Jump to content

Listy z Zakopanego/całość

From Wikisource
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kornel Makuszyński
Tytuł Listy z Zakopanego
Pochodzenie Straszliwe przygody
Data wydania 1922
Wydawnictwo Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cały zbiór
Indeks stron
[ 131 ]

LISTY Z ZAKOPANEGO



[ 133 ]

I.

 

Upiór — Bóg patrzy, a Hoesich zapisuje. — Poszukiwanie prawdziwych chrześcijan. — Nasi w Zakopanem. — Gucio rozkoszny i Salusia piegowata. — Dzikie barany. — Rozpacz słoneczna. — Swawolny wiaterek. — Wozy Eljaszowe.

 

Wszelkie t. zw. „Listy z podróży“, drukowane w pismach polskich, są tylko mizernym przyczynkiem do wędrującej twórczości Ferdynanda Hoesicka. Od Ostendy po Radom, wszędzie, zawsze, przez całe życie spotykałem Ferdynanda Hoesicka. Podobno Shakletona witały plemiona podbiegunowe okrzykiem:

— Hoesick! Hoesick!

Człowiek ten był wszędzie, pisał o wszystkiem, kochał pod biegunem, cierpiał na równiku ożenił się w strefie umiarkowanej. Niedawno zaś wydał opasły tom p. t.: „Tatry i Zakopane“. Cóż tedy ma zrobić nieszczęśliwy pisarz, który pojechał do Zakopanego i z tej racji żąda od niego zachłanna, nigdy nienasycona redakcja „Listów z Zakopanego?“ Powinien sobie uwiązać łykiem do szyi albo kamień młyński, albo zakopiański tom Hoesicka i skoczyć w Dunajec.

Pisało się jednak ze wszystkich zakątków [ 134 ]świata, oczem się można z tej oszalałej przekonać książeczki, można tedy napisać i o Zakopanem; z trudnością, ale można, tem łatwiej, że mimo skrupulatnych poszukiwań nikt już dość dawno Hoesicka w Zakopanem nie widział, co nietylko rzuciło na tę miejscowość cień melancholji, lecz równocześnie napełniło ją gruźlicznym smutkiem, że jeden sezon minie bez monografii. Tylko dlatego ośmielam się napisać tych słów kilka, jak można tylko najsumienniej, chociaż nie mając niedościgłej metody autora „Listów z Ostendy“, nie będę umiał powiedzieć, jak wysoko wznosi się Zakopane nad poziomem morza i czy Zosia Gutówna wyszła za mąż za Staszka Roja, czy też małżeństwo się rozchwiało z powodu jednej trzeciej morgi gruntu na Gubałówce, zapisanej w księgach hipotecznych pod liczbą 14621 b, do której rości sobie pretensje Marduła Krwawy.

Nie będę też umiał naśladować tych rozkosznie rozpustnych ustępów z wojażów rzeczonego Ferdynanda, w których słomiane jego wakacyjne wdowieństwo zmaga się z głęboką wiarą w Opatrzność, ta zaś ustrzeże zawsze każdej cnoty. Stoi temu na przeszkodzie haniebna rozwiązłość moich obyczajów i ohydna nieskromność moich przyjaciół, którzy kąpiąc się w alkoholu, zapominają nieszczęśni, że Bóg nato wszystko patrzy, a Hoesick zapisuje.

Tłumaczyłem to z namaszczeniem i w słowach prostych tym wszystkim poetom, malarzom i muzykom, których djabli przynieśli tego roku do [ 135 ]fałszywej perły Tatr, do Zakopanego i którzy przez kilka tygodni napełniali je takiem zgorszeniem, że w bystrych potokach ryby zdychały, co można było łatwo sprawdzić w co drugiej knajpie zakopiańskiej i w niejednym pensjonacie. Ile zaś ci ludzie wypili, o tem może dać wyobrażenie fakt, że Karpowicz trzykrotnie w tym sezonie zatrzymywał śluzą przepływający obok jego restauracji potok, w celu pośpiesznej fabrykacji wina.

Ludzie ci mieli zasadniczą podstawę do rozpaczy. Chodzili po Zakopanem w dzień i w nocy, pilnie czegoś wypatrując; szukali pod mostami i w krzakach, w lasach i górach.

— Czemu idziesz, frasowity? — zapytałem Boya.

Człowiek ten, mało znany poselstwu polskiemu w Paryżu, miał na twarzy siedem zielonych rozpaczy.

— Szukam chrześcijanina! — odrzekł mi ponuro.

Przez cały wogóle czas pobytu szukaliśmy z trudem i mozołem i naliczyliśmy ze trzy tuziny chrześcijańskich twarzy, co nas napełniło niejaką otuchą, tak, żeśmy chcieli odśpiewać chóralnie „Rotę“. Nie opuścił nas jednak niepokój, wydaje się bowiem, że „śpiący rycerze w Tatrach“ usnęli przed wiekami, każdy ze swoim osobistym żydem; rycerze się obudzili, więc ich pan generał Galica zabrał w tejże chwili do wysokogórskiej kompanji, żydowie zaś zostali w Zakopanem.

Przychodzisz tedy wieczorem do knajpy na [ 136 ]zgęszczone powietrze, mając dość świeżego. Wszystko prawie, jak w Ostendzie. Na estradzie orkiestra, ponad nią zaś uśmiechnięta paralitycznie, przemile wykrzywiona gęba dyrygenta, który przewraca białka oczu, czasem kokieteryjnie spojrzy w lewo, czasem westchnie w prawo i wyciąga entuzjastycznie przyjmowane „narodowe piosenki“, więc przedewszystkiem: „Wołga, Wołga, mat’ radnaja!...“

Ach, jakie rozanielone gęby, ach, jakie falujące ze wzruszenia biusty!

— Salcia, słyszysz? To idzie w samo serce...

— Tylko w serce, mamusiu? To wszędzie idzie!

Potem grają naturalnie arję z „Pajaców“. Dyrygent wykrzywił się jeszcze paralityczniej i łka, ach, jak on łka...

