Nie zbawi się Ojczyzny sposobem stolarskim,
Drzećby łyka z Wójcika, trząść z Próchnika próchno —
Polacy jak Kossacy: gdy złe wiatry dmuchną,
Drży pędzel nastroszony w mundurze rajtarskim.
Socjałów i endeków brać do wojska gwałtem!
Do piechoty! Hołoty nie chcą nosić konie;
Jak chamy Kossakowi — sejm mu sprawi Błonie.
Niech sobie teraz Jędrzej carskiem jeździ autem.
W listopadzie r. 1920, w chwili ukazania się tych pamfletów, jest wierszyk powyższy, pisany w grudniu r. 1918, szczególnie aktualny. Chociaż bowiem zgoda jest rzecz głupia i zresztą w polityce nie do osiągnięcia – zajadłość partyjna, dziennikarskie kajdaniarstwo, jawna pogarda dla prawdy, — muszą mieć przecież jakiś hamulec i jakieś granice. A tymczasem nigdy tak jak dzisiaj nie były obowiązujące w partyjnej walce kłamstwo, potwarz i obelga, nigdy tak programowo i z taką furją nie szperano mętom polityki po kieszeniach, pod kołdrą, pod łóżkiem — chociaż i na to zgoda, że nigdy nie było równie trudno wybrać, mając z jednej strony dr. Tadeusza Dymowskiego, który jest sztandarowym mężem na prawicy, z drugiej — pana Jana Stapińskiego, który zasiada w naszym Komitecie Ocalenia Publicznego i jest brany przez lewicę zgłupia frant za dobrą monetę. Ten ohydny układ rzeczy jest w grudniu 1918 in statu nascendi, a flirt pana Leona Wasilewskiego z hrabią Kesslerem, jego dziecinne dąsy na Ententę, jedna za drugą prostackie gaffy Rządu Ludowego, zarówno jak intryga pana Tytusa Filipowicza i czarna rewolucja kucharek od św. Zyty — to zapowiedź tego, co się dzisiaj, ku hańbie naszej kultury i obyczajów, robi, mówi i pisze.
Wzmianka o Kossakach tyczy się szwadronu ułanów, którym dowodził autor licznych malowanych Somosierr, że się już o Płowcach i Grochowie nie mówi, na który to szwadron, upity w sztok, zrobili pewnego dnia szarżę błońskie szajgece i bardzo haniebnie go rozbroili.
— 62 —