PREZYDENT WILSON W WARSZAWIE
Prezydent Wilson trwał właśnie na galowym obiedzie w Wersalu, kiedy przyniesiono mu depeszę warszawskiej Rady Miejskiej. Nastrój był podniosły. Stary Clemenceau, spity jak bela, całował z płaczem Lloyda George’a, król Jerzy dla przyzwoitości śmiał się z głupich żołnierskich dowcipów Focha. Dowcipy były naprawdę szalenie ordynarne — ale król Jerzy brał pod uwagę wyjątkowe zasługi Focha na polu bitwy. Dopiero kiedy marszałek chciał koniecznie tańczyć dżiga — król Jerzy wziął go pod ramię i oddał w ręce Erzbergera, który usługiwał przy stole.
— Niech-no Mateusz odprowadzi pana marszałka — powiedział król Jerzy, dając Erzbergerowi pięćdziesiąt centimów. — Foch rzuca się na szyję pannie Chenal, wybucha płaczem i śpiewając „Allons enfants de la patrie“, pozwala się wyprowadzić z sali.
Wilson tymczasem szybko przerzuca okiem depeszę i już miał ją zmiąć i rzucić na stronę, gdy nagle wzrok jego pada na podpis.
— Rosset — przypomina sobie Wilson — mój Lansingul Skąd ja mogę znać Rosseta?
— Obywatelu Biały Ojcze — rzecze Lansing, najwidoczniej zdziwiony krótką pamięcią swego prezydenta — Rosset jest wodzem jednej z największych w Polsce partyj, jest prezydentem jednego ze stanów w Polsce — to bardzo ważna i znakomita figura.
Wilson czyni minę, która pozwala się domyślać, że ocenia należycie powagę pozycji Rosseta, ale najwidoczniej chce jakichś ściślejszych informacyj.
— Doskonale, mój Lansingu. W jakimże stanie rządzi ów Rosset?
— 54 —