— Dora, słyszysz? Ach, jakie to cudne: „Śmiej się, pajacu...“

— Płakać się chce.

— Wisz co, Dora? Zjidz pstrąg...

Oklaski, awantura, brawo, bis. „Coraz więcej ich się wali“; przychodzą eleganci w białych spodniach, potem „dzikie taterniki“ z kilofami, a z każdym trzy panienki; jedna opalona z przodu, jedna z tyłu, jedna tylko z piegami; piersi wybujałe, jak Gubałówka, zady dostatnie, jak Kopa Magury, nosy, jak Orla Perć. Każda ma w ręku ciupagę, bo w Zakopanem inaczej nie wypada, czasem na łonie szarotkę, nawykłą do patrzenia w przepaście; wszystkie wspaniale strojne, [ 137 ]najczęściej w zielono-żółte, czasem w „narodowym“ góralskim kostjumie. Zbiera się to wszystko w cudownym komplecie na codzienną uroczystość, która się za chwilę rozpocznie, bo oto kokieteryjny dyrygent, uznawszy, że szlachetne ciała są już dość podniecone do świętej sprawy, obleka gębę w najwspanialszy swój uśmiech, patrzy po zadymionej knajpie, jak zwycięzca i daje znak do największej rozkoszy: do foxtrotta. Dzieje się wtedy coś straszliwego; jakgdyby Morze Czerwone rozstępowało się z szumem, jakgdyby otwarto bramy Tworek; cała sala się zrywa, jakby ją któś znagła chciał ochrzcić i cały bukiet jerychońskich róż ciska się pędem do przyległej sali: „dziki taternik“ chwyta jakąś Rachelę za klamrę, czy za co tam się chwyta, elegant w białych ineksprymablach przylega melancholijnie do wniebowziętej Salusi, czternastoletni młodzieniec, koniecznie w koszuli à la Słowacki, sczepia się z najmilszą dwunastoletnią kędzierzawą Dorcią i pląsają foxtrotta, jak sylfidy, jak halny wiaterek, jak kolibry.

„Mirjam w bęben uderzyła,
Izraelski skacz narodzie!...“

Wtedy Salusia, która ma śliczną cerę między piegami, mówi panu Guciowi w białych getrach, że jej się gorąco zrobiło, kiedy szli na Zawrat i kiedy wiatr zarzucił jej spódniczkę jemu na głowę, więc ona prosi, aby tego już więcej nie było, bo on może dostać zawrotu głowy, i nie daj Boże, upadnie, a ona by umarła, „bo pan ma takie oczy [ 138 ]jak Zmarzły Staw“, — a on jej mówi, „że tańczy, jak kozica, a na Zawracie to tylko dlatego nie oślepł, że chciałby jeszcze raz zobaczyć...“

Tak to oni sobie tańczą do czternastego potu, a mamusie i tatusie, wodząc za nimi rozmiłowanym wzrokiem, myślą usilnie, gdzie jest jeszcze w Zakopanem do kupienia jaka willa? Kilkanaście zakupili już w tym sezonie, a do zimy jeszcze daleko, tak, że na przyszły sezon, przyjechawszy do Zakopanego, uczciwy katolik będzie się musiał ochrzcić jeszcze raz na wszelki wypadek. Będzie to t. zw. „chrzest ochronny“.

Naiwny człowiek myśli, że wyszedłszy za granicę Zakopanego, odetchnie; niemądre swoje nadzieje buduje na tem, że po drodze można spotkać często tak nieobliczalne i dzikie zwierzęta, jak krowy i barany ze stróżującym psem, co dotąd wystarczało, aby odstraszyć Gucia w białych getrach i Salusię z siekierką zakopiańską. Akuratnie! Idziesz na Halę Gąsienicową, a tam jest Salusia, a „przed nią bieży baranek“. Gucio fotografuje, a Salusia powiada:

— Ach, jakie to śliczne zwierzątko. Baź, baź, mój baranku!

— Na wszelki wypadek niech pani uważa, panno Salciu, taki bydlak to on czasem ma dziwne myśli.

Idziesz w góry, gdzie leży śnieg, a tam Izio woła ponad góry i przepaście:

— Jak się mata, chłopcy! Co mówicie do tego śniegu? [ 139 ]

Na Lido mówił nieśmiertelny Izio: „Co pan mówisz do tej fali?“ — w Ciechocinku: „Co pan mówisz do tej pogody?“ — w Zakopanem gada „do śniegu“. Wszędzie gada do czegoś, bo sympatyczny Izio jest bardzo bogaty i teraz bardzo polubił „to dzikie Zakopane“; dotąd płacił tylko za mineralną wodę, teraz stać go nawet na to, by płacił za takie głupstwo, którego nie widać, jak „świeże powietrze“.

Wskutek tego masowego napływu miłych gości, wszystkie przepowiednie góralskie na temat pogody, nie są warte funta kłaków. Dawniejsze, śliczne słońce zakopiańskie, zawsze uśmiechnięte i przyjazne, witało starych znajomych mruganiem złotych oczu, ogrzewało miłośnie starość Witkiewicza, kłaniało się Sienkiewiczowi, rozpromieniało Skalne Podhale Tetmajerowi, piło złote wino z Orkanem, przyglądało się szeroko otwartemi oczyma Żeromskiemu, promiennym krzykiem witało co rano w Poroninie Kasprowicza, kiwało z uśmiechem głową, patrząc na roześmianą czeredę młodzieży poetyckiej i malarskiej. Radośnie było, hucznie, promieniście i pogodnie; góry były łaskawe i łaskawą była pogoda. Wino było uczciwe, kredyt niezgorszy, ludzie uprzejmi. Ha! „Czas wszystko pożre, bo ma czas...“ Cóż teraz ma robić to nieszczęśliwe słońce? Zaglądnie do Kuźnic i przeciera oczy. Wydrapało się na Antałówkę i zaczyna sobie wyrywać z głowy promieniste włosy. Spojrzy na jedną werandę — nikogo znajomego, spojrzy na drugą — jakieś dziwne [ 140 ]gęby. Nagle ze straszliwym okrzykiem ciska się za chmurę i poczerwieniałe z gniewu zapada za Gubałówką; na wielkiej werandzie tuzin pleców obnażonych, posmarowanych waseliną, opala się na czekoladę, na drugiej podwójny tuzin piersi, zamaszystych, chanaańskich, szczerzy się do słońca za swoje pieniądze i wydaje z siebie, jak z przepaści, ciężkie, rozkoszne westchnienia. Stąd nagłe chmurzenie się nieba, rozpacz rozpłakana deszczu, gniewne warczenie piorunów, co się jednak na nic nie zdało, bo któż ich odstraszy, więc i słońce innej poczęło szukać metody, wymyśliwszy torturę gorąca. Paliło więc przez całe lato, jak oszalałe, wypiło potoki, o obłęd przyprawiając pstrągi. Także na nic. „To mnie kosztuje jaskrawy śmiech!“ — powiedział sobie gość uparty i poszedł się opalić tak, że aż skóra z niego zlazła, co należy do specjalnej elegancji.

