Rzeczpospolita Babińska/całość

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lechoń
Tytuł Facecje Republikańskie
Pochodzenie Rzeczpospolita Babińska
Data wydania 1922
Wydawnictwo Towarzystwo Wydawnicze „Ignis“
Drukarz Straszewiczowie
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów, Poznań, Toruń
Źródło Skany na Wikisource
page=
Indeks stron
[ 5 ]

RZECZPOSPOLITA

BABIŃSKA


ŚPIEWY HISTORYCZNE


NAPISAŁ

JAN LECHOŃ




TOW. WYDAWNICZE „IGNIS“

WARSZAWA — E. WENDE i S-ka. LWÓW — H. ALTENBERG.
POZNAŃ — M. NIEMIERKIEWICZ.
TORUŃ — TOW. KSIĘGARŃ KRESOWYCH.



[ 6 ]

Druk Straszewiczów, ul. Czackiego № 3/5



[ 7 ]

Najlepszym przyjaciołom:

Mieczysławowi Grydzewskiemu

Wilamowi Horzycy

Kazimierzowi Wierzyńskiemu



[ 9 ]Ta książeczka, czytelniku — to trzy lata najcięższej niewoli polskiej, od Tymczasowej Rady Stanu do pani Paderewskiej, — w wierszach i piosenkach, rozrzuconych dotąd po czasopismach i broszurkach.

Niektóre z tych utworów tyczą się wypadków i ludzi zaledwie co zapomnianych, inne – trzeba to przyznać — wiele straciły na aktualności.

Autor jest jednak zdania, że niema tak kompromitującej sytuacji, aby szanujący się polityk nie mógł się z niej wygrzebać, i dlatego niektóre figury, dzisiaj ukryte w cieniu, mogą się jutro pokazać na widowni.

To właśnie, — a także przeświadczenie, że wspominając przeszłość, można się czasem czegoś nauczyć, skłoniło autora do zebrania tych pamfletów.

Oddaje je do rąk Twoich, pewien, że „dobrze zasłużył się Ojczyźnie“.

 

Listopad, 1920



[ 11 ]

KRÓLEWSKO-POLSKI
KABARET
1917—1918

 

...Satyra prawdę mówi, względów nie pamięta,
Drwi z przywar, szydzi z ludzi, szanuje... regenta



Najdostojniejszej
 Radzie Regencyjnej



[ 13 ]PASZKWIL

 

Zły to ptak, który własne pokalać śmie gniazdo,
Złe gniazdo, skoro ptak zeń zlękniony uchodzi.
Paszkwile będę pisał — nikomu nie szkodzi
Po naszej wielkiej Polsce zabawić się jazdą.

Po Polsce nie stojącej w przepychu zbóż, kwiatów,
Nie pszennej, sianożętej, nie złotem błyszczącej,
Po Polsce wystawionej na rynku, — pragnącej
Fałszywych demokratów, prawdziwych prałatów.

Po Polsce, w której każda się znaczy bielizna
Czerwonym haftem z Orłem, niebieskim z Pogonią,
Otwartych której granic bezdomne psy bronią,
W chantanach której wszystkich śpiewają: „Ojczyzna!“

Dzieciuchów garść wpółnagich — to nasze są woje,
Pismaków zgraje podłych w redakcjach — sumienie,
Po całej Europie smakujem pieczenie,
Płatnerze kują obcy na piersi nam zbroję.

Gadają w górze Wisły, a w dole się boczą,
A walczą nad Isonzo, a milczą nad Wartą,
A państwo Paderewscy z piór srebrnych odartą
Wskazują Polskę z rany krwawemi, co broczą.

W Londynie nam pan Dmowski z Angliki się trąca,
A w Wiedniu Kucharzewski nam żebrze jałmużny,
Czy nasza Polska, psiakrew, proszący podróżny,
Czy arfa pod skrzydłami aniołów drgająca?

A cóż mi demokracja, a cóż mi są chłopy,
A cóż mi hrabskie herby i mitry książęce:
I Marxa i hrabiego Zygmunta poświęcę
Za wolnej głos Ojczyzny na sejmie Europy.


[ 14 ]

Niech chodzą w majestacie, gdy są już — regenci,
Nie z obcych, lecz ze swoich sztandarów łopotem,
A Żydzi niech koronnem nie bawią się złotem,
Ochronkę, gdy jest nowa — Chełmicki niech święci.

Niech premjer nam nie jeździ po rozum do Wiednia,
Niech jeno wszyscy pójdą po rozum do głowy.
Gotowy? Niechaj każdy odpowie: „Gotowy!“
........................
Da Bóg a będzie Polska. I pszenna i przednia.





Pisane wkrótce po uformowaniu się pierwszego polskiego gabinetu ministrów. Potomność może wiedzieć nie będzie, że t. zw. gabinet cywilny Rady Regencyjnej stanowili partnerzy bridge’owi xięcia Zdzisława. P. Leon Goldstand, skarbnik Rady Regencyjnej, omal że się nie stał w ten sposób dygnitarzem koronnym, którym był np. p. Kazimierz Natanson, królewsko polski dyrektor departamentu. Zaledwie tu wspomniane imiona xiędza prałata Chełmickiego i premjera Kucharzewskiego stale będą później powracały na afisz: xiądz Chełmicki, domorosły Richelieu, jest najczęściej głosem z za sceny, p. Jan Kucharzewski to transformista zawsze jednakowo kompromisowy, jednakowo miłe witany przez publiczność i wyzyskiwany przez reżyserję.



[ 15 ]TYMCZASOWEJ RADY STANU POLONEZ

na nutę: „Nie tak in illo tempore bywało!
 

Miłoż to było dawniej ojcu, matce,
Syna mieć w czaku i w konfederatce —
Dziś ojciec rodu rad zasiada w radzie,
I choć bez teki, tekę na stół kładzie.

W wielkim pośpiechu kontusz włożył na się —
Smutnie coś grzebał w ogniotrwałej kasie,
Podkręcił wąsa i popuścił pasa:
„Za Beselera, jak za króla Sasa!“

Z nawału zajęć będzie miał zajęcie —
Smutnie popatrzał na wielkie pieczęcie,
Agrafą srebrną spiął deliję swoją:
„Niech nienawidzą, ale niech się boją!“

Imć się Łempicki przystraja jak może,
Choć nie wie, w jakim wystąpić kolorze,
Więc Bandurskiego odmówił pacierze:
Żółte ma buty, czarny kontusz bierze.

Rad czyli nierad, mundur zrzuca Franio,
Zmienia koszulę, jedwab kładzie na nią,
W milicji przecież bronią robił wiele,
Więc z doświadczeniem trzaska w karabelę.


[ 16 ]

U Natansonów rwetes dziś od rana,
Kazali wołać z hotelu Germana,
Pięciu się braci zebrało na radę,
Kaźmierz ich pyta: „W czemże ja pojadę?“

Obejrzał German szaty rozrzucone,
Jak w „noc gwiaździstą“, popatrzał na żonę,
I w głowę biedak poskrobał się łapą:
„Cóż mamy robić? Kładź tużurek, papo!“

Zaś pan Dziewulski, choć ekonomista,
By się pokazać, z okazji korzysta,
Brylanty na nim lśnią na wszystkie strony,
Tak się to w Polsce kocha — za miljony.

Pan Niemojowski jeszcze coś się waży,
W białym kontuszu wielce mu do twarzy,
W białym kontuszu więcej człowiek wskóra,
Niźli w czerwonym — dziad Bonawentura.

Także xiądz prałat już przyjechał z Łodzi,
Ogromnym krokiem po pokoju chodzi,
Xiądz arcybiskup mu privat’nie każe,
By nowym bogom budował ołtarze.


[ 17 ]

Zimno Majowi, boć to styczeń przecie,
Ciepłym kożuchem odział się na grzbiecie,
Rozgrzej się, Maju — chociażby centralnie,
Bo ci Stadnicki „pater noster“ walnie.

Xiądz arcybiskup przystraja się godnie,
Ostatni radca szybko wciąga spodnie,
Śpieszy się wielce i mankietów szuka,
Bo już na zamku kukułeczka... kuka.





Parę zwrotek tej śpiewki, powstałej na kilka dni przed otwarciem Tymczasowej Rady Stanu w styczniu roku 1917 — wymaga szczegółowego wyjaśnienia. Pan Michał Łempicki, w chwili, w której to się dzieje, jest jeszcze filarem austro-polskiej orientacji, waha się w swojej rosyjskiej xiądz arcybiskup Kakowski i udziela korespondentowi pism szwajcarskich, panu Edmundowi Privat, wyjaśnień, które są pierwszym jego krokiem po drodze z ulicy Miodowej na plac Zamkowy. Późniejsze polityczne. oblicze x. arcybiskupa, jako regenta, aczkolwiek doskonale znane, zbyt rychłemu uległo zapomnieniu. Narzekał na to w roku 1919 satyryk, pisząc:

„Zaszczyty i honory dziwnym chodzą torem,
Czasami człowiek płakać, czasem śmiać się chciałby,
Dostali kapelusze Kokowski z Dalborem:
Dlaczego kapelusze, a nie pikelhauby?“

Porucznik Juljusz German, autor milowej powieści „Noc gwiaździsta“, stanowi najklasyczniejszy okaz z gatunku tych Bayardów, o których jeden ze znakomitych humorystów powiedział, że „nawet na morzu znaleźliby jakąś kancelarję“.



[ 18 ]KONSOLIDACJA czyli ROZBIÓR POLSKI



Kiedy się przekonano, że każdy miał rację,
Że wszyscy są porządni, nie zdrajcy i świnie,
Zasiedli różni męże przy miodzie i winie
Uchwalili powszechną stron konsolidację.

Arcybiskup Kakowski, uparty król grecki,
Poczuwszy dziś powiewy niezdrowe ze wschodu,
Oświadcza, że na czele chce stanąć narodu:
„W czem gorszy jest Kakowski, niż prałat Przeździecki?“

Niemniejszem przecież sercem ukochał ojczyznę,
Z przeszłości arcybiskup sam siebie rozgrzeszy,
Jak brudną w każdej pralni wypiorą bieliznę,
Tak samo można zetrzeć atrament — z depeszy.

Z prawicy i z lewicy zebrano się kołem,
Wzruszenie myśl i czucie zebranych ogarnia,
A Jego Ekscelencja siadł pierwszy za stołem:
„I będzie jeden pasterz i jedna owczarnia“.
........................

„Ojczyzna, bracia, jest to Matka Święta,
Co nas hoduje i tuli na łonie!“
...Wtem pan Garlicki zanucił na stronie:
„Boże nam ochroń i wspieraj ... regenta!“


[ 19 ]

Jako w czas burzy, gdy piorun w dom bije,
Jakby kto ogień podsycił oliwą,
Z ław się prawica zerwała co żywo
I „Republika — krzyknęła — niech żyje!“

Więc Lubomirski, co usiadł był skromnie,
Gdy żar na sali i radość poczuje,
Powstał, przeczekał: „Panowie! Co do mnie,
Bardzom jest wdzięczny! Bóg zapłać! Przyjmuję!“

Krwawym się oblał Sapieha szkarłatem,
A zdawiendawna — od Piasta i Lecha,
Zawsze był kanclerz lub hetman Sapieha,
I w pośród możnych był nawet magnatem.

O głos więc prosił, pogląda po sali,
Brylantów tęczą w pierścionkach zaświeci,
Odchrząknął, krzyknął: „Ratujcie nam dzieci!“
A wtenczas wszyscy w milczeniu z miejsc wstali.
........................
„Żądamy Polski od morza do morza,
Rządu i wojska i zwrotu pieniędzy,
Wierzymy mocno, że wstanie nam zorza
Nad popieliskiem pożarów i nędzy.

Królestwo weźmie lewica udziałem,
Konstytuantę by zwołać niebawem,
A hasłem będzie jej: „lewe przed prawem“,
I hasło drugie: „a chleb stał się ciałem“.


[ 20 ]

Prawica żyzne zatrzyma Poznańskie —
Gdzieś ponad Wartę, śród złotych zbóż łanów,
Zjedzie na „daczę“ pułkownik Romanow:
„Prosimy bardzo! Co nasze — to pańskie“.

Galicję wezmą stronnictwa centrowe,
Królestwo robiąc z dziedzicznym w niej tronem,
I xiądz Gnatowski pospołu z Simonem
Włożą królowi koronę na głowę“.





Pomysł, powyżej rozwinięty, powstał w czasie, gdy próbowano zarysowane trzy kierunki myśli politycznej w Królestwie pod jakimś wspólnym zgrupować sztandarem; działo się to w maju roku 1917. Nie po raz pierwszy wtedy i nie po raz ostatni głupia idea zgody rodzi tysiąc jeden od drugiego głupszych pomysłów, jakiemi były naówczas propagowane przez Ligę Państwowości Polskiej ideje regencji, oczywiście z arcyxięciem Karolem Stefanem, dla wielu po dziś dzień wcielającym „marzenia ojców i dziadów“. Koło Międzypartyjne, wierne swoim metodom, przeciwstawiło się jaskrawo tej myśli, dając do zrozumienia, ze stoi na gruncie republikańskim, ciągle pewne, że wróci Rosja, choć już nie Mikołaja, ale Guczkowa i Lwowa. Nikt nie przypuszczał wtedy, że arcybiskup Kakowski, pod wpływem wieści ze Wschodu coraz bardziej miękki w swym antypruskim uporze, i Zdzisław Lubomirski, międzypartyjny „xiąże niezłomny“, osławiony wątpliwej autentyczności aforyzmami à la xiąże Józef, — zejdą się z czasem na gruncie interesów większej własności, zarówno nieruchomej, jak i duchowej — że oni właśnie stworzą po dziś dzień wszechioładne u nas życie jezuickie, wsteczne, galicyjskie, biurokratyczne, królewsko-polskie, jednem słowem — kakowskie. Xiąźe Eustachy Sapieha był wówczas „en vogue“, zalecany nie tylko do akcji Ratujcie dzieci!“, ale również do ratowania ojczyzny. 3 maja 1917 roku miała go niedoszła do skutku konsolidacja obwołać Niepodległego Królestwa regentem.



[ 21 ]POWRÓT DO MARCHWACZA



Miała Polska hetmanów, mężów w wojnie bitnych,
Kanclerzów mądrych w radzie, pisarzów zaszczytnych,
I takich, co jej byli podporą i władzą —
Ma dzisiaj Polska takich, co o niej wciąż radzą.

O panie Niemojowski! Gdybyś w swym Marchwaczu siedział,
Niktby może o Tobie nawet i nie wiedział,
Dziś w kułak Ci sąsiedzi się śmieją w powiecie,
Marszałku, co bez laski chodziłeś po świecie!
Po parku Ci w Marchwaczu plądrują złodzieje,
Ekonom kradnie w śpichrzu, nietęgo chłop sieje,
I dziadek się uśmiecha z portretu w salonie, —
Koronny, chociaż jeszcze nie słychać o tronie!

........................

Przyjechał pan Marszałek jesiennym wieczorem,
Z powagą i godnością przywitał się z dworem,
Na starych swoich meblach się rozparł z rozkoszą,
A z landa mu raz po raz lokaje coś znoszą.
Pamiątki wy warszawskie! Drobiazgi prześliczne,
Urzędy i zaprzęgi, tytuły dziedziczne,
Obiady i kolacje i sesje i spory,
Homary prawie polskie, niemieckie — humory!
Miał przecież pan Marszałek i bóle i dreszcze,
Bez przykrej ich awersji nie wspomni dziś jeszcze:
Pamięta szlachcic polski, uprzejmym gdy tonem
Prowadził nieraz dyskurs lub spór z Natansonem.
A zresztą mniejsza o to! Toć nic nie obraża
Wojewody, że klepie łaskawie pachciarza,

[ 22 ]

I mówią wszak Karnkowscy w sąsiednim powiecie:
„Chód krew w nas senatorska, Gold stand-punkt jest przecie“
Przerzuca pan Marszalek pamiętne albumy:
Dyrektor w nich Łempicki, ex-poseł do Dumy,
I przecz-że jeszcze cierpią ludziska niewinne,
Gdy leczy ten — wewnętrzne, a inni — dziecinne?
I radca Grendyszyński, sekretarz chroniczny,
Co może — podpisuje, ma „poczerk“ prześliczny,
Depeszę wszak sierpniową w swe ubrał nazwisko,
W tym roku zaś podpisał pół setki ich blisko.
I mężny Ludwik Górski, dyrektor wojskowy,
W Legjonów strój się odział od pięty do głowy,
Lub, mówiąc równie dobrze, od głowy do pięty:
Na piersiach krzyż żelazny i Anny krzyż święty.
I zręczny pan Pomorski. Nie sieje, nie orze,
A przecież z pól rozległych najlepsze ma zboże,
Oświaty nie przysporzył, lecz wyznań nie szczędził,
Gdzie tylko mógł i nie mógł, tam chodził i ględził.
A otóż i Macchiavel — maleńki i zwinny,
Jest Wojtuś Rostworowski napozór dziecinny,
Grunt przecież — że wytrwały: z wieczora do rana
Przesiedział w przedpokoju kanclerza Bethmanna.
I inne pan Marszałek ogląda pamiątki:
Projekty więc Kossaka kanclerskiej pieczątki,
I cesarz Karol pierwszy w złoconej oprawie:
„Niech strzeże Matka Boska was, radcy w Warszawie!“
Generał-Gubernator też hojny być raczył,
Osobnem Radę Stanu orędziem odznaczył,
I nadał wszystkim radcom kosztowne pierścienie
Z napisem: „mowa srebro, a złoto — milczenie!“
I papier ten cierpliwy, ten papier niewinny,
Raz po raz ten sam przecie, a jakby coś inny,
Obietnic pełen słodkich i wahań zalotnych,
I przysiąg pełen licznych i zaklęć stokrotnych.

[ 23 ]

Pamięta pan Marszałek w lipcowy dzień znojny,
Gdy czytał Hutten-Czapski tekst noty spokojny,
Powiedział: „Kto z nas nie ma ni złota, ni miedzi,
Niech płaci tem ojczyźnie chociażby, że — siedzi“.

........................

W pałacu u Marszałka zapada mrok szary,
Gdzieś w kątach kurant grają prastare zegary.
Z ogrodu wszedł pocichu do sali wiew wonny.

........................

Tak zasnął pierwszy w Polsce Marszałek Koronny.





Wiersz ten pisany był w lecie roku 1917 jeszcze przed wyjazdem p. Niemojowskiego do Marchwacza, co znowu nastąpiło na czas pewien przed ostatecznym rozpadnięciem się Tymczasowej Rady Stanu. Przedstawiony jest w tej „wizji przyszłości“ jeden z najzabawniejszych dygnitarzy ówczesnej Polski, podstępnie wywabiony z głuchej prowincji, otumaniony rzekomym talentem dyplomatycznym i poczuciem odpowiedzialności względem zasłużonego nazwiska, człowiek tak nieprawdopobnie bez przekonań i indywidualności, że dosłownie nic o nim nikt nie wiedział, nie wie dotychczas i napewno wiedzieć nie będzie. Zjawisko analogiczne do marszałka drugiej Rady Stanu, p. Franciszka Pułaskiego, również zasługom przodków zawdzięczającego swą wysoką godność, chociaż nie niemieckiej, ale polskiej nominacji. Zarówno w czasie, gdy wiersz ten był pisany, jako też i dzisiaj jeszcze, rodziny Kordeckich, Wielochów, Goworków i Piastów są w naszem życiu politycznem „rodzinami przyszłości“.



[ 24 ]
KARTKA Z RAPTULARZA
 
 czyli

LUBOMIRSKI POD WIEDNIEM



A za tego króla Jana,
Co to po łbach bił pogana,
Co po Turków jeździł grzbiecie,
I był sławion w całym świecie —

Przyszedł poseł jeden, drugi,
Do nóg w progu padł jak długi,
Blade lica zrosił łzami:
„Ratuj, królu! Krucho z nami“.

Sparła króla radość wściekła:
„Dość mi hydra ta dopiekła!
Marysieńka! Żegnaj stara!
Jakób za mną! Naprzód wiara!“

Ledwie szary dzień zaświeci,
Jak grom spada król Jan Trzeci,
A husarji skrzydła wieją,
Lecą, pędzą i śmierć sieją.

A pod Wiedniem trupów wały,
Wezyr uciekł, rad, że cały,
A po Wiedniu okrzyk leci:
„Niechaj żyje król Jan Trzeci!“

Para koniom bije z pyska,
Cesarz króla rękę ściska,
Dłoń kordjalnie król mu poda:
„Głupstwo, Poldek! Gadać szkoda!!“


[ 25 ]

Gdzież są Twoje, Lubomirski, mężne hufce zbrojne?
Gdzież husarze, co z szumieniem idą piór na wojnę?
Gdzież tabory pełne jadła, wozy pełne broni?
Masz walizkę obok siebie i „Warszawski“ w dłoni.

Grał bo kiedyś Lubomirski, a gdy grę zaczynał,
Chmur oponę nad ojczyzną jako dach rozpinał,
I królowi stawił czoło. Dzisiaj, niech go trzysta!!!
Gra w „Myśliwskim“ xiążę Zdzisław w bridge’a albo w wista.

Gdzież są Twoje pyszne, konie, na świat sławne cugi?
Część wziął Niemiec rekwizycją, część zaś Żyd za długi;
Drugą klasą jedzie skromnie, smutne roi dumy.
........................
Jednokonkę bierze w Wiedniu, jednokonne gumy.

Już Tarnowski, wypomniawszy swe sofijskie cnoty,
Swoją podróż oceanem, liczne w niej kłopoty,
Poprzysiągłszy się na brodę Stanisława stryja,
Audjencję w Laxenburgu niby targ dobija.

Brillantiną skrapia włosy Lubomirski xiąże,
Najmodniejszy swój wiedeński zręcznie krawat wiąże,
Wąs podkręca! To bohater, co nam Polskę zbawi —
Wąs podkręcał Jakże pięknie z temi mu wąsami.

........................

Po godzinie, gdy opuszczał laxenburskie mury,
Był wzruszony niepomiernie, wznosił wzrok do góry —
I cóż grozić może Polsce, rzeknąć chciejcie sami,
Kiedy Pan Bóg jest z Karolem, a zaś Karol z nami?

........................


[ 26 ]

Do dorożki siada dumnie, deszczyk mżyć zaczyna,
Wieźć się każe do pałacu hrabiego Czernina,
Tną rozmówkę, do jadalnej zwolna idą sali,
Zupa na stół! I czerninę księciu panu dali.

........................

O Sobieski! Gdybyż wtenczas kto Ci szlak zagrodził,
Kiedyś, sam nie wiedząc po co, aż pod Wiedeń chodził!
Pocoś wdał się niepotrzebnie w całą tę kampanję?
Ty przez pychę, Lubomirski także przez — grossmanję.





Pisane we wrześniu roku 1917. W końcu sierpnia tego roku jeździł xiąże Zdzisław Lubomirski, naówczas tylko prezydent stoł. m. Warszawy, do Wiednia i przyjęty był w Laxenburgu przez cesarza Karola. Ta wyprawa wiedeńska xięcia Zdzisława stanowi poniekąd epokę w dziejach królewsko-polskiego kabaretu.

Podczas niej właśnie zaczerpnął późniejsza dostojność tego wiedeńskiego oddechu, który go będzie we wszystkich narodowych sprawach zwracał twarzą do Wiednia. To zarazem początek wojażów politycznych, ukoronowanych tegoż xięcia mową w Berlinie.

Tu się zaczyna historja najdostojniejszego parawanu, z poza którego kiedy niekiedy tylko wychyla się „hrabia Adam“ Tarnowski, spiritus movens i główny reżyser austro-polskich sielanek.



[ 27 ]PAN POMORSKI



Gdyby nam niepodległość był Moskal darował,
Któżby pierwsze urzędy w tej Polsce zajmował?
Któżby był jak ta kura, co siadłszy na grzędę,
Powiada: „Ja chcę wyżej i na łbie ci siędę“,
I któżby był najlepszym Słowianinem-bratem,
Co dmie się przed pokłonem a kłania przed batem?
Ma ponoć pan Pomorski swe cnoty rolnicze,
Lecz takich ja oraczów ojczyźnie nie życzę
I myślę, że z tej gleby o wczesnej nam wiośnie
Nie zboże, chleb dające, lecz kąkol wyrośnie.
Choć glebę trza nawozić, lecz z Polską rzecz inna.
Bez mierzwy sama przez się obrodzić powinna,
I każdy gospodarkę zobaczy w tem marną,
Gdy rolnik dba o nawóz, a nie dba o ziarno.
Mój Boże! Gdybyż każdy, co myśli o sobie,
Że służy ku ojczyzny specjalnej ozdobie,
Że sam mu Napoleon z Bismarkiem wraz wzięty
Dostaje conajwyżej w połowie do pięty —
Każdemu gdyby z takich oddawać mospanów
Fotele senatorów, buławy hetmanów!...
A zresztą... pan Pomorski nie mylił się całkiem:
Kiep żołnierz, co nie myśli, by zostać... marszałkiem.
Paskiewicz Erywanskij Erywań zdobywał,
Od bitew Zabajkalskim się Dybicz nazywał,
Pan, panie Mikułowski, powiedzieć nie może,
Że stałeś się Pomorskim, zdobywszy... Pomorze.

[ 28 ]

Niedawne to są dzieje, gdy z dobrym wynikiem
Opiekę roztaczałeś nad ruskim językiem,
Z Gogola była mądrość, z Puszkina zaś cnota;
Dziś brzydka jest Tatjana, a piękna — Dorota.
To zresztą osobiste. Lecz kryją swe lice,
Łez mają pełne oczy obydwie wszechnice,
Wołając: „Swem przeczuciem pokieruj się bystrem:
Siej, gadaj, tańcuj, pływaj, lecz nie bądź ministrem.
Pan wiesz to z agronomji: „Gdy chwastów za wiele,
Ogrodnik rad czy nierad, choć westchnie — wypiele“.





Jest rzeczą drugorzędną, kiedy powstał wiersz powyższy, skoro pan Józef Mikułowski-Pomorski raz po raz był to dyrektorem departamentu, to znowu ministrem, to wreszcie wicemarszałkiem wszystkich pod rząd tymczasowych rad stanu. Ta nadludzka wszechstronność pana Pomorskiego, sprawiająca, że przerzucał się z bajeczną lekkością od wyznań religijnych do dóbr koronnych, od oświecenia publicznego do spraw wewnętrznych, czyni tego nowoczesnego Figara postacią nieledwie dla królewsko-polskiego kabaretu symboliczną. I tak jak w tradycji komedji dell’arte pozostaną na wieki typy pedanta, czy tyrana albo subretki, „Pomorski“ będzie tradycyjną komedjową postacią w Polsce, wcieleniem politycznego wszędobylstwa i czapkowania „z głupia frant“ wszystkim kolejno okupacjom.



[ 29 ]OTWARCIE RADY STANU W WARSZAWIE



Na wieść o mającem nastąpić otwarciu Rady Stanu, Warszawa już od wczesnego ranka była na nogach. Członkowie Centrum Narodowego, Ligi Państwowości, Związku Budowy, chodzili z radości na głowie, co nie mało przyczyniło się do podniesienia odświętnego nastroju w mieście. Przez ulicę przeciągają co chwila mniejsze lub większe grupy pracy narodowej ze sztandarami lub bez, z pieśniami narodowemi na ustach. Oto idzie Związek Budowy Państwa Polskiego pod przewodnictwem bar. Zdzisława Heydla: parobcy gnają konie, woły i krowy tego światłego ziemianina. Związkowi śpiewają: „Szumny wiatr wionął po pustym stepie“. Dr. Baranowski prowadzi 5-ro dzieci radnego Natansona. Dzieci biją w tarabany i śpiewają: „Przejdziem Wisłę, przejdziem Wartę — będziem Polakami“. Oto ks. Chełmicki wyszedł z firmy „Aurelja“, w której powieszono jego portret obok Kościuszki i ks. Józefa. Czcigodny sekretarz generalny nuci „Ksiądz mi zakazował“. Oto wreszcie pan Grendyszyński, Czartkowski i wielu, wielu innych. Grupa ta śpiewa cienko. Zwartym szeregiem idą uczestnicy wypadków 1863 r. Za nimi uczestnicy nieszczęśliwych wypadków: pp.: Ilski, Koralewski etc. Mężowie ci mają na siedzeniach amarantowe kokardy z napisami: „Żywią nas i bronią". Kierujemy się w stronę Tow. Kredytowego Miejskiego, gdzie Rada Stanu postanowiła sobie zdobywać kredyt w społeczeństwie. Jesteśmy mile zdziwieni demokratycznym jej charakterem. Już we drzwiach wejściowych wita nas wielki transparent z napisem: „P. O. W." (Proszę Obuwie Wycierać). To owoc zabiegów p. Artura Śliwińskiego, który w ten sposób zdobył poważną koncesję na rzecz ugrupowań lewicowych. W tej właśnie chwili zajeżdża przed gmach Rady [ 30 ]olbrzymi furgon wyładowany wielopudowemi workami. Woźny informuje, że jest to piasek, którym p. Steczkowski będzie sypał w oczy społeczeństwu. Powoli zaczynają się zjeżdżać przedstawiciele władz, radcowie stanu, przyjaciele, krewni i życzliwi. Milicja, której polecono zorganizować żywiołową manifestację, woła pod kierunkiem p. Łączkowskiego: „Wiwat król“; — p. Nojach Priłuckij kłania się i dziękuje za tę sympatyczną owację. Przy przechodzeniu pp. Potockiego, Rostworowskiego, Ronikiera, rozlegają się z tej samej strony okrzyki: „Wiwat wszystkie stany!“

Prof. Askenazy wprowadza pod rękę kanoniczkę Walewską, która go pyta, co słychać z Napoleonem.

Wchodzą również Janusz, Maciej i Franciszek, Trzy Trąby Radziwiłłowie. „O: łyki!“ — woła pogardliwie Janusz Radziwiłł (na Ołyce), wskazując na przedstawicieli Rady Miejskiej. Zajeżdżają wreszcie samochody urzędowe, z których wysiadają: regent Ostrowski z adjutantem, regent Lubomirski z żoną i minister Stecki z brodą.

Arcybiskup Kakowski nadjeżdża na pięć minut przed dwunastą. Na chwilę przed nim wchodzi rektor Kostanecki. Spóźnienie swe tłumaczy ekonomją czasu, tym razem polityczną.

Na galerjach i w loży przepełnienie. Publiczność, wychylona z lóż, rozmawia z radcami stanu. Jedna z ulubionych artystek dramatu i komedji woła do radcy stanu p. Augusta Popławskiego: „Śmiało Gutek“. Popławski obiecuje jej solennie, że będzie robił „Sfinksa“.

Prawdziwą sensację budzi wniesienie wirylisty, rabina Perlmuttra. Czcigodny radca, który jako wolentarjusz brał udział w odsieczy Wiednia, zapytuje hofrata Rosnera o najświeższe nowiny z tego miasta.

P. Rosner zaprzecza, jakoby miario zarządzić w mieście zniszczenie wszystkich reprodukcyj Madonny [ 31 ]Sykstyńskiej. Wśród zebranej publicznej usilnie kolportowana jest pogłoska, iż radcowie stanu zbiorą się wieczorem na stokach cytadeli, niżej krzyża, i tam właśnie pocałują gen. Beselera. W loży prasowej przez czas dłuższy szukają p. Czekalskiego, który gdzieś się zapodział. Znajdują go wreszcie pod nogą stołową. Jest to, jak się okazało, jeden z jego pseudonimów.

Na ulicach wzmaga się hałas: czterech podejrzanych przymiotników, którzy gwałtem chcieli się dostać do Rady Stanu, schwytano, a o zajściu spisano protokół.





Mowa o Radzie Stanu, mianowanej wiosną r. 1918 przez Najdostojniejszą Radę Regencyjną — z pośród t. zw. aktywistów i skłaniających się jut wówczas ku współdziałaniu z nimi endeków. Pan Józef Świeżyński — jest już wtedy rozkonspirowany i siedzi na prawicy — chociaż na honorowych fotelach w Radzie siedzą jeszcze pp: Lerchenfeld, Ugron, Czapski, Żychliński, Iszkowski i radca dworu dr. Ignacy Rosner (jeszcze nie był redaktorem „Kurjera polskiego“). Lewica, mimo pewnych zabiegów ze strony p. Artura Śliwińskiego (o czem się mówi w fejletonie), udziału w Radzie Stanu nie bierze. Licznych aluzyj o charakterze intymnym nie uważa autor za stosowne wyjaśniać — napomknienie o sytuacji w Wiedniu tyczy się akcji pokojowej x Sykstusa Bourbon de Parma, skompromitowanej przez niewczesne jej ujawnienie.



[ 32 ]WIERSZ NAPISANY Z ABOMINACJI



Był Jan w Oleju, a przyjdzie Jan Kanty:
Ten zaś napewno już starań dołoży,
Aby nas w końcu nie minął Jan Boży —
Rzeczpospolita nam pójdzie na fanty!!

Bo choć w nas żywię animusz rycerski,
Nie to słuchamy, co Mawors nam powie,
Jedno, co powie nam On... Belwederski,
I tak żyjemy — jak zechcą bogowie.

Mówią już o nas, że płoniem jak świeca,
Otworzym nowych w historji stos stronic;
Później powiemy, że hałas był o nic,
Zawsze swojego musimy mieć Goetza.

Cóż, że nie Wojciech drzwi raju roztworzy,
Gdy Machiavellich w nas rzesza tak liczna —
Tych nam nie zbraknie, choć będzie najgorzej:
Chronikier — nasza choroba chroniczna.

Jużbym się teraz niczemu nie zdziwił,
Tak jak mnie więcej nic w Polsce nie złości:
„Mąż zaufania“ Franciszek Radziwiłł
Jest w niej, o Boże, i mężem przyszłości!


[ 33 ]

Hola! Gdy wino choć wpół niedopite,
Wara nam pętlę zaciskać na szyję,
Zresztą „historia magistra est vitae“
Mówił Lelewel. Joachim niech żyje!





Pisane niedługo po traktacie brzeskim, kiedy w polskiej ugodzie zaczęło się znowu prostować nieuleczalne natręctwo wyczekiwania po przedpokojach. Hrabia Adam Ronikier i xiąże Franciszek Radziwiłł, przysłowiowe „keko“ — wysłani zostali na zwiady do Berlina, skąd omal ze nie przywieźli niepodległości dziesięciopowiatowej i xięcia Joachima w królewsko-polskich gronostajach. Wtórował im, naprawiając „we Widniu“ niemiłe dla sfer tamtejszych wrażenie manifestacyj polskich — prezes ówczesny Koła Polskiego, Jan bar. Goetz-Okocimski, żeby się przypadkiem nie pomylił p. Fehrenbach, niemiecki Reichstagsabgeordnete centrowy, gdy mówił o polskim ogniu słomianym.

Pan Jan Kanty Steczkowski dochodzi w tym momencie do pierwszych partyj w królewsko-polskim kabarecie.



[ 34 ]JESZCZE POLSKA NIE ZGINĘŁA



— Czas to już niedaleki. Jak niegdyś Czarniecki,
Przejdziem Wisłę i Wartę po pruskim zaborze,
I będziem Polakami, i zorza rozgorze,
I wyjdą nasi Żydzi z niewoli niemieckiej.

Po różnych radach stanu i różnych regentach,
Gdy jeszcze naszej Polsce dość siły zostanie,
Na szmugiel będą jeszcze towary wieźć tanie
Grohmany i Poznańscy na polskich okrętach.

O Polsko! — Jesteś pawiem i ludów papugą,
Adama Ronikiera masz w lśniącym ogonie,
Jak lew, Muśnicki leży oparty przy tronie,
I grozi wrogom Polski niemiecką maczugą.

A jeśli dechby poszedł od wnętrza niezdrowy,
I zadrżał Piotr Drzewiecki na setce swych stolców,
To nic! To tylko „Róża“ Katerli bez kolców,
A z tem da sobie radę Łączkowski-gajowy.

Pan premjer Kucharzewski po brzeskim traktacie
Historję robi Polski z swych smutnych historji,
I będzie może jutro nam chodził we glorji,
Najmilszy z dyplomatów przy słodkiej herbacie.

Krzyż niesiem sobie sami bez wielkiej obrazy,
Za chustę Weroniki — „Monitor“ nam chusta,
Rzeźwiącą wodą w oczy Steczkowski nam chlusta,
I Szymon nam pomaga nieść krzyż... Askenazy.


[ 35 ]

A cóż, że książę Janusz Radziwiłł z Ołyki
Ojczyznę dziś w Berlinie przewraca na nice —
Za Szwedów był w Kiejdanach, za Niemców — w Ołyce,
I pisze pod dyktando „traitement polityki“.

A choćby wszystkich takich ministrów w koronie,
I Rudych Radziwiłłów, i chudychby, zniosła!
Lecz gdzież jest Zygmunt August? Augusty u wiosła,
I jeszcze trochę tego — a okręt zatonie.

Bo mełło się językiem, a teraz się skrupi,
I byle pruska świnia nas zeżre w tej kaszy,
Czem Maciek nad Maćkami Radziwiłł nas straszy.
A ja mu przyznam rację. A głupi, a głupi!





Wiersz ten napisany był wiosną 1918 r. Generał Muśnicki, z którym tutaj spotykamy się po raz pierwszy, jest w najlepszym gatunku polski „miles gloriosus“, przechodzący bez mrugnięcia powiek od legendowego, zgoła niehistorycznego brania w jassyr bolszewickich baszów do najrealniejszego w świecie ofiarowania bezcennego materjalu wojennego sprzymierzonym z Polską Teutonom.

Xiąże Maciej Radziwiłł niedługo występował w królewsko-polskim kabarecie: posądzony o knowania przeciwko dyrekcji, na progu zaledwie honorów i stanowisk, w pełni ambicji, usunął się ze sceny.



[ 36 ]GŁOS SZLACHECKI O ELEKCJI



Tron Jagiellonów jest dzisiaj do wzięcia,
Choć dzwon nie bije z katedry krakowskiej —
Może już śmiało Wojciech Rostworowski
Do Europy pojechać po księcia.

Wieda czy Żyda Erzbischof Kakowski
Ostatnim w Polsce olejem namaści:
Cześć Ci i chwała, Steczkowski! To Waści
Jest dyplomacji rezultat łotrowski.

Piastowski szczerbiec niemieckie nam xiąże
Do swego boku przypasze w katedrze,
Przed tron krzyżacka hołota się wedrze —
Co oni zwiążą, i Bóg nie rozwiąże.

Że ktoś tam kiedyś był sobie poczciwcem,
Grzmot go okrzyków w Warszawie przywita;
Chociaż nas Niemiec o zdanie nie pyta,
...Takiego pana nie wpuściłbym... żywcem.

I chociaż tylko Studnicki w tem cel ma,
Prinz August Wilhelm też myśli o tronie —
Jużeśmy mieli Augustów w koronie,
Więc drwię z Augusta, lecz nie chcę... Wilhelma.

Bo wszędzie widzę podstępy zdradzieckie
I bułgarskiegobym przeklął Cyryla —
Ojczyzno moja! Ostatnia to chwila:
Wpierw Cyryl, potem Metody... niemieckie.


[ 37 ]

W gronostajowe ubiorą nas suknie,
A dym kadzideł tę prawdę nam zaćmi,
Że się nam w Prusach znęcają nad braćmi
I będą znęcać, dopóki nie huknie

Na samym środku Warszawy z tysięcy
Piersi wezbranych dynamit wołania:
„Nie chcemy króla! Od jednych Poznania,
Od drugich chcemy Krakowa! Nic więcej“.

To polityki wskazaniem jest bystrem:
Gdy mieć nie będziem bałtyckich wybrzeży,
I pan Świeżyński nam nic nie odświeży,
I pan Bądzyński, choć będzie... ministrem.





Wiersz ten powstał w sierpniu roku 1918, kiedy, jak zwykłe na jesieni — wraz z likwidacją nieudanych na Zachodzie ataków szykowali się Niemcy do nowych podarków dla Połski. Po wszechnicy, niepodległości i regentach, chciano wziąć Polskę na nową uroczystość, ku czemu przygotowywano już podobno klasztor jasnogórski, aby go najnowszym wsławić cudem. Pominąwszy niedorzeczny pomysł zaciągania na improwizowany polski stolec aż bułgarskiego majestatu i kandydaturę xięcia Augusta Wilhelma, którą ten, jako szanujący się xiąże, odrzucił — miano zaatakować nieśmiertelną tromtadrację polską od strony Żywca, licząc widać, że nie trudno będzie odurzyć ją zapachem habsburskim, cudownie pomieszanym z wonią pól, łąk i lasów Zachodniej Galicji.

Można sobie wyobrazić, ile spodziewał się po tym pomyśle hrabia Wojciech Roztworowski, milimetrowy Bismark polskiego monarchizmu, skoro się zważy, że przy królewskim dworze nie trudno o szambelaństwo, o koniuszowstwo, albo o godność łowiecką.

Sam Zdzisław Lubomirski marzył pewno o tem nieraz, zarabiając na chleb powszedni regentowaniem przy generał-gubernatorze.



[ 38 ]XIĘCIA JANUSZA RADZIWIŁŁA POLONEZ



Że xiąże Janusz piękny, że ma wygląd dzielny —
On nam dziś poprowadzi polonez weselny.
Wziął ton w kwaterze głównej i poddał kapeli:
Kapela zadźwięczała, a kontusz się bieli,
I xiąże Janusz zwolna, podkręcając wąsa,
Sunie w takt poloneza. Polska za nim pląsa!

Tan to międzypartyjny! Choć nie wszyscy w tańcu,
Żaden szabli nie szczerbi na szwabskim pohańcu —
Choć nie tańczą, lecz patrzą, kiedy z Bożey woley,
Tańczący w cień odejdą: na nich przyjdzie kolej.
Więc już Henryk Potocki krok do tańca czyni,
W strój odziany najpierwszy, wyjęty ze skrzyni,
Przyjaźnie mruga parom, których tysiąc płynie —
Ma kontusz pamiątkowy... po krewnych w Rydzynie.

I także pan Świeżyński, choć się nieco boczy,
Popatrzcie, jakie jasne, poczciwe ma oczy —
Nie może w miejscu ustać, a przyszłość pokaże,
Czy także w tan nie pójdzie — i to w pierwszej parze.

Wciąż idą! Nagle: co to? Głośniej brzękła blacha,
I ton się wmieszał obcy, coś jak z Offenbacha
De Cologne, co jest zdawna bożyszczem magnatów
De Pologne. Oto truchtem, śród głośnych wiwatów


[ 39 ]

I śmiechów i okrzyków i gwizdania tłuszczy,
Nadbiega xiąże Keko, chudy jak duch puszczy.
Zabrzęczał szablą, zniknął, żegnany z chichotem —
A za nim suną fraki... A jeden ze złotem:
To hrabia Adam, unser Botschafter w Berlinie,
Wysoki, wyczesany — znaj pana po minie!
Jak głowę swą, tak Polskę chce z boku przedzielić,
Aby Polak do Niemca nie mógł czasem strzelić —
„Tir aux pigeons“ niech czyni, lub strzela jarząbki,
Jak on, ten mały piesek, który szczerzy... ząbki.

Jak xiądz prałat Chełmicki, który niewyspany,
Choć cicho, chociaż bokiem, ale rusza w tany.
Nikt nie wie, że rej wodzi, że mistrz to w komendzie,
Że zwoła wszystkie pary, gdy czas na to będzie.
Monsignor sekretarzu! Jakież Ciebie modły,
Jakież msze do takiego upadku przywiodły?
Ty, coś zawsze do łóżka wraz z trzecim szedł kurem,
Ty, coś był Don-Juanem, dziś jesteś rajfurem
Niemieckiej okupacji, co smołą nas praży —
Pamiętaj, że Bóg wygna z kościoła handlarzy.
(Choć może przedtem Polska w świat pójdzie bez gaci,
O cześć wam, cześć, hrabiowie, xiążęta, prałaci).

I Stecki z długą brodą też poważnie kroczy;
Choć tekę ma pod pachą, ale wpija oczy
W siedzenie po premjerze. Gdy ten się wywali,
On weźmie ster! Jan III. I ten nas ocali:
Kramołę po więzieniach pozamyka szczelnie,

[ 40 ]

Policją wszystkie w Polsce obsadzi uczelnie
I będzie, jak ci dawniej, wszystkie leczył bóle
Świadectwem prawomyślnem, pisanem w cyrkule;
Stołypin polski stanie w bohaterów rzędzie,
Zgnębiwszy opozycję, jeśli taka będzie —
Bo w Polsce niema partji, coby, gdy jest w modzie
Ugoda, iść zechciała przeciwko wygodzie.

Ambasador Lednicki, ten, co w Moskwie siedzi,
Też stąpa w polonezie, jak w tańcu niedźwiedzi,
Do rubachy przywykły, w delji iść nie umie —
Ambasador Lednicki nie chce zostać w tłumie
I gubiąc zapach dziegciu berlińską perfumą,
Patrzajcie, jak się puszy, z jaką idzie dumą!
O! nie wierzę ja w tego sumienie panieńskie,
Co wczoraj pił kie-reńskie, dziś zaś spija reńskie,
I będzie może jutro Turkiem albo Celtem,
Gdy dziś stoi, choć polskim, lecz przecież — jurgieltem.

Wciąż nowi! Coraz nowi! Wciąż nowi biskupi,
Wciąż nowi kanonicy, dyplomaci głupi,
Coraz nowi Przeździeccy, i każdy z nich bierze
To infułę, to znowu straż przy Beselerze,
Czyszczenie jego spodni i patrzenie chytrze,
Czy się z nich czasem czego dla Polski nie wytrze.

Xiąże Janusz takt zgubił, myśląc o Horodle,
Spocili się tancerze i pobledli podłe,

[ 41 ]

Lecz ton z kwatery głównej wciąż w muzyce dzwoni,
I muszą tańczyć ciągle w takt niemieckiej dłoni,
Co raz po raz po pysku naszą przeszłość bije —

Wciąż nowi, coraz nowi! Radziwił niech żyje!





Pisane we wrześniu roku 1918, wkrótce po naradach nad sprawą polską w wielkiej kwaterze głównej. Moment to kulminacyjny, a jak się później okazało, przełomowy dla idylli trójkolorowych i czarno-żółtych Niemców z Polakami. Jest to zarazem 40° gorączki w powierzaniu wszelkich ministerstw, ambasad i przedpokojów (cięciom, hrabiom, a choćby tylko Przeździeckim. Wyrasta więc na zbawcę ojczyzny niezawodne remedjum na wszelkie narodowe nieszczęścia, piękny xiąże Janusz Radziwiłł, dosyc wyraźnie dający do zrozumienia, że węzeł sprawy polskiej zaplątany jest na jego czarnym wąsie. Xiąże Janusz, jest, jak trzeba, Radziwiłł „Panie Kochanku“, kiedyindziej Radziwiłł „Całuję rączki“, później znów Radziwiłł „Towarzysze i towarzyszki", słowem Radziwiłł — Badeński.

Należało się obawiać, że jeżeli prezydent Wilson nie dostanie bzika na swoim trzynastym punkcie, na co liczyło wielce Koło Międzypartyjne, nawet narodowa demokracja przekona się, że zbawienie Polski przyjść może od Radziwiłłów — i zamiast do Waszyngtonu, powędruje, niby do Canossy, do Ołyki.

Xiąźe Franciszek jest w tym okresie hetmańską powagą w rzeczach wojska polskiego, hrabiowie Ronikier i Przeździecki — luminarzami dyplomacji polskiej, w której pan Aleksander Lednicki gra rolę tradycyjnego bufona, rozdymany przez niestrawione jeszcze rosyjskie kapuśniaki.

Autor nie tracił nadziei, że przy nadarzającej się okazji najbliższej z kolei okupacji w Polsce sprawdzi się to, o co posądzał hrabiego Henryka Potockiego i prezesa Świeźyńskiego, był pewien, że Koło Międzypartyjne raczej inwazjęby nam sprowadziło chińską, niźli wyrzecby się miało dyplomatyzowania na naszym gruncie z jednym jeszcze chociażby zaborcą.



[ 42 ]OSTATNIA PROKLAMACJA

 

Kiedy wyjdzie z Warszawy niemiecka hołota,
Koniec będzie etapom oraz okupacji:
Pomyślcie, o rodacy, nie będzie już racji
Na pruskich dostojników rzucać kupą błota.

Nie będzie bohaterstwem, ani trudnym czynem
Spotwarzać Ludendorffa, z Beselera szydzić,
Najwyższa polska władza każe nienawidzieć
I wczorajszy majestat nazwie „takim synem“.

Żaden więcej Radziwił nie pośle depeszy,
Nie stanie przed kanclerzem z oniemiałem licem;
Gdy ktoś w farsie wyskoczy z anty-pruskim witzem,
Sam premjer się Świeżyński w swej loży ucieszy.

Pomyślcie, o rodacy, jak to będzie nudnie
Nie słyszeć już narzekań, że w naszej ojczyźnie
Plądruje srogi Teuton, niesyty w dziczyźnie,
I Polskę chce zostawić, wychodząc, bezludnie.

Od Wilna do Poznania pojedzie się szosą,
Na prawo będzie Polska i Polska na lewo,
Nie będzie można mówić, że Niemiec tnie drzewo,
I panny na ulicę nie pójdą już boso.

„Legjony“ wyjdą „wschodnie“ w tysiącznych odbitkach,
Do których holenderski, czerpany posłuży,
I w naszej szklance wody już będzie po burzy,
Kto zechce, nadmiar żółci odbije na Żydkach.


[ 43 ]

Więc zanim się w przeszłości pogrąży mgławicach
Dzisiejszość, co nas jeszcze niewoli i nęka,
Na starą oto nutę najnowsza piosenka:
Ostatnia proklamacja na polskich ulicach.

„Obywatele! od pięciu miesięcy
Niecny się yankes panoszy w Warszawie,
Ojczyzna nasza bez jadła jest prawie,
Niesyty yankes zaś żąda wciąż więcej.

Na Zamku flaga powiewa gwiaździsta,
Osiadł Japończyk w pałacu Staszyca,
Wieczór się z loży Mesalką zachwyca,
My się kłócimy, a trzeci korzysta.

Angielski żołdak się rozparł w kawiarni,
Piou-piou zaś bony uwodzi Francuzki,
Herse dziś żąda miljonów za bluzki,
Jutro zaś mają Murzyni przyjść czarni.

Aż drży Warszawa od ciągłej muzyki,
Od świtu zamek kapelą poczyna,
To Paderewski dosiada pianina
I z „Manru“ motyw wygrywa wciąż dziki.

W Gnieźnie stanęły legjony z Kanady,
I przez dzień cały aż huczy uciecha;
W cichej stolicy świętego Wojciecha
Wydaje Lansing proszone obiady.


[ 44 ]

Gdy Haller po Bałtyku jeździ na swych yachcie,
Dmowski w gdańskiej się wódce kąpie, jak w szampanie, —
Podziemia Waszyngtonu mają za mieszkanie
Najpierwsi z oficjerów w Polnische Werhmachcie.

W pałacu Kronenberga Thugutt sprawia tańce,
A w katedrze Święcicki ślubne gody święci,
Minkiewicz, Januszajtis w podziemiach zamknięci,
Od policji yankeskiej dostają kuksańce.

I Rada Regencyjna, wtrącona do lochu,
Słusznie podłą niewdzięczność rodaków przeklina,
Że weszli tu yankesi, nie jej to jest wina,
Nie mogła przecież strzelać, bo nie miała prochu.

Endecja rży ze śmiechu codzień w „Czarnym Kocie“,
Gdzie hrabiego Wojciecha grają dramat „Fryne“;
Zapomieli endecy, jaką mieli minę,
Gdy siadywał z Wilhelmem Wojciech przy table d’hôcie.

Polskie yankes dolary podrabia bezkarnie,
Steczkowskiego dziś w nocy ześlą do Milwaukee,
A zato Rosset z Fochem zalewają pałkę,
Gdy „Centrum narodowe“ mrze w więzieniach marnie.

Czy Niemcom kiedykolwiek strzeliło do głowy
Zrobić to z „Dwugroszówką“, co z „Polski Godziną“
Uczynił wczoraj Wilson, gdy z poważną miną
Rozkazał ją na papier sprzedać klozetowy?


[ 45 ]

Już dość jest, ludu polski, daremnych okrzyków,
I dość już „Wacht am Rhein’ów“, nuconych w sekrecie:
Nie na Nowym, lecz w Nowym ojczyzna jest świecie
Dla yankesów. Niech Albion będzie dla Anglików.

Nie kupi nas najeźdźca na zamku kolacją,
Nie złudzi obietnicą, gdy zboże nam kradnie:
Czas przyjdzie, że zeń maska udanej opadnie
Przyjaźni: „Precz z Wilsonem i precz z okupacją!“





Wiersz ten, pomyślany w listopadzie r. 1918, ma swoją historję o wielkiej dydaktycznej wartości. Kiedy się go bowiem czytało u samego schyłku niemieckich w Polsce rządów, nieprawdopodobieństwo takiej np. sytuacji, że „na zamku Paderewski dosiada pianina“ budziło niepowstrzymane wybuchy śmiechu.

Dzisiaj doświadczeni dotkliwie, wiemy już ze wszystko jest możliwe w Polsce; warto to sobie przypomieć przy okazji tego wierszyka. Chociaż bowiem, biorąc przykład pierwszy lepszy, wszystkie pisma zgodziły się, że Wisła jest „wierna rzeka“, i wiemy wszyscy, że stał się „cud nad Wisłą“ — nawet z cudami bywa czasem „do razu sztuka“.



[ 47 ]

FACECJE REPUBLIKAŃSKIE
1918—1920



[ 49 ]STRASZNY SEN



Redaktor Niemojewski miał straszny sen. Śniło mu się, że był Moraczewskim. Kiedy sobie to uświadomił, było już po wszystkiem, za późno. Był wysokiego wzrostu, miał żonę Moraczewską i chodził wielkiemi krokami po pokoju.

Doznawał szczególnego uczucia, które chociaż nie było mu obce, jednak teraz rodziło się z taką fenomenalną, oszałamiającą szybkością, że zaledwie zebrać mógł myśli.

Nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Zmieniał przekonania, zmieniał błyskawicznie, zmieniał je jak rękawiczki — powiedział sobie, że przekonania są od tego właśnie, aby je zmieniać, ale i to go nie uspokoiło.

Naraz z drugiego pokoju usłyszał głos kobiecy. Domyślił się raczej, niż wiedział, że to jest jego żona — Moraczewską. Poprzez niedomknięte drzwi wdarł się do pokoju głos jej zdenerwowany, rozkazujący:

— Jędrzeju, Jędrzeju! — wołała żona.

— Po kiego djabła ta kobieta nazywa mnie Jędrzejem? — pomyślał Andrzej i w tej chwili poczuł, że jest Moraczewskim, nieodwołalnie, raz na zawsze, że zmieniając co pięć lat regularnie przekonania, uwikłał się w końcu w grubą awanturę, zagalopował się najwidoczniej i że nigdy już z tego nie wybrnie.

— Jędrzeju — powiedziała mu łagodnie żona — możebyś zjadł befsztyk?

— Zjem befsztyk — zdecydował się szybko, niby deski ratunku chwytając się tego ostatniego środka, ostatniej nici, łączącej go z Anglją i Koalicją.

— Jeżeli nie będzie innych środków, chwycę się środków spożywczych — pomyślał z determinacją, i wydało mu się naraz, że znowu siedzi u Lourse’a nad małą czarną, jak [ 50 ]codzień. Zdaje mu się, że czuje luby zapach siedzącego obok Reymontu, że wielki ojciec ojca komedji polskiej, Tadeusza Frenkla, zasłuchał się w jego, Andrzeja, słowa — jak w kulminacyjny moment „Grzechu Napoleona“.

W tej chwili wchodzi żona Moraczewska i stawia przed nim półmisek pełny dymiących, gorących befsztyków. Andrzej nakłada jeden z nich na talerz, mocno przyciska widelcem, i czerwona krew rozlewa się po talerzu.

Andrzej odkłada widelec i prosi żonę, aby kazała befsztyk przysmażyć. Podobnie niedosmażonych befsztyków nigdy się u nich nie jadało.

Żona spojrzała na niego tak, jak tylko patrzeć może żona ministra socjalistycznego. Wzięła widelec do rąk i stukając o brzeg stołu, oświadcza, cedząc słowo po słowie: „Zawsze się u nas jadło takie befsztyki“. Andrzejowi się. zdaje, że się przesłyszał. Nie. Żona z całym cynizmem stuka widelcem o brzeg stołu i nuci: „A kolor jego jest czerwony“.

Ciarki przeszły mu po skórze, i mąci mu się w głowie. Wie już teraz z całą pewnością, z całą bezlitosną pewnością, że wzajemne żarcie się stronnictw w Polsce staje się ciałem, żywem ludzkiem ciałem, pokrajanem na befsztyki, smażonem na patelni, podanem jemu, Moraczewskiemu, na talerzu.

Jest blady jak ściana i zaledwie może głos wydobyć, aby zapytać się żony, która ciągle nuci „Czerwony sztandar“:

— Moja droga, właściwie z kogo to?

Żona nie kładzie widelca i mówi najspokojniej w świecie:

— To jest Marylski-Łuszczewski, a właściwie ten kawałek jest z Marylskiego, a Łuszczewskiego dopiero się smaży; tutaj jest Świeżyński, Chrzanowskiego kazałem oprawić na niedzielę, jutro będą Witosy w mundurach — weź no Rząda, Antoniego Rząda — bardzo kruchy.

Włosy stają mu dęba, ale maca Rząda widelcem i czuje, że jest kruchy istotnie. [ 51 ]

— Strasznie krucha rzecz jest rząd — mówi z tępą radością. I naraz czuje jakiś dziwny niepokój, Czuje, że coś, czy ktoś czyha na niego, że to coś jest o parę kroków od niego — w tym pokoju. Wstaje i uważnie obchodzi pokój, patrząc we wszystkie kąty.

Przystanął wreszcie przy pianinie i milczał przez chwilę ze wzruszenia.

— Moja żono — mówi, dławiąc się niedosmażonym Marylskim — moja kochana. Zawołaj-no kogo ze służby, tylko prędko, i niechaj wyniosą pianino.

Żona popatrzyła na niego przez chwilę, jakby się chciała upewnić.

— Paderewski — wyszeptał Jędrzej, a po chwili dodał — strasznie krucha rzecz jest rząd.

Ale kiedy trzech lokai w socjalistycznych liberjach wzięło czarny sprzęt na pasy, kiedy z pokoju zniknął ten straszny przedmiot, który mógł przywabić strasznego rudego człowieka z za Oceanu — Jędrzejowi twarz wypogodniała.

Bądź co bądź, tak czy owak, jest prezydentem ministrów. Może robić, co mu się podoba, i zabraniać tego, co mu się nie podoba. Może zrobić p. Łuczyńskiego dyrektorem opery, a p. Korolewicz-Waydową postawi na czele zakładu wodoleczniczego. Jak będzie chciał, to postawi, i nikt mu nic nie może powiedzieć.

I kiedy wchodzi sekretarz prezydjum Rady Ministrów, Andrzej jest już sobą. Czuje, że tym razem zmiana przekonań jest zmianą na lepsze.

— Dmowski powieszony — mówi bez ogródek sekretarz. — Andrzej czuje się coraz więcej Jędrzejem.

— Za podburzanie do gwałtów i mordów i rozpuszczanie fałszywych wieści o działalności Rządu Ludowego.

— Radziwiłł powieszony. [ 52 ]

— Za co?

— Za głowę.

— Ksiądz Chełmicki powieszony.

— Za co?

— Pan prezydent raczy sobie żartować — mówi towarzysz-sekretarz, tym razem także Wojciech Baranowski — za co można powiesić księdza Chełmickiego?

Ta żona Moraczewska jest, pomimo wszystko, straszna.

Wchodzi do pokoju i tym samym piekielnym, socjalistycznym, stuletnim, pamiętającym dzieciństwo Marxa głosem mówi:

— Przyszedł... Ignacy.

— Powiedz, że niema pianina, żeśmy dali do stroiciela, zrozum, że nie możemy go przyjąć.

— Jesteś durniem, Jędrzeju — mówi bez ogródek żona — przyszedł nasz Ignacy.

A kiedy Jędrzej jeszcze nic nie rozumie, dodaje: — Nasz Ignac.

Kiedy był Andrzejem, myślał czasem Jędrzej, że może kiedyś przez pomyłkę, przez niedopatrzenie, dla dowcipu, że w nadzwyczajnych jakichś, słowem, warunkach może zostać prezydentem ministrów (naturalnie w Polsce). Ani mu się jednak śniło, że będzie ściskał rękę Ignacego, najautentyczniejszego Daszyńskiego. Jest mu głupio, kiedy go Daszyński całuje — jest mu strasznie głupio.

Siadają na kanapie i rozmawiają o polityce.

W trakcie rozmowy czuje Jędrzej, że mu się robi zimno. Mówi o niebieskich migdałach, o wszystkich towarzyszach, o Sławach, Dzbanach, Janach, Marsach, Włastach, o Grzmotach, o Piorunach, każe sobie przynieść „Kurjer“, żeby się nauczyć na pamięć ministrów.

Kiedy schodzi na dół, aby wyjechać na miasto, powtarza dwa słowa, których w żaden sposób niemoże zapamiętać: [ 53 ]

„Byrka, Nocz-nicki, Byrka, Noc-niczki, Byrka, Noc-niczki“.

Ma pełną głowę tej byrki, a zjadłszy już dzisiaj człowieka, wpada na piekielną myśl — byrka z kapustą i kartoflami, nie — byrka z sosem pomidorowym. Jutro każe sobie dać byrkę z sosem pomidorowym.

Przed pałacem Kronenberga stoi automobil, autentyczny automobil Mikołaja II.

W Jędrzeju budzi się Andrzej. „Najjaśniejszy Pan“ — szepce, przypominając sobie, jak to podpisywał depeszę do wielkiego księcia.

Towarzysz-szofer kordjalnie ściska rękę Jędrzeja, który siada do automobilu. „Bo na nim robotników krew“ śpiewa w kółko, chcąc z siebie wypędzić Andrzeja.

— Dajcie człowiekowi samochód, a zobaczycie, jakie będzie miał przekonania — myśli Jędrzej, czując i słysząc szmer na ulicach.

— Kozacy — zwraca się w pewnej chwili szofer, i Jędrzej widzi mnóstwo ludzi w mundurach.

— Kozacy — sto piekieł zapaliło mu się w głowie.

— Kossacy — poprawia go szofer. Wszyscy są podobni, jak dwie krople wody do siebie. Jest tych Kossaków niezliczone mnóstwo, wszyscy mają sumiaste rzęsy, miny arcypolskie, takie regencyjne, takie zum Befehl Majestat — jeden w drugiego chłopy naschwał — jest ich mnóstwo, niezliczone mnóstwo tych Kossaków.

I wszędzie są tłumy ludzi. Na Mazowieckiej tłum wyje, mówi Korfanty, w dwie minuty później Korfanty mówi do tłumu na Chmielnej, tłum w Alejach — znów Korfanty, Korfanty jest na Brackiej, na Żórawiej, na Foksal, wszędzie Korfanty i wszędzie mówi. „Gdzie jest u djabła Libicki?“ — myśli zniecierpliwiony Jędrzej. [ 54 ]

I czuje naraz, że tłum jest przeciw niemu. Słyszy, że wszędzie, gdzie tylko kucharki siekają kotlety, słychać nie tylko odgłos siekania — wszystkie kucharki w całem mieście krzyczą: „Niech żyje Korfanty“!

Naraz tłum staje się miljonem. Koło Lourse’a jest już miljon, miljon bohaterów w rezerwie, tych, co jak Lwów oswobodzony, to pójdą do Lwowa, jak Niemiec pobity, to będą bili Niemców.

Wszystko to w futrach, w lakierkach, wszyscy z „Warszawskim Kurjerem“ w ręku. Tysiąc lasek, lasek ze złotemi gałkami, wznosi się nad samochodem.

Jędrzej pobladł jak ściana. Na czele tłumu idzie Andrzej. W jednej ręce ma małą czarną, włos siwy rozwiał mu się na wietrze, złote okulary ma na nosie, drugą rękę podniósł i wygraża; wyszedł od Lourse’a i woła: „Precz z Jędrzejem“!

A z Jędrzejem dzieją się rzeczy straszne. Widzi siebie, samego siebie. Jak wygraża, jak pluje, jemu — sobie samemu, w twarz, jeszcze jedna chwilka i zwarjuje.

— Precz z Jędrzejem! — ryczy tłum sytych, odżywionych ludzi.

— Precz z Andrzejem! — woła prezydent ministrów, który chce być prezydentem ministrów.

— Jędrzej i Andrzej w jednym stali domku — przechodzi przez myśl Jędrzeja i woła do żołnierzy: — Aresztować tego warchoła.

 
........................
 
[ 55 ]

A Andrzej podskoczył na łóżku i obudziwszy się, ujrzał milicję przy sobie, milicję, która przyszła go aresztować.

— Przeklinam was, wichrzyciele, jako wrogów Polski — woła Andrzej, wyskakując z łóżka.





Pomyślane w zimie 1918 r., kiedy rząd Moraczewskiego już zmierzchał — a choć jeszcze słońce Paderewskiego nie wzeszło — już się dla mistrza pocichu szykowało pochodnie. Andrzej Niemojewski jest w tym czasie na wszystkich naraz w Warszawie rostrach, strzelają też do niego na wszystkich rogach, chociaż, zarówno jak w stosunku do Korfantego, i tutaj okazali się endecy małostkowi — włos z głowy nie spadł weteranowi polskiego socjalizmu. Autor uważa to sobie za krzywdę, że tak kapitalnej, z jednej bryły, w każdym ruchu klasycznej figury, jak Niemojewski, raz jeden tylko dotknął i zaledwie ją naszkicował. Kiedy w młodości swej pisał Niemojewski krakowiaki socjalistyczne, kiedy później systematycznie, co tydzień, bluźnił panu Bogu — można się było w nim dopatrzeć od biedy czegoś z Orzechowskiego — była to przecież zaledwie dzisiejszego Niemojewskiego zapowiedź. Dzisiaj jest to poprostu w jednej osobie Zagłoba i Rejent Milczek — warchoł, pieniacz, łgarz i potwarca, jakaś katylinarna personifikacja najcięższych narodowych grzechów, której bezczelność i namaszczenie budzą nieomal szacunek. To też opinja, na której jedzie Niemojewski okrakiem, myśli o nim mniej więcej, jak załoga chreptiowska o Zagłobie, ze jest „wszystkiego kawalerstwa największa ozdoba“; czasami nawet po rozprawach w sądzie dowiadujemy się, że „wuj nie że“ — choć wiemy, że zełgał od pierwszej do ostatniej litery.

Nocznicki i Byrka — nazwiska autentyczne.



[ 56 ]PREZYDENT WILSON W WARSZAWIE



Prezydent Wilson trwał właśnie na galowym obiedzie w Wersalu, kiedy przyniesiono mu depeszę warszawskiej Rady Miejskiej. Nastrój był podniosły. Stary Clemenceau, spity jak bela, całował z płaczem Lloyda George’a, król Jerzy dla przyzwoitości śmiał się z głupich żołnierskich dowcipów Focha. Dowcipy były naprawdę szalenie ordynarne — ale król Jerzy brał pod uwagę wyjątkowe zasługi Focha na polu bitwy. Dopiero kiedy marszałek chciał koniecznie tańczyć dżiga — król Jerzy wziął go pod ramię i oddał w ręce Erzbergera, który usługiwał przy stole.

— Niech-no Mateusz odprowadzi pana marszałka — powiedział król Jerzy, dając Erzbergerowi pięćdziesiąt centimów. — Foch rzuca się na szyję pannie Chenal, wybucha płaczem i śpiewając „Allons enfants de la patrie“, pozwala się wyprowadzić z sali.

Wilson tymczasem szybko przerzuca okiem depeszę i już miał ją zmiąć i rzucić na stronę, gdy nagle wzrok jego pada na podpis.

— Rosset — przypomina sobie Wilson — mój Lansingul Skąd ja mogę znać Rosseta?

— Obywatelu Biały Ojcze — rzecze Lansing, najwidoczniej zdziwiony krótką pamięcią swego prezydenta — Rosset jest wodzem jednej z największych w Polsce partyj, jest prezydentem jednego ze stanów w Polsce — to bardzo ważna i znakomita figura.

Wilson czyni minę, która pozwala się domyślać, że ocenia należycie powagę pozycji Rosseta, ale najwidoczniej chce jakichś ściślejszych informacyj.

— Doskonale, mój Lansingu. W jakimże stanie rządzi ów Rosset? [ 57 ]

Lansing jest coraz bardziej zdziwiony i odpowiada:

— W stanie nietrzeźwym, obywatelu Biały Ojcze! Jest to bardzo znakomity stan.

Sytuacja przy stole staje się tymczasem coraz swobodniejsza. Pani Poincaré śpiewa piosenki niemieckie, których się nauczyła od jeńców; pani Rostand w żałobie siada Wilsonowi na kolanach i prosi, żeby jej ofiarował skarpetkę.

Kiedy Wilson odmawia, pani Rostand grozi, że będzie improwizowała. Prezydent spocony i zgnębiony ostatecznie. Korzysta z sekundy, w której owdowiała poetka daje psztyka w nos admirałowi Jellicoe, i wysuwa się z sali, kiwając na Lansinga i pułkownika House, aby szli za nim.

— Pojedziemy, moi kochani, do Warszawy. Nie sposób jest wytrzymać w tym Paryżu.

Przez drogę prezydent Wilson informuje się u pułkownika House w najważniejszych sprawach, dotyczących Polski. Prezydent Wilson jest zdecydowany wygłosić mowę do tłumów w Warszawie; chciałby koniecznie być au courant warszawskich stosunków.

— Jak się nazywa ten zamek Paderewskiego? — pyta w pewnym momencie Lansinga.

— Bristol, obywalu Biały Ojcze — mówi Lansing, który kupuje kury od pani Paderewskiej.

— No dobrze! I któż tam mieszka, jak niema Ignacego? Myślę, że nie zostawia zamku bez obrony?

— Skądże znowu — pośpiesza go uspokoić pułkownik House — jest przecież burgrabia Jentys.

— Wszędzie ci przeklęci Japończycy — mówi prezydent i popada w widoczne niezadowolenie.

Pociąg wilsonowski jedzie jakąś szalenie krętą linją: ludność całej Europy przekupuje maszynistów, którzy dokonywują cudów chytrości — byle tylko zahaczyć o wszystkie [ 58 ]ważniejsze miasta. W ten sposób Wilson ma wylizane dosłownie zelówki — kiedy staje we Lwowie. Na stacji harmider nie do opisania. Tłum Izraelitów, szwargocący, zdenerwowany, brodaty, miota obelgi i ściele się pejsami po ziemi. Upływa dłuższa chwila, zanim Wilson dowiaduje się, o co chodzi. Delegat rządu warszawskiego, p. Wasercug, urządził pogrom Żydów. Wilson zatrzaskuje drzwi wagonu, kopnąwszy uprzednio jakiegoś Żyda w głowę. Żydzi robią hałas — ale Wilson śmieje się, kontent najwidoczniej.

— Jak chcecie się boxować, to proszę — krzyczy, pokazując w uśmiechu zdrowe białe zęby, oryginalne amerykańskie.

Wjeżdża wreszcie do Warszawy i gdy słyszy pierwsze armatnie wystrzały, staje w otwartych drzwiach wagonu. Armaty walą raz po raz. Wilson zdejmuje cylinder i widzi na dworcu wysokiego pana również w cylindrze. Pan ma piękną blond brodę, minę nadzwyczajnie poważną; wygląda, jakby zszedł z obrazu Matejki „Batory pod Pskowem“.

Pan Jan Lorentowicz — on to bowiem był właśnie — wita prezydenta Wilsona imieniem Warszawy, bierze przyjacielsko pod rękę i tłumaezy przyczyny tak szczególnego powitania.

Ministerstwo ochrony sztuki i kultury zdecydowało, że obowiązującem podczas powitania nakryciem głowy ma być cylinder: p. Lorentowicz jeden jedyny w Warszawie posiada cylinder.

Prezydent Wilson mówi, że nic nie szkodzi.

— Uszanowanie pułkownikowi! — woła p. Gustaw Beylin, klepiąc po ramieniu pułkownika House.

Tymczasem huk armatni nie ustaje. Szyby trzęsą się, i tynk opada ze ściany. Wilson przyjmuje delegację nielicznej w Warszawie kolonji Indjan: Romuald Kamil [ 59 ]Witkowski całuje w jej imieniu nogę Białego Ojca z Waszyngtonu.

Huk ustał, i po chwili znów wystrzał — jakiś inny, potężniejszy.

— To Thugutt pękł z zazdrości — szepcą między sobą panowie.

— Strasznie ciężka artylerja te wasze Thugutty — mówi Wilson.

Jadą ulicami miasta, a na ulicach dzieją się rzeczy straszne. Ataki histeryczne, nagłe śmierci, przedwczesne porody — oto słaby obraz przypadków, którym pod wpływem wzruszenia podlegają członkinie Katolickiego Związku Kobiet.

Prezydent Wilson konstatuje z przyjemnością, że jedna z ulic nazwana została jego imieniem. Na wniosek p. Bolesława Koskowskiego, Rada stoł. m. Warszawy postanowiła zmienić nazwę ulicy Traugutta na ulicę Wilsona. Afisze teatralne o barwach amerykańskich. Publiczność otrzymuje w podarunku od redaktora Krzywoszewskiego specjalny wilsonowski numer „Świata“. Pod portretem prezydenta znakomity dwuwiersz samego redaktora:

„Weź, o Wilsonie, tycie me i mienie,
Lecz pozwól sobie uściskać siedzenie!“

W Teatrze Polskim „Pułaski w Ameryce“ z potomkiem bohatera, p. Franciszkiem Pułaskim, raz jeden jedyny w roli tytułowej. Salę dekorują t. zw. „amerykańskie elekstryczne świczki na choinkę“. W Teatrze Rozmaitości nowa sztuka Czekalskiego „Emilja Plater w Filadelfji“ czyli „Karjera panny Milci“. Kardynał Kakowski wyprzęga konie i ciągnie powóz w stronę zamku. Warszawa huczy i ryczy. [ 60 ]A nocą wiesza się na latarni jakiś rudy człowiek, pomalowany w gwiazdki jak sztandar amerykański; na szyi jego wisi karteczka z jednem jedynem słowem: „Veto“.

Adolf Nowaczyński nie przeżył chwili, w której nie było nic do wykpienia.





Fantazja ze schyłku 1918 r., kiedy się jeszcze biło Piłsudskiego zagranicznemi wielkościami — zanim wyrychtowano swojskich bayardów, — i rozmnożyli się jak grzyby po deszczu. Prezydent Wilson, dobrotliwy manjak i przyjaciel małych narodów, musiał być brany, patrząc pod tym kątem, tak jak później bohaterski generał Weygand, to znaczy jako hasło demagogiczne; autor z całą swobodą zażartował sobie z tego endeckiego Wilsona, nie bez ukrytej myśli podrażnienia przyrodzonej w Polsce celebralności. Niektóre rozrzucone po fejletonie aluzje, ad personam zwłaszcza, nie dla wszystkich są zrozumiałe. Co się więc tyczy posła A. Rosseta, wciąż działającego publicznie, — jest on najpierwszym na prawicy znawcą i miłośnikiem alkoholu — na lewicy odpowiada mu ambasador Jodko, jeżeli już nie bije go o parę butelek dziennie.



[ 61 ]PISARZOM „BIAŁEGO ORŁA“



Do domów, za witryny, Republiki zbawcy!
Piechotą wszyscy trzeźwi, dorożką — urżnięci:
Nie z papieru, lecz z ducha wstanie Cola Rienzi,
Nie blagujcie Ojczyźnie, jak swemu wydawcy!

Nie Wam, o gryzipiórki, iść Hektora śladem:
Oppmanowi, co rymy z krwawej gliny lepi,
Pokazał się północą zadek księcia Pepi.
Musztarda po obiedzie, a wiersz przed obiadem!

Jak Bógby nieśli kule, któremi chłop strzela,
Skrobią piórem, gdy w polu dział muzyka warczy.
Bez tarczy przyszli do nas, nie wrócą na tarczy,
O, nie wiesz, mój Kornelu", czem jest „Cyd“ Kornela!

Jest jedna tylko Prawda: iść ze światłem w dłoni,
A ta już dawnych Posłów do Polski nie pośle:
Na swych krzesłach kurulnych zasnęli wyniośle,
Miast poprawiać żołnierzom popręgi u koni!

Kto z was kiedy był lontem przy polskiej armacie
I jedną dla Ojczyzny spędził noc bezsennie?
Po knajpach się spijacie na umór codziennie,
Perzyński przed narodem nosił zawsze gacie!

Dołęgi, niedołęgi, diuki Weyssenhoffa,
Zaszyci w gęste lasy, strzelacie z ukrycia
Korkami od szampana na gościńce życia —
O, powstań, moja Polsko, bo już trzeszczy sofa!


[ 62 ]

Słyszycie pomruk fali, z oddali co pluska,
Czujecie powiew śmierci, co was w wir pochłonie —
Nowaczyński dziś ściska różne rabskie dłonie:
Stołeczny Aretino z Sarceyem z Pułtuska!

O Boże! Że też w Polsce niema dotąd kąta,
Gdzie z księgarni nie biją literackie smrody!
O, wierzę, że z swych oczu pleśń zgarną narody!
Jak Orestes, tak chłopi zatłuką Reymonta.





Pisane w listopadzie roku 1918. Przeciw rządowi Moraczewskiego skonfederowali się wtenczas, śród innych, i pisarze konserwatywnego obozu, obierając za swe godło „Białego Orła“. Dziwny to był związek, w którym radzili nad „naprawą Rzeczypospolitej" zarówno najpierwsi w literaturze, jak i ostatnie ciury — tem dziwniejszy, ze znając wielu z konfederatów, zaledwie można ich było posądzać o taką patrjotyczną żarliwość.

Dzisiaj — po bolszewickiej potrzebie — wiemy, jak bardzo sądziło się ich niesłusznie. Nie mówiąc już o reducie Or-Ota (Zgoda 12), w której się poeta okopał i ponoć nawet na wieść o zbliżaniu się Moskali parokrotnie wysadzał (coprawda nie w powietrze) — wszyscy nieomal pisarze „Białego Orła“ mężnie stawali wobec wroga.

Częste przeciw niemu wycieczki czynił i siła mu złego wyrządził Adam Siedlecki herbu Grzymała; był też od bolszewików poznany i ostrzeliwany zaciekle.

Sławę najpierwszych zagończyków zyskali także: Włodzimierz Perzyński i Kornel Makuszyński. O Makuszyńskim zresztą oddawna po większych winiarniach było wiadomo, że „okrutnej to jest fantazji kawaler“; do szeregu przystał jeden z pierwszych i „co koń wyskoczy“ pisał brylantowe oktawy „do broni“ i do generała Hallera.



[ 63 ]OBELGI

 

Paderewski, Kubelik, nawet Battistini —
Nikt w Polsce nie posieje Świętej Zgody ziarna;
Gdy odejdzie czerwona, przyjdzie sotnia czarna,
Lenin wyrżnie nas wszystkich i zgodę uczyni.

Gdyśmy wszystkie już przeszli polityki kursa,
Jeszcze każdy z Ojczyzną wywija kuranty,
I kobićty od Zyty wołają: „Korfanty!“
I wnoszą go w triumfie na rękach do Lourse’a.

Dziś jęczym, jak pod knutem, pod panem Thuguttem,
Co coraz się rozwściecza przez endeckie szczucie
I orły chciałby w pióra przystrajać thugucie:
Nasz Marat z Pipidówki cisnął w słońce butem.

Gdy gdzieindziej narody naprzód pędzą kłusa,
Sarmacki partykularz trawi marny gulasz —
O, panie Filipowicz! Wiemy, czemu hulasz,
Nie takim się w Warszawie stawia łuk Tytusa.

Wasi lewi Bismarki z anemicznem liczkiem,
Demagogi odważne, nim nie zagrzmią działa:
Stroić fochy Fochowi — oto mądrość cała!
Niemcy na nas z armatą, wy na nich z — nocniczkiem.

Nie zrobią i w Paryżu z naszych Dmowskich ryżu,
I dmą się po dawnemu śród tłuszczy okrzyków —
Przyjedzie z Paderewską hodowla indyków,
Co tylko przez odległość nabrały prestige’u.


[ 64 ]

Nie zbawi się Ojczyzny sposobem stolarskim,
Drzećby łyka z Wójcika, trząść z Próchnika próchno —
Polacy jak Kossacy: gdy złe wiatry dmuchną,
Drży pędzel nastroszony w mundurze rajtarskim.

Socjałów i endeków brać do wojska gwałtem!
Do piechoty! Hołoty nie chcą nosić konie;
Jak chamy Kossakowi — sejm mu sprawi Błonie.
Niech sobie teraz Jędrzej carskiem jeździ autem.





W listopadzie r. 1920, w chwili ukazania się tych pamfletów, jest wierszyk powyższy, pisany w grudniu r. 1918, szczególnie aktualny. Chociaż bowiem zgoda jest rzecz głupia i zresztą w polityce nie do osiągnięcia – zajadłość partyjna, dziennikarskie kajdaniarstwo, jawna pogarda dla prawdy, — muszą mieć przecież jakiś hamulec i jakieś granice. A tymczasem nigdy tak jak dzisiaj nie były obowiązujące w partyjnej walce kłamstwo, potwarz i obelga, nigdy tak programowo i z taką furją nie szperano mętom polityki po kieszeniach, pod kołdrą, pod łóżkiem — chociaż i na to zgoda, że nigdy nie było równie trudno wybrać, mając z jednej strony dr. Tadeusza Dymowskiego, który jest sztandarowym mężem na prawicy, z drugiej — pana Jana Stapińskiego, który zasiada w naszym Komitecie Ocalenia Publicznego i jest brany przez lewicę zgłupia frant za dobrą monetę. Ten ohydny układ rzeczy jest w grudniu 1918 in statu nascendi, a flirt pana Leona Wasilewskiego z hrabią Kesslerem, jego dziecinne dąsy na Ententę, jedna za drugą prostackie gaffy Rządu Ludowego, zarówno jak intryga pana Tytusa Filipowicza i czarna rewolucja kucharek od św. Zyty — to zapowiedź tego, co się dzisiaj, ku hańbie naszej kultury i obyczajów, robi, mówi i pisze.

Wzmianka o Kossakach tyczy się szwadronu ułanów, którym dowodził autor licznych malowanych Somosierr, że się już o Płowcach i Grochowie nie mówi, na który to szwadron, upity w sztok, zrobili pewnego dnia szarżę błońskie szajgece i bardzo haniebnie go rozbroili.



[ 65 ]ROKOSZ SAPIEŻYŃSKI

 

To tak, mój Eustachy? Takeś upadł nisko,
Że Ty, co jeśliś siedział, to tylko na wencie,
W zwyczajnym kryminale mogłeś siedzieć święcie,
W nieczyste awantury wplątawszy nazwisko.

O Litwo! w Polskę wrosła jako dąb Dewajtis,
Przecz jedni chcą Mendoga, a drudzy Mendarda?
Podnosi miecz na Polskę familja Bayarda:
Pan sierżant taki młody i już Januszajtis.

Hej baczcież, basałyki, byście znowu buta
Obcego nie lizali w bolszewickiem Wilnie —
W więzieniu biją lekko, a na wojnie silnie:
Trudniej walić jest Niemców, niż kuksać Thugutta.

Eustachy na lachy — i nikt się nie twroży,
Że nocą oszaleje jakaś głowa kiepska;
Co mówił pan Zagłoba o przodku z Witebska,
O xięciu Eustachym znów się w rymy złoży.

Nie myślcie, że da radę z oszalałem fortem
Ten, co zawsze w swem życiu brał misterne piano;
Wyjedzie w kąt, cisnąwszy Ojczyznę pijaną:
Przywykłym do komfortu jest Polska — abortem.

I choć się w jeszcze jednym pokaże łamańcu
I sto razy na owczą — wilczą skórę zmieni,
Choć się nocą Perlowi pojawi w czerwieni,
Będzie Grabski Stanisław — tylko Grabskim w tańcu.

Dziś wołacie Hallera, co działa zabiera,
A gdy jutro was skrytych po redakcjach złaje,
Przyjdzie pora Dowbora, co działa oddaje,
Piłsudski robi wojsko, a wy — bohatera!


[ 66 ]

O, małe Bonaparty z litewskiej rodziny,
Powolnie prowadzone na paryskim pasku!
Dmowski jeździ powozem po bulońskim lasku
I robi męża stanu z męża Sapieżyny.

Pan Andrzej i xiądz Czesław rwą na wiecach płuca
I pomsty na Thugutta przyzywają boskiej:
O, xięże Oraczewski! Cóż zrobił Kakowski,
Że innym, a nie jemu, pan zdradę zarzuca?

Cóż zrobił Januszajtis, że tłuszcza dziś ślini
Ojczyzny i narodu najświętszy emblemat —
Weyssenhoff-Podfilipski napisze poemat
„O walecznym Żegocie“. — Wstydźcie się, Litwini!





Pisane w styczniu roku 1919, w czas jakiś po zamachu stanu, który miał obalić Naczelnika Państwa i rząd Moraczewskiego. Sprawa ta nabrała dzisiaj specjalnego pieprzu, gdyż najgorszy z biorących udział w zamachu „siepaczy“, Eustachy ks. Sapieha, tak dalece w przeciągu krótkiego czasu „poprawił się“, że nie tylko „Bóg mu przebaczył“, ale nawet Naczelnik Państwa zrobił go ministrem. O ile jednak karjera dyplomatyczna ks. Sapiehy jest pełnym dydaktycznej wartości przykładem nawrócenia się jawnogrzesznika, o tyle — dla dzisiejszego posła, dr. Tadeusza Dymowskiego zamach 5 stycznia był owem przysłowiowem „łyczkiem“, od którego rychło przeszedł do „rzemyczka“, „przejmując“ list dr. Hermana Diamanda do jego Dorotei. X. Czesław Oraczewski, megaloman i kabotyn, czas pewien uprawiał bluff naukowy — później utonął w najordynarniejszej demagogji, prowadząc pochody kucharek i przemawiając na „masówkach“ chrześcijańskich analfabetów.



[ 67 ]OTWARCIE SEJMU KONSTYTUCYJNEGO

 

(Sprawozdanie jednego z dzienników warszawskich z dn. 10 lutego 1919 r.)

 

Wczorajszy mroźny ranek zastał na nogach całą demokrację warszawską, która, otulona w futra, sweatery i golfy, w radosnym nastroju krążyła po ulicach, z prawdziwem wzruszeniem przyjmując mrozy amerykańskie, jako zapowiedź dalszych jeszcze dobrodziejstw mocarstw sprzymierzonych dla naszej zmartwychwstającej ojczyzny. Dzień wczorajszy znowu zaświadczył wymownie o sympatjach Warszawy dla bohaterskich narodów Koalicji; na każdym kroku spotkać się było można z żywiołowemi objawami gorących uczuć sprzymierzeńczych.

Masowa konsumcja klusek francuskich, kapusty brukselskiej i włoskiej, wielka liczba dzieci, które specjalnie na dzień uroczysty zapadły na chorobę angielską — dosyć chyba wymownie świadczyły o nastrojach stolicy.

W „Colosseum“ zakupiono przedstawienie kinematograficzne dla ludu roboczego. Wprawdzie dopiero po południu wyświetlany będzie obraz Stanisława Kozłowskiego „Rozporek prezydenta Wilsona“, teraz już jednak kolorowe afisze zwracają uwagę tysięcy ciekawych.

Nasi milusińscy, porwani ogólnym zapałem patrjotycznym, biorą udział w wyrażaniu woli ludu. Tu i owdzie widzi się grupki chłopców, grających w guziki od majtek Paderewskiego — łzy kręcą się w oczach przechodniów. Tramwaje № 10 są przedmiotem nieprzerwanych owacyj. Na żądanie Narodowego Klubu Sejmowego dyrekcja pozwala na bezpłatne przejażdżki po tej linji.

Pisarze ze „Związku Białego Orła“ przeciągają przez miasto na wozie Grzymały. [ 68 ]

Związkowi pp. Oppman, Makuszyński i Perzyński zorganizowali wewnątrz wozu dobroczynny wyszynk wódek pod hasłem: „Ratujcie Lwów!“

Liczne wehikuły, wiozące paralityków, publiczność zgromadzona na ulicach obrzuca kwiatami.

Warszawa nie zapomni nigdy tym nieszczęśliwym istotom, że dzięki ich zdecydowanej postawie, naród uzyskał możność wypowiedzenia swej woli.

Mówi się szeroko o konieczności podwyższenia cenzusu wyborczego. Czynne prawo mieć będą tylko sparaliżowani na jedną nogę lub rękę, bez różnicy płci i wyznania; bierne — pozbawieni władzy w obu rękach i nogach — conajmniej od lat 20.

Śród licznych pochodów zwraca uwagę grupa koryfejek baletu i zasłużonych chórzystek operetki, prowadzona przez sędziwego artystę Teatru Rozmaitości, p. Józefa Kotarbińskiego.

Stronnictwo p. Lucyny Kotarbińskiej niesie transparenty z napisami: „Dobra gospodyni piecze ciasta w domu“, — „Rozbija się dwa jaja, sypie ½ funta czekolady. Po ugotowaniu odstawić“.

Na gmachach i urzędach państwowych przemalowywują od rana herb Rzeczypospolitej, dorabiając orłowi białemu grdykę, ściśle wzorowaną na oryginale, znajdującym się w sejmie konstytucyjnym.

Minister oświecenia publicznego wydał dekret, wprowadzający zamiast kropki przecinek. W ten sposób uczczono długoletnią służbę społeczną i zasługi posła Stanisława Bruna.

Jak zawsze, tak i tym razem teatry warszawskie biorą udział w uroczystościach, przygotowując do nich swój repertuar. Na trzech scenach miejskich grane są jednocześnie: „Kościuszko pod Racławicami“, „Napoleon pod [ 69 ]Wagram“ i „Januszajtis pod kluczem“, czyli „Przyłapany“ Ja na Adolfa Hertza.

Przed widowiskiem aktorzy wypowiadają wiersz okolicznościowy Or-Ota p. t. „Do Francji“:

„Gdy każesz, nie postoi noga nam w Cieszynie,
Tyś święta, siostro Francjo, a my zwykłe świnie.
I niczem nasze czako przy Twem cudnem kepi,
Foch największym jest wodzem. Nie gniewaj się, Pepi“.

Po prologu orkie»tra grała hymn państw koalicyjnych, za tło mając żywy obraz: wierzbę płaczącą, z cudownie na niej owocującemi gruszkami. Pod wierzbą siedział przebrany za pastuszka p. Roman Dmowski i grał na fujarce „Boże Caria chrani“ we własnym nowym układzie.

Uroczystość imponowała charakterem swoim, pełnym godności i spokoju. Socjalistów naogdł zabijano.





Opisane tu otwarcie pierwszego sejmu w nowej Polsce, w styczniu 1919 r„ ma za aktorów postaci nieraz jeszcze w tej książce dotknięte i niejako ulubione przez autora. Paralitycy i koryfejki baletu to tylko statyści tej historycznej sceny, ale wymustrowani i wyuczeni przez panie Zaborowską i Kotarbińską znakomicie, gotowi na śmierć za kabalistyczną cyfrę 10 (Bóg i Ojczyzna).



[ 70 ]AGENOR GOŁUCHOWSKI U LOURSE’A



Agenor Gołuchowski siedzi. Robi to, co każdy członek Izby Panów, ale robi to „in partibus infidelium“: u Lourse’a.

I on także był kiedyś farysem i on był argonautą i on chciał dostać Złote Runo, cesarz Franciszek Józef mówił mu „Kochany mój hrabio Gołuchowski“.

Teraz mu to mówi Gustaw Beylin.

Z każdego kąta idzie zapach demokracji: mocny zapach mocnych cygar, drażniący zapach l’origanu, wątpliwy zapach paradoksów.

Jest „tout Varsovie“: cała demokracja. A pod filarkiem flirt: uśmiecha się piękna pani pod noskiem małym, młody człowiek pod nosem wielkim — flirtują bez różnicy wyznania.

Oto jest sielanka Goethego „Hermann und Diamand“. Oto jest Kazimierz Wielki: Kazimierz Dunin-Markiewicz. A oto są Gustaw Beylin i Adolf Hertz: oto jest naszej współczesności Gustaw-Adolf.

Pomimo wszystko rację ma Nowy Testament: „Marta lepszą cząstkę wybrała“.

A tam znów się zbiera na „Biały Krzyż“ pani Paderewskiej. Wszystko w Polsce jest dzisiaj niżej „Białego Krzyża“.

A panna Fifi wychodzi zamąż i przestaje się puszczać, a panna Bożenka wychodzi zamąż i zaczyna się puszczać, a Polacy dostali korytarz do Gdańska.

— Czekali w przedpokoju, więc dostali korytarz.

— Czy wie pan, że hrabia Józef będzie w Londynie polskim l’ambassadeur?

— Hrabia Józef? Chyba l’embrasseur? [ 71 ]

Jest jednak jakaś nieubłagana logika w tern wszystkiem. Najpierw pisze się bajki, które kto inny konfiskuje, później się konfiskuje samemu.

Człowiek walczy, zabiega, kłania się, urzęduje, jest wielki, kocha, żyje (jeszcze jak! jeszcze z kim!) — później się starzeje i robi się z niego Kinderfreund.

A wtenczas myśli aforyzmami:
 
Od czterech dni jestem w Warszawie. Prosiłem w hotelu o dwa słoneczne pokoje z widokami na... przeszłość.
 
Bardzo mądrze powiedział Steczkowski: „Nic nie stracone — oprócz honoru“.
 
I to się nazywa dyplomacja: urządzać zamachy nieudane! Jakże wysoko pod tym względem stał ś. p. arcyksiążę Franciszek Ferdynand!
 
Powiedziałem dziś kelnerowi: „Proszę małą czarno-żółtą“.
 
Ja wcale nie znam Beylina.
 
Podobno statyści występują w teatrach. Ja się im nie dziwię. Skoro pianiści zajmują się polityką.
 
Teraz znów znieśli tytuły. Ciekaw jestem, jak oni będą odróżniali książki.
 
Socjaliści, chcąc uszczęśliwić ludzkość, znoszą większą własność ziemską. Mnie się zdaje, że powinni w tym celu znieść raczej własność mniejszą.
 
[ 72 ] Grdybyż to tylko rody się skończyły! Ale zobaczycie, że i porody się skończą.
 
Zwrócono mi uwagę, że maczam palec w kawie. Naiwni! Nie w takich rzeczach maczałem palce.
 
Austro-węgierski minister spraw zagranicznych — to także człowiek.
 

Czy mi się zdaje, czy też aforyzmy Konara są głupie?





Pisane w roku 1919 za czasów pani Paderewskiej. Hrabia Agenor Gołuchowski, austro-węgierski minister spraw zagranicznych, członek Izby Panów i kawaler Złotego Runa, bawił wtedy w Warszawie i siadywał codziennie, jak każdy inny śmiertelnik, za stolikiem u Lourse’a; tam tez autor pomyślał tę impresję.

Tak jak wtedy hrabia Agenor, wyglądałby — miserabile visu! — towarzysz Ekscelencja Ignacy Daszyński w Café de la Paix naprzykład, gdyby był w Polsce nastał régime bolszewicki, tak wyglądać muszą cesarz Karol na wycieczce w górach — i cesarz Wilhelm na spacerze pod Amerongen.

Kazimierz Dunin-Markiewicz, o którym dla jego wzrostu mówi się, ze jest „pisarzem dużej miary“ — i wspomniany z nim Gustaw Beylin należą do świata literatury; tutaj poszkodowani są mimochodem.



[ 73 ]WIERSZ O ZŁEJ ŻONIE

„Prof.“ Strońskiemu

Jak biedna Polska Polską, od królowej Bony,
Jeszcze nigdy mąż zacny nie miał takiej żony:
Wszędobylskiej, szastalskiej, jak przekupka kłótnej,
Nudzi cię, kiedyś wesół, męczy, kiedyś smutny,
Jeżeli co zamknięte — to każe otworzyć,
Dziw, że takich lat pięknych mógł mąż przy niej dożyć, —
I myślę, że napewno, jak Paryż Paryżem,
Jeszcze takiej nie widział, jak ta: — z „Białym Krzyżem“.

Nie dość było hotelu, służby w pałąk zgiętej,
Wszystkich księży z Warszawy, całej Zyty świętej,
Ba, samej Kotarbińskiej Lucyny poddaństwa —
To dla niej fraszka! Ona Naczelnika Państwa
I stany sejmujące i ministrów w kupie
Za nic ma. Kręci Polską, niby łyżką w zupie.
Nic, że klucze zabrano, we drzwiach niema klamek,
Każe przynieść wytrychy, a wejdzie na Zamek,
Myślicie, na tern koniec? Trzaśnie w kark małżonka
I którędy królowa Anna Jagiellonka,
Sunie ona — a za nią i On skromnie bieży;
„Módlcie się“ — woła „Kurjer" — „białym krzyżem leży“.

Na całym świecie niema tak wielkiej potęgi,
Coby mogła ją wstrzymać od „przecięcia wstęgi“:
Na rybacką, strażacką, warzywną czy rolną,
Gna na każdą wystawę, gdy ma chwilkę wolną:
Gdy chora, z wszystkich aptek sprowadzi lekarstwa,
Łodzią z „Wumu“ przejeżdża na „Sto lat malarstwa“ —
Źle, prawda, gdy się komu nie chce w pracy ślęczyć,
Lecz ta — wstaje o szóstej, aby naród męczyć.


[ 74 ]

To wstyd, to despekt! hańba! U samiutkiej góry
Wszystko dzisiaj jest w rękach, co macały kury:
Politykę, oświatę, jak chce sobie smaży,
Niedługo będzie biła ministrów po twarzy,
Głowę dam sobie uciąć, niech się w palec zatnę,
Jeśli robót publicznych nie zmieni w prywatne.
Nie wie nawet, gdzie Cieszyn, ledwo, ledwo mnoży,
Ala zato popatrzcie, gdy zasiądzie w loży:
Chciałbym widzieć orkiestrę, co nie wyrżnie tuszem,
Takiego, co nie będzie machał kapeluszem;
Do papieżaby poszła, a został bez pracy....
I dziwić się, że krzyczą: „Niech żyje Ignacy“!

Darmozjadów, drągali, aferzystów, kupców,
Na najpierwsze urzędy pcha największych głupców.
Tancerzy do przemysłu, muzyków do wojny,
Gdyby wiedział Massaryk, toby spał spokojny.
Jeszcze parę lat tego, a będzie „finita“:
Już teraz jest „Rzecz Babska“ a nie „Pospolita“.

Rozumiem, że mogłaby być światu bez ceny,
Do niej mogliby zsyłać, nie świętej Heleny,
Mogłaby straszyć dzieci, grać za sceną grzmoty;
Czyż wreszcie niema w Polsce forsownej roboty,
Szycia, prania, froterki? Dom płonie, czas nagli,
A daćby raz jej w darze narodowym magli!
Niech plotkuje, niech waśni, o to przecież mniejsza,
Niech będzie Ignacowa — lecz nie najjaśniejsza!

Każda inna Helena szyje, zmywa, pierze:
Ta jedna albo w Zamku, albo w Belwederze.
Najważniejsze papiery ma pod swoją stratą,
Najciemniejsze figury włażą i wyłażą,
Same stare, bezpłodne baby naokoło:
Do djabła! Gdy warjować — to choć na wesoło.

[ 75 ]

W czepku Polska się rodzi? O mój Boże mocny!
Cóż z tego, gdy ten czepek, to jej czepek nocny!

A to ładne porządki, a to w Polsce pięknie,
Czekajcie, a ze śmiechu zagranica pęknie,
Jeszcze trochę zabawy, a zrobi się smutno,
Zapłacimy za szycie, za nici, za płótno,
Za lalki! — Lepiej fora, póki czas, i — ręką.

Z fortepianu nic temu, który śpiewa cienko.





Pisane jesienią 1919 r. — w tym samym prawie czasie, kiedy jeden po drugim ukazywały się świetne artykuły Adołfa Nowaczyńskiego o pani Paderewskiej i jej fraucymerze. Potomność zaledwie uwierzy, ze o najważniejszych wtenczas sprawach w Polsce miały głos najpierwszy panie: Helena Paderewska, Lucyna Kotarbińska i Jadwiga Czaki (niegdyś, bardzo temu dawno, miała własne stronnictwo). A jeżeli dziś jeszcze biada się czasami, że minister Thugutt ubliżył królewskiemu godłu Polski, ściągając mu z głowy koronę — nie trzeba zapominać, że i pani Paderewska pohańbiła białego orła, zapędzając go do swego kurnika, niby — w najlepszym razie — orpingtona. I jeśli jest to, dalej, prawda rzetelna, że najrealniejsze nasze interesy na Zachodzie zaniedbano niedawno dla złudnych korzyści na Wschodzie — to należy pamiętać, że nie tak znów dawno i zachodnie kłopoty i wschodnie mrzonki musiały iść na bok, gdy szło o najważniejszy w Bristolu postulat: jaja na miękko lub na twardo dla Ignasia.

Śmiało też rzec można, że nic innego, tylko „zła żona“ ulubieńca narodu była jego — powiedzmy — „wyprawą kijowską“.




#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false