A nocą wiesza się na latarni jakiś rudy człowiek, pomalowany w gwiazdki jak sztandar amerykański; na szyi jego wisi karteczka z jednem jedynem słowem: „Veto“.
Adolf Nowaczyński nie przeżył chwili, w której nie było nic do wykpienia.
Fantazja ze schyłku 1918 r., kiedy się jeszcze biło Piłsudskiego zagranicznemi wielkościami — zanim wyrychtowano swojskich bayardów, — i rozmnożyli się jak grzyby po deszczu. Prezydent Wilson, dobrotliwy manjak i przyjaciel małych narodów, musiał być brany, patrząc pod tym kątem, tak jak później bohaterski generał Weygand, to znaczy jako hasło demagogiczne; autor z całą swobodą zażartował sobie z tego endeckiego Wilsona, nie bez ukrytej myśli podrażnienia przyrodzonej w Polsce celebralności. Niektóre rozrzucone po fejletonie aluzje, ad personam zwłaszcza, nie dla wszystkich są zrozumiałe. Co się więc tyczy posła A. Rosseta, wciąż działającego publicznie, — jest on najpierwszym na prawicy znawcą i miłośnikiem alkoholu — na lewicy odpowiada mu ambasador Jodko, jeżeli już nie bije go o parę butelek dziennie.
— 58 —