Można sobie przy pewnym wysiłku fantazji wyobrazić rozkosze pobytu w „letniej stolicy Polski“; aż się mdło robi; taka też to i stolica, nie daj, Panie Boże!

Kiedy jakiś swawolny wiaterek zawieje, taki sobie, bez złej myśli, nagle sam dostaje obłędu na temat straszliwej swojej potęgi, ani myślał bowiem, żeby powiawszy od niechcenia, z najśmielszym zamiarem zerwania jednego kapelusza i zadarcia w górę trzech spódniczek, mógł podnieść w górę takie obłoki kurzu, jakie się podnoszą tylko na Saharze pod obłąkanem wianiem samumu. [ 141 ]

Bakcyle, wielkości chrabąszczów, uniesione w górę, piszczą z radości i lecą jak szalone, gdzie się da. Przezorność ludzka jednakże nie znosi takich głupich igraszek; kiedy jej już takich awantur za wiele, wtedy się zwołują nawzajem ludzie roztropni i postanawiają położyć kres wiatrowemu warcholstwu. Dzieją się wtedy sprawy zawiłe i godne głębokiej uwagi: do kranu wodociągowego przyjeżdża opasła, dostojna beczka, zbudowana wedle wzorów miejscowych, bo dziwnie przypominająca Roola Zakopanego, Karpowicza. Wedle porządku rzeczy należy beczkę napełnić wodą; odbywa się to z sumienną dokładnością: do beczki wkłada się gumowego węża, aby ją napełnić w sposób dziwnie prosty, wąż ten jednak, opasły boa, ma z boku dziurę, którą woda wypływa, bo woda jest z natury rzeczy tak głupia, że woli wypłynąć przez najbliższą dziurę, zamiast piąć się w górę do tej wspaniałej beczki. Jakimś jednak kunsztownym sposobem ten przyrząd Danaid napełnil się wreszcie i żelazny gmach rusza z góry Krupówek w dół na zalenie Sahary. Wiaterek zakopiański jest jednakże po góralsku sprytny; bieży przed sikającym sprzętem i pędzi przed sobą kurz, jakby uciekał przed potopem; kurz zrywa się, jak oparzony i gna w dół ulicy, potem przysiada na chwilę w miejscu niedostępnem. Żelazny potwór, wypróżniwszy wnętrze, wraca po nowy zapas, wtedy zaś kurz, wywracając koziołki z radości, gna za nim, natrząsając się niemiłosiernie. Zabawa jest pierwszej klasy, powtarza [ 142 ]się jednak dość rzadko, aby nie robić w mieście zbytniego zamieszania.

Kurz zresztą jest potrzebny do podniesienia powag dwóch straszliwych automobilów; coby to był za automobil „spacerowy“, któryby w obłokach pyłu nie wyglądał na wóz Eljaszowy? Niktby na takie bydlę nie zwrócił uwagi, a straszliwa, groźna chmura potrzebna jest i dla powagi i dla reklamy. Wsadzają tedy w taki wspaniały, na krwawo pomalowany wehikuł (bilety u fryzjera damskiego), szesnastu gości, którzy patrzą na siebie ze wzajemnym podziwem i jeden dziwi się odwadze drugiego. Z początku mają wszyscy kolor twarzy popielato-szary, który w ciągu drogi, szczególnie na zakrętach, przechodzi w miły kolor, lekko zielony. Automobil jednak jest odważny i czerwony z ochoty; ryknął tedy dźwięcznym głosem i począł rwać z kopyta do Morskiego Oka. Wtedy najpierw nie widać nic, gdyż kurz się wzbija na wysokość Giewontu i opada na Krupówkach wtedy, kiedy straszliwy wehikuł znajduje się już w górach. Górale chwytają spłoszone konie, jakieś dziecko ze strachu wpadło do potoku, jakiś suchotnik, krzycząc przeraźliwie, bieży na dworzec kolejowy, aby się dać pochować gdzieindziej, szyby drżą, beczą zdumione kozy. Obrazek jest tak śliczny i tak miły, że uśmiech rozjaśnia duszę.

A szesnastu gości pędzi w chmury, orłowym szlakiem, szczękając zębami i uśmiechając się z rozkoszy, tym uśmiechem, którym starszy nieboszczyk pozdrawia nowoprzybyłego.



[ 143 ]

II.

 

Domy warjatów. — Takie śliczne, takie brudne, takie kochane! — W apartamentach Karpowicza. — Napoleon i jelenie głowy. — Arogancja gości. — Góral i panienka. — Zakopane dla ducha: kinematograf. — Jedna dama drugiej damie. — Pogrom Futurystów. — Straszliwe zapowiedzi.

 

Po długiem szukaniu na dnie serca, wynalazłem wreszcie coś, co może być pochwałą Zakopanego: oto jest to może jedyna miejscowość na ziemiach Rzeczypospolitej, w której cośkolwiek budują; widzi się prawdziwe, czerwone cegły i prawdziwe gaszone wapno, przypominające kolorem i pewnie smakiem majonezy i kremy w zakopiańskich restauracjach. Budują jakieś trzy, czy cztery wille i dwie wyniosłe kamienice na Krupówkach. Jest to pomysł haniebny i łajdacki, aby psuć idealną, swojską sylwetę zakopiańskiego corsa przez stawianie domów, wyciągniętych pod linję. Domy takie odstraszać będą krowy, kozy i owce, które bardzo lubią spacer po Krupówkach, pozatem arogancką miną swoją będą się naigrywały boleśnie z przemiłych domków, w których się przytuliły wdzięcznie żydowskie sklepy. Domki te, stawiane z [ 144 ]rozkoszną fantazją, tworzą jedno z najbardziej malowniczych ugrupowań na świecie; jeden jest bardzo duży, drugi bardzo malutki, i ten malutki przytulił się do dużego miłośnie, jakoś bokiem pod czterdziestym piątym stopniem; dwa inne stoją też obok siebie, ale zagniewane, bo się odwróciły do siebie tyłem i jeden drugiemu ciska pod nogi, co może najgorszego, więc odpadki z kuchni, nawóz z obory i inne takie delikatesy; ówdzie inna „dimorra casta e pura“, z głupkowatem spojrzeniem okien, miluchny domek, wysunął się o trzy kroki na chodnik, jakby się chciał z bliska przypatrzyć automobilom; inny skromny, uciekł w tył; jeden wali się w lewo, drugi na prawo, trzeci do środka.

Wszystko to tworzy całość tak rozmaitą, zdobną w schodki, werandy, słupki, daszki, wygięcia, przegięcia, chorągiewki na dachu, oberwane gonty, wykrzywione okna, że oczu nie można oderwać. Takie to swojskie, takie śliczne, takie brudne, takie kochane; a że znowu budują jeszcze jedną stodołę, więc się dusza raduje, że fantazja nie ginie. Każdy to zna, każdy to widział sto razy, ale nikt nie umie odczuć wichrowatego piękna zakopiańskiego city. Byle bałwan zaraz ci powie, jak to ślicznie jest w Karlsbadzie, albo na węgierskiej stronie, jak to tam schludnie, jakie bruki, jakie wygody. Naturalnie! A czy takie indywiduum, chwalca zagranicy, widział tam na pryncypalnej ulicy stajnię, tyłem zawadjacko do ulicy zwróconą, stajenkę ubożuchną, w której [ 145 ]doją kozy? Zamknąć takiego w koziej stajni na trzy noce! Każdyby zaraz chciał, aby najdroższa nasza tatrzańska mieścina miała ostendski kurhaus; trzeba upaść na głowę z Koziego Wirchu, aby nie umieć odczuć prostoty i wdzięku na przykład werandy u Karpowicza: obok szumi dziko potok, drży w nim rozhasana natura, wściekły żywioł, a tu obok rozkosz spokoju, sentyment, jasność, swojskość, psiakrewskość, cholera, wszystko to, od czego jasno się robi w polskiej duszy; dwa wazoniki bluszczu, rzewne, bezsilne, tkliwe, naprzeciwko napis prosty i zrozumiały: „tualeta“, tak poprostu, bez głupich wykrętów, obok jelenie rogi, potężne, wspaniałe, rosochate, pyszne; czaszki jelenie, oczodołami patrzące groźnie na tego mizernego przybysza z miasta, na ten zakalec, na tego natręta, poprostu na tego idjotę; a jeśliś się przeraził czaszek jelenich, spójrz gdzieindziej, a serce się w tobie roztkliwi, jak słowik: oto dwie sarnie główki z gipsu patrzą na ciebie szklanem okiem. To było dla serca, czy chcesz czegoś dla duszy? Masz, bierz, chwytaj, stać na to zakopiańską restaurację: oto cztery obrazki z „Polonji“ Grottgera, oto na deszczułce w jednym rogu on, Napoleon. Nos ma nieco zwichnięty, brodę trochę otłuczoną, ale znać cesarza. Patrzy na Karpowicza, jak na swojego marszałka, tylko czasem zamgli mu się orli wzrok, kiedy przy karcianym stoliku pan doktor wyjdzie z pod trzeciego króla, będąc na ręku. Jak można, jak można? [ 146 ]

A przecież nietylko Karpowicz jest ozdobą Zakopanego; jest jeszcze Morskie Oko, w którem żydy tańczą foxtrotta, jest kawiarnia Trzaski, gdzie go tańczą katoliki, jako, że to bliżej kościoła. Trzeba tedy mieć wątrobę chorą, aby żądać więcej; i tak daje się tu wszystko za pół darmo, sto dwadzieścia marek za trzynaście poziomek, prawie z cukrem, czy to nie podarowane? Taki warszawski przybłęda zarazby chciał, aby biedny, wymizerowany, nieszczęśliwy restaurator z nad potoku poił go kozią śmietanką i dawał sałaty z szarotek, tembardziej, że czasem sześciu żydów obsiądzie stół, każe sobie podać jedną wodę z sokiem i sześć słomek.

Nie należy się tedy dziwić, że niemądre pretensje przygodnych gości napełniają goryczą zakopiańskich restauratorów. Bo i jakże? Gość przyjedzie na miesiąc i myśli, że łaskę robi jemu, potentatowi, od czterdziestu lat zasiedziałemu. To też taki fircyk z Warszawy prędko spokornieje.

Przychodzi z gór w nocy, około jedenastej, zmęczony jak sto psów i chce jeść.

— Niema nic! Kuchnia zamknięta!

— W takim razie proszę o chleb i szynkę...

— Chleba niema, szynki niema...

— Proszę o butelkę porteru!

— Porter się wydaje tylko rano od pierwszej do drugiej!

Gość ma łzy w oczach i chce zwarjować z rozpaczy, potem obiecuje małżeństwo usługującej [ 147 ]panience, wreszcie odchodzi, cicho łkając. Dostał jednak słuszną naukę, aby wiedział raz na zawsze, że w Zakopanem nikomu na gościach nie zależy, bo tego tałatajstwa jest tyle, że zawsze wystarczy.

Całe szczęście, że krzywdę ci naprawi najmilszy, najdroższy, ukochany lud góralski; te orły, w ludzi zmienione, kochają gości z daleka; poczciwe kmiotki górskie, roześmiane, gościnne, chciałyby cię do serca przycisnąć. A co za spryt, co za rozum, jaka zdolność obserwacji! Dusza rośnie z radości. Spojrzy taki na panienkę z Warszawy i w lot odgadnie, że jest w Zakopanem po raz pierwszy.

Panienka, jak to panienka, chce jechać do Strążysk na kawę, nie wie jednak, że się drogiemu góralowi należy za to, przypuśćmy dwieście marek.

— Ile się należy, drogi kmiotku? — powiada panienka, która dlatego może jeszcze jest panienką, że nie była w Zakopanem.

— Tysiąc dwieście marek! – powiada orzeł tatrzański.

Tak zdarł skórę z panienki, potem ze starej matrony, potem z naiwnego dryblasa, który się zapomniał ugodzić, z kogo się zresztą dało. Są naturalnie i zacne kmiotki, które tego nie czynią, ale się pewnie prędko nauczą, straszliwie bowiem są pojętni i biegli w pomyśleniu.

„W góry, w góry miły bracie, tam swoboda czeka na cię!“

Czasem taka radosna swoboda, że będziesz [ 148 ]mógł nago biegać po tatrzańskich szczytach, pełen niefrasobliwego wesela i wyśpiewać chmurom, że cię do gołości obdarli, albo poskarżyć się wichrom, że ci na Hali Gąsienicowej kazali zapłacić za szklankę wody dziesięć marek. W każdym razie nie pobierają jeszcze w Zakopanem opłaty za widok księżyca i za pogodę, dłużej, niż trzy dni trwającą, co w letniskach pod Warszawą zostanie wprowadzone w sezonie przyszłym.

Niemożna jednak stanowczo odmówić Zakopanemu dobrych chęci i usilnych starań, czynionych w tym celu, by gościom umilić życie. Nie wszędzie na świecie można mieć za tanie pieniądze aż tyle przyjemności w najlepszym stylu. Do najwspanialszych należy kinematograf. Jeśli się kiedy Giewont nachyli nad Zakopanem, to tylko dlatego, by ujrzeć to dziwo; pierwsze przedstawienie nowego programu, ma w sobie zawsze coś uroczystego, zjawiają się bowiem na niem wszystkie matadory zakopiańskie, wszystkie patentowane piękności, kilku upartych suchotników, goście, co znakomitsi, wybitni przedstawiciele literatury i malarstwa, nieswoi mężowie z cudzemi żonami, cudze żony z nieswoimi mężami, pozatem zaś jeden wysłannik z każdego pensjonatu na przeszpiegi, czy obraz wart cośkolwiek i czy cały pensjonat ma pójść nazajutrz?

Przedstawienie jest zawsze nadzwyczajne, czar zaś jego oparty jest na nowym, doskonałym pomyśle: oto on już wzniósł rękę, aby ją zakatrupić, wtem coś trzaska i robi się jasno. Wszyscy myślą, [ 149 ]że film już jest taki łajdacki i potargany, a to nie prawda, to tak umyślnie, aby zaostrzyć ciekawość.

Czasem znów wykroili coś ze środka, aby trudniej było zgadnąć, o co idzie, najczęściej jednak kinematograf zakopiański używa doskonałego tricku, który budzi ogromne zaciekawienie: kilka scen nagle odbywa się do góry nogami. Bardzo to jest śmieszne, byłoby zaś jeszcze śmieszniejsze, gdyby widzowie szybko stawali na głowach, ale podobno panie nie chcą. Zawsze te same fochy!

W antraktach jest bardzo miło, kilka pań bowiem pochyla nisko głowy, albo zaczyna czytać gazetę, czasem któraś powie:

— Żeby mnie tylko nie poznał, bo znowu będą plotki...

Jakiś lekarz kiwa głową na temat:

— Wczoraj umierała, a dziś jest w kinematografie.

Jedna pani mówi o drugiej pani:

— Ta to musi być wszędzie!

Druga pani mówi o trzeciej pani:

— Mąż to się zawsze dowiaduje ostatni!

Trzecia jędza mówi o czwartej jędzy:

— Podlotka, małpa jedna, robi z siebie!

Jednem słowem jest miło, przyjemnie i rozkosznie. Dawno nie spędziłem chwil bardziej zajmujących, jak w tym ślicznym kinematografie.

Zakopane dostarcza jednak wrażeń nierównie podnioślejszych, wszystkie parkany oblepione są [ 150 ]zawsze zapowiedziami niesłychanych sensacyj, które się obdędą w sali Morskiego Oka. Na tych żółtych, zielonych i czerwonych afiszach, nalepia się zwyczajem miejscowym krzykliwe paski z jednem, krótkiem, sensacyjnem „Dziś! dziś!“ W rezultacie cały parkan wykrzykuje w niebogłosy: dziś, dziś, dziś! — jakby tańczył mazura. Wszystko się tam odbywa „dziś“. — „Carpe diem!“ — rzekło sobie Zakopane i „dziś“ idzie na koncert „pierwszego tenora opery paryskiej“, „dziś“ idzie na oglądanie wspaniałych produkcyj prestidigitatora „Górnoślązaka“, — na odczyt „o wpływie racjonalnego trawienia na siłę charakteru potomstwa“, — na występ operetki krakowskiej, — kabaretu warszawskiego, — opery lwowskiej, — wreszcie „jedyny wieczór futurystów krakowskich“.

Tego ostatniego zdarzenia nie widziałem; przez cały tydzień jednak głosiły afisze, że futuryści „pszyjechali jusz“ i objaśniają w sprawach futuryzmu polskiego w kawiarni Trzaski. Wieczór odbył się tylko w połowie, na drugą nie pozwoliła policja; dość było jednak tej połowy, gdyż wybite zęby wynosili z sali teatralnej koszami.

Odbywały się jednak w sali Morskiego Oka wieczory, na których byłem przytomny i równocześnie nieprzytomny. Ludzie! ja byłem w Zakopanem na „Trubadurze“! Tego jednak nie można napisać jednym tchem, zemdlałbym bowiem z samej rozkoszy wspomnienia. Wyśpiewam to w następnym liście.



[ 151 ]

III.

 

Na zakopiańskim teatrze. — Wspomnienia lwowskie. — Pochwała poezji. — Czemu nie spalono „Żydówki“? — Krótka, ale obłąkana treść „Trubadura“. — Przepych zakopiańskich dekoracyj. — Tajemnica lasu. — Verdi w niespokojnym grobie. — Anatema na lwowską operę. — Panna Rojówna i Janosik zbójnik. — Dramat tańczony.

 

Jak szanująca się jadłodajnia, przestrzegająca sumiennie zasady, by nic w naturze nie ginęło, robi na niedzielę bigos ze wszystkich odpadków mięsnych z całego tygodnia, tak Zakopane przyrządza w sezonie letnim smakowity bigos z polskiego artystycznego żywota; więc „bierze się do tego kwaszona kapusta“, trzech tenorów, dziesięcioletnią tancerkę, kilka pianistek, trupę góralską, ananasy z kabaretów warszawskich i robi się „sezon“. Zakopane pasjami to lubi, bo po takiem widowisku można pójść na kolację nigdy z własnym mężem, zawsze jednak z cudzym oficerem; wielka ilość ozonu w powietrzu górskiem znakomicie działa na wzmożenie się sentymentów dla armji, pozatem samotne panienki w Zakopanem mają zawsze oficera przy boku na wszelki wypadek z powodu pobliża czeskiej granicy. [ 152 ]Strzeżonego Pan Bóg strzeże, ale i dzielny porucznik też nigdy nie zawadzi.

Wieczór teatralny w Zakopanem tem się odznacza, że artyści zwykle czekają cierpliwie, aż we wszystkich pensjonatach zjedzą ludzie kolację, ponieważ jednak uzgodnić tego nie można, więc oczekiwanie trwa dość długo, co jednak nikomu nie szkodzi, gdyż przez ten czas ludzie mają w teatrze czas na oczernianie się wzajemne, co też nikomu nie szkodzi, po chwili bowiem w teatralnej sali jest taki upał, że z ludzkich gęb spływa nietylko pot, ale i bielidło i róż i czerń oszczerstwa. Publiczność jest łagodna, cichutka i siedzi dziwnie sztywno; nie czyni tego bynajmniej z niewytłumaczonej dumy, raczej zaś z tego powodu, że dla ułatwienia duchowego skupienia się, krzesełka są niesłychanie ściśnięte. Gość z temperamentem łacno może wybić łokciem bliźniemu oko, lub dwa zęby; każdy więc siedzi spokojnie i jeśli wszystkich obmówił, przygląda się kurtynie; namalowano na niej Morskie Oko, co tem więcej jest łudzące, że przez dziurkę w płótnie wciąż widać jakieś aktorskie oko, tęsknie patrzące, kiedy się wreszcie sala napełni. Z góry kurtyny wpada w modrą toń Morskiego Oka wielka plama z oliwy, którą od wielu lat pamiętam, nie mogę dojść jednakże ukrytego jej znaczenia. Jedni mówią, że to piękne i wdzięczne uzmysłowienie przysłowia, że prawda, jak oliwa zawsze na wierzch wypłynie, inni mówią, że to kiedyś lampa pękła: dokładnego wyjaśnienia tej tajemniczej [ 153 ]strasznej plamy w książce Hoesicka o Zakopanem nie znalazłem.

Po obu stronach sali zbudowano loże, pod baldachimami z drzewa, co przypomina katedralne stalle, rzadko jednak gość w takiej loży przypomina kanonika, rabini zaś, jak mi wiadomo, w stalach nie siadają. Sala teatralna jednak czyni wrażenie dość miłe, chociaż się odznacza niejaką surowością kryminału; pamięta ona jednakże wieczory w istocie świetne, bo i do kryminału czasem zajrzy przez kratę słońce jednym złotym promieniem. Podczas większości jednakże wieczorów można byłoby zrobić majątek w sposób niezawodny: wpuszczać wszystkich za darmo; chcesz wejść — wejdź, siadaj, gdzie ci się podoba i słuchaj; dopiero kiedyby gość chciał czemprędzej wyjść — o, wtedy niech płaci za prawo i przyjemność wyjścia. Nie ma takiej sumy, którejby czasem uczciwy człowiek nie zapłacił, byle go tylko wypuścili.

Do najmilszych wieczorów w ostatnich czasach należały dwa; podczas jednego produkowała się opera lwowska, podczas drugiego trupa góralska z Zakopanego, oba zaś były cudownem szaleństwem, niedościgłą wizją, niewymowną rozkoszą, promienną jasnością, urodą życia, cudem artyzmu.

Przyznam się, że drgnąłem z radości na widok zawiadomień na parkanie, że przybywa opera lwowska; mój lwowski patrjotyzm dostał skrzydeł, serce napełniło się wspomnieniem; byłem zawsze fanatycznym wielbicielem lwowskiej [ 154 ]muzyki, i to, co zawsze psuło żółć Niewiadomskiemu, to mi zawsze słodyczą napełniało duszę. Straszliwie kochałem zawsze operę lwowską i choć najmłodsza lwowska chórzystka mogła być zazwyczaj moją babką, która wnukowi śpiewa ze sceny kołysanki, jednak świetny okres opery lwowskiej zapisany jest w rocznikach polskiej muzyki.

Nawet lwowskie przekłady operowe miały swój swoisty wdzięk; gdzie w Polsce mógłby kto w wierszu, bardziej zwartym i jędrnym, w kilku słowach tak wyrazić mękę miłości, jak to uczynił lwowski tłumacz w owem piekielnem: „Tyś pchła, tyś pchła mnie do miłości tej“!

Któż piękniejszych dobrał porównań, śmiałych i barwnych, jak lwowski tłumacz „Aidy“? Oto Amneris się stroi, a soprany przeplatają się z altami; soprany zapytują: „I któż wśród hymnów szczerej czci („szczerej czci!“ potwierdzają alty) — „wznosi do chwały lot?“ — („do chwały lot!“ — potwierdzają alty) — „Jak wojny bóg, jak wojny bóg, jak barw słonecznych splot!“ (— „jak barw słonecznych splot“ — ryknęły alty).

Czy to nie śliczne? A ile głębokiego wzruszenia jest w szczebiotaniu Butterfly z porucznikiem Pinkertonem: „A te figurki, coż się z niemi stanie“? — „To dusze moich przodków!!! — „Ach, uszanowanie!“

Porucznik Pinkerton zawsze zresztą przemawia pięknie. Śpiewa bowiem, że dlatego pływa po oceanach: [ 155 ]

„...By człowiek z handlu swego miał uczciwe zyski...“

Ładnie to jest z jego strony, jak na nasze czasy wzruszające, i powiedziane z prawdziwym poetyckim polotem.

Mało kto jednak zwraca uwagę na te rzeczy milutkie, stylowo śmiałe i oryginalne, jak owo dźwięczne pytanie Figara, zwrócone do Almavivy: „Ja mam dowcip, pan ma złoto; czy pan hrabia nie czuje efektownego skutku tego kruszcu?“

Ha! Jakżesz tu nie miłować takiej teatralnej poezji? — jak burza przeleciała mi przez duszę na wieść, że opera lwowska da w Zakopanem dwa przedstawienia: „Trubadura“ i „Żydówkę“. Przyznam się, że miałem nieco obawy, szczególnie o „Trubadura“, bo z „Żydówką“ mogło być w Zakopanem łatwiej; można było pół sali w ciągu przedstawienia zaprosić na scenę i byłby gotowy chór, najstylowszy, jak tylko można.

Opera lwowska jest to jednak opera śmiała i dała sobie radę doskonale, trzeba tylko mieć trochę pomysłowej fantazji. „Tańcząca żyrafa, czyli Król Jakitaki“, słynna komedja u Marka Twaina, miała dlatego tak wielkie powodzenie, że sprytni aktorowie z góry sobie powiedzieli, że publiczność zbiorowo jest tłumem ciekawych idjotów; w Zakopanem bynajmniej inna teorja nie obowiązuje, wobec tego „opera lwowska“ śmiało przystąpiła do dzieła. Było też ono wspaniałe, a wywarło takie wrażenie piorunujące, że kilku ludzi odwieziono do Krakowa do Piltza, [ 156 ]kilku do Bujwida, kilku zaufało doktorom miejscowym; i to wcale nie dlatego, by źle śpiewano, przeciwnie, dzielni lwowscy śpiewacy robili to bardzo dobrze; o obłęd przyprawiła ludzi odwaga przedsięwzięcia, niewidziana dotąd nigdzie na świecie wystawa, wspaniałość wyszkolenia i liczba chórów, szczególnie zaś wybornie dowcipne przystosowanie i „Trubadura“ i „Żydówki“ do potrzeb miejscowych.

„Żydówki“ na ten przykład wcale nie spalono na stosie, gdyż nie mogąc ustawić stosu na małej scenie, musianoby tego haniebnego czynu dokonać na kuchni restauracji, której częścią jest sala teatralna; poza tem zakończenie to jest niesmaczne i mogłoby zbyt wielkie wrażenie uczynić na Rachelach wśród widzów. Dość już było kłopotu z ustawieniem — katedry i ogrodów pałacowych w Konstancji na scence wielkości niedużej celi w Tworkach.

Z „Trubadurem“ było kłopotu mniej; w operze tej nie potrzeba wiele zachodu z dekoracjami, libretto bowiem wymaga śmiesznych drobiazgów: przedsionka pałacu, ogrodu pałacowego, zwalisk pałacu w górach Biscai, podwórza klasztoru, obozu hrabiego Luny, sali pałacowej, podwórca pod murem więzienia i tylko jeszcze wnętrza więzienia. Są to drobnostki wcale śmieszne, które ominięto z genjalną prostotą.

Zaczyna się!

Pięciu muzyków robi wrzask. (Verdi przewrócił się w grobie na lewy bok). [ 157 ]

Scena wyobraża „przedsionek pałacu“: namalowane drzwi ustawiono między dwoma drzewami w straszliwym lesie, który się składa z trzech drzew. (Drabik, niezrównany dekorator teatrów warszawskich, siedzi w loży, oczy z zachwytu wyłażą mu z orbit. Ktoś litościwy podaje mu chustkę zmoczoną, którą on sobie kładzie na tył głowy).

W lesie stoi Ferrando, bas okrutny, oparty na mieczu i opowiada, że jego pan kocha się w Leonorze i życzy ciężkiej cholery i czerwonki Trubadurowi.

W tem miejscu należy wspomnieć, że niema wśród ludzi żywych takiego, któryby umiał streścić libretto Trubadura; był podobno w Tworkach stary, zasiedziały warjat, recydywista, który je rozumiał; po długich jednakże studjach udało mi się odkryć, w czem leży rozpacz tragiczna tej opery, co opowiadam, korzystając z miłej sposobności.

Otóż córka spalonej na stosie cyganki porwała hrabiowskie dziecko, aby je wrzucić w ogień, tymczasem jednak pomyliła się i wrzuciła w ognisko (cóż za roztargnienie!) dziecko własne, a tamto wychowała i to jest właśnie ów Trubadur. W ten sposób, przez takie cygaństwo uchował się bohaterski tenor opery lwowskiej, pan Ignacy Mann. Niech go przerażony czytelnik nie mienia z wielkim polskim śpiewakiem, Józefem Mannem, który niedawno umarł na scenie berlińskiej opery.

Ale oto nadchodzi Leonora; wyszła z drzwi, [ 158 ]przybitych do dwóch pni i śpiewa biedactwo w strasznym lesie, trzymając za rękę przyjaciółkę, która się od niej nie chce odczepić, bo się pewnie boi, żeby nie zbłądziła wśród trzech namalowanych drzew. Długo sobie o czemś mówią nawzajem, czego nikt nie rozumie i wracają do „przedsionka pałacu“.

Lecz — ha! — co to jest!? Piekło i zniszczenie, groza i śmierć!

To z poza „przedsionka pałacu“ wychodzi straszliwy hrabia Luna, straszny łajdak, bo już po zawinięciu płaszcza i po ruchach znać jasno, że ten człowiek narobi nieszczęścia. I on także śpiewa w lesie, bo i gdzież ma śpiewać? Ale niedoczekanie jego! „Zdaleka" słychać śpiew Trubadura, który także przychodzi do lasu, bo w Zakopanem najłatwiej — rzecz prosta, — o las. Hrabia się zaczyna ciskać i mówić Trubadurowi rzeczy zupełnie ordynarne, ale bez wielkiego przekonania, Trubadurem jest bowiem p. Ignacy Mann, który czuje za sobą rasową sympatję publiczności, więc się zirytował, długo próbował dobyć miecza, potem go dobył i napełniony wściekłością wybiegł za scenę, aby się bić z Hrabią, za kulisami jednak jest bardzo ciasno, więc się dlatego nie pozabijali.

To było bardzo ładne, ale nie rozczulajmy się, bo oto stara Cyganka siedzi przy ognisku w tym samym lesie, z którego w jednej ręce wynieśli przedsionek pałacu, razem z pałacem. Cyganka opowiada licznej bandzie cyganów i Trubadurowi [ 159 ]okropne dzieje. „Banda“ cyganów składa się z dwóch chórzystów śpiewających i z dwóch wynajętych, „głuchoniemych“; jeden z nich jest zezowaty i wskutek tego zdaje ci się, że to odrazu patrzy kilku ludzi. Chóry brzmią wobec tego wspaniale. (Verdi obraca się w grobie na bok prawy). Wtem Trubadura coś poderwało, bo głupia Leonora chce iść do klasztoru.

Trubadur woła:

„Jedna chwila wydrzeć może najdroższego mi anioła!“

P. Ignacy Mann śpiewa jednak: „jedna chwyla“..., co nie jest pozbawione wdzięku.

Scena następna odbywa się w tym samym lesie, po którym wciąż chodzi w kółko Leonora, „otoczona“ swoją powiernicą. Wszystko, co się dzieje w operze, już się stało za sceną, bo jakieś dwie odsłony opuszczono. (Verdi usiadł w trumnie i tłucze głową o jej wieko).

Wreszcie zamienia się scena na wspaniałą salę w zamku Castellor. Trubadur chce się żenić i podśpiewuje sobie:

„...Niebiańskie tony dźwięczą tam,
Pójdź, o, aniele mój!
Przysięga święta ześle nam,
Rozkoszy czysty zdrój...“

Akuratnie!

Ale dobra Leonora powiada mu nato ślicznie:

„...Albo życiem mego łona.
Wydrę cię z morderczych szpon,
Lub na wieki połączona,
Zgonem twój przypłacę zgon!“

[ 160 ]

Biedactwo moje kochane! Na nic życie, „łona“; wszystko djabli wzięli.

Jak wiadomo, Leonora „zwolna“ skonała, pięknie śpiewając, a hrabia krzyknął: „biada moim dniom!“ Wszystko to jednak działo się podczas produkcji „lwowskiej opery“ sposobem, wybornie skróconym, aby się kochankowie bardzo nie męczyli. (Pod koniec opery Verdi kręcił się w grobie jak wrzęciono).

Opero lwowska! Jak można? jak można? Czy ci życie nie miłe? Czy wypada, czy to ładnie? Dwa miecze, jeden żelazny garnek na głowę i zezowaty, głuchoniemy chórzysta, a przecież na afiszu i piękne nazwiska i śliczne tradycje i sława mołojecka. Ludzie się cieszyli, a płakać się chciało, bo czyż warto dla kilku srebrników wydawać sztukę na ukrzyżowanie? Przecież taka zwarjowana eskapada się nie ukryje i dobra sława ślicznego lwowskiego teatru pójdzie psu na buty, a taka podniosła „chwyla“, jak ten zakopiański „Trubadur“ napełni goryczą i do wyrzutów ciężkich zmusi sumienia aktorskie; z miłości dla Lwowa trzeba na przyszłość zaprotestować przeciwko takim występnym występom, nie zbrodniczym, lecz lekkomyślnym, bo zacni lwowscy śpiewacy nie zdali sobie chyba sprawy ze śmieszności, jakiej się dopuścili na tej wędrówce. Potem jeszcze ta „Żydówka“, — szkoda, że nie „Lohengrin“ albo „Zygfryd“. Co sobie pomyślą o Lwowie ludzie, którzy tam nigdy nie byli i widzieli jedynie „lwowską operę“ w Zakopanem? Trzeba było [ 161 ]choćby zacząć operę od końca, bo by nieboszczyki nie mogły śpiewać.

W zasobnym w urządzenia i rekwizyty teatrze zakopiańskim, możnaby jeszcze jako tako wyśpiewać „Halkę“: góry są, można autentycznie zrobić „ej, dudarzu, smętnie gracie“, bohaterek zaś, panienek z dzieckiem, znalazłoby się coś nie coś. O zacnego Jontka byłoby trudniej, bo bestja strasznie zmądrzał i ma teraz dorożkę, na której robi doskonałe interesy. Piękność jednak i wspaniałość dawnych czasów można jeszcze ujrzeć w Zakopanem — na scenie. Wystawiali na niej w ostatnich czasach niebywałe dzieło sceniczne p. t. „Jak czarownice pasowały Janosika na zbójnika“. Już dlatego trzeba sztukę osądzