwa ptaki zalęknione, pobiegły w głąb świątyni, uderzył mię w pierś — tam, gdzie serce, taki strach, żem upadł na ręce wiodącego mię ducha.
— Czemu się lękasz — rzekł mi cicho demon — jam tu bogiem —
I rzeczywiście — gdym znowu podniósł oczy, ujrzałem w głębi ołtarz, drobny przez oddalenie, jak głaz przydrożny. A na ołtarzu tym, z kamienia wykuty, stał on — mój władca i przewodnik.
Z ramion tryskały mu ku górze dwa nieskończone skrzydła i, załamując się wysoko, nakrywały świątynię całunem czarnych piór — tak, że ani jeden promień słońca nie przenikał do jej wnętrza.
Z boków tylko wnikało do świątyni blade, przez igły cedrów przesiane światło — i napełniało ją matowym, chłodnym połyskiem, w którym ujrzałem cztery olbrzymie, groźne jeziora, przecięte krzyżem z głazów usypanych grobli.