W gronostajowe ubiorą nas suknie,
A dym kadzideł tę prawdę nam zaćmi,
Że się nam w Prusach znęcają nad braćmi
I będą znęcać, dopóki nie huknie
Na samym środku Warszawy z tysięcy
Piersi wezbranych dynamit wołania:
„Nie chcemy króla! Od jednych Poznania,
Od drugich chcemy Krakowa! Nic więcej“.
To polityki wskazaniem jest bystrem:
Gdy mieć nie będziem bałtyckich wybrzeży,
I pan Świeżyński nam nic nie odświeży,
I pan Bądzyński, choć będzie... ministrem.
Wiersz ten powstał w sierpniu roku 1918, kiedy, jak zwykłe na jesieni — wraz z likwidacją nieudanych na Zachodzie ataków szykowali się Niemcy do nowych podarków dla Połski. Po wszechnicy, niepodległości i regentach, chciano wziąć Polskę na nową uroczystość, ku czemu przygotowywano już podobno klasztor jasnogórski, aby go najnowszym wsławić cudem. Pominąwszy niedorzeczny pomysł zaciągania na improwizowany polski stolec aż bułgarskiego majestatu i kandydaturę xięcia Augusta Wilhelma, którą ten, jako szanujący się xiąże, odrzucił — miano zaatakować nieśmiertelną tromtadrację polską od strony Żywca, licząc widać, że nie trudno będzie odurzyć ją zapachem habsburskim, cudownie pomieszanym z wonią pól, łąk i lasów Zachodniej Galicji.
Można sobie wyobrazić, ile spodziewał się po tym pomyśle hrabia Wojciech Roztworowski, milimetrowy Bismark polskiego monarchizmu, skoro się zważy, że przy królewskim dworze nie trudno o szambelaństwo, o koniuszowstwo, albo o godność łowiecką.
Sam Zdzisław Lubomirski marzył pewno o tem nieraz, zarabiając na chleb powszedni regentowaniem przy generał-gubernatorze.
— 35 —