— Za co?
— Za głowę.
— Ksiądz Chełmicki powieszony.
— Za co?
— Pan prezydent raczy sobie żartować — mówi towarzysz-sekretarz, tym razem także Wojciech Baranowski — za co można powiesić księdza Chełmickiego?
Ta żona Moraczewska jest, pomimo wszystko, straszna.
Wchodzi do pokoju i tym samym piekielnym, socjalistycznym, stuletnim, pamiętającym dzieciństwo Marxa głosem mówi:
— Przyszedł... Ignacy.
— Powiedz, że niema pianina, żeśmy dali do stroiciela, zrozum, że nie możemy go przyjąć.
— Jesteś durniem, Jędrzeju — mówi bez ogródek żona — przyszedł nasz Ignacy.
A kiedy Jędrzej jeszcze nic nie rozumie, dodaje: — Nasz Ignac.
Kiedy był Andrzejem, myślał czasem Jędrzej, że może kiedyś przez pomyłkę, przez niedopatrzenie, dla dowcipu, że w nadzwyczajnych jakichś, słowem, warunkach może zostać prezydentem ministrów (naturalnie w Polsce). Ani mu się jednak śniło, że będzie ściskał rękę Ignacego, najautentyczniejszego Daszyńskiego. Jest mu głupio, kiedy go Daszyński całuje — jest mu strasznie głupio.
Siadają na kanapie i rozmawiają o polityce.
W trakcie rozmowy czuje Jędrzej, że mu się robi zimno. Mówi o niebieskich migdałach, o wszystkich towarzyszach, o Sławach, Dzbanach, Janach, Marsach, Włastach, o Grzmotach, o Piorunach, każe sobie przynieść „Kurjer“, żeby się nauczyć na pamięć ministrów.
Kiedy schodzi na dół, aby wyjechać na miasto, powtarza dwa słowa, których w żaden sposób niemoże zapamiętać:
— 50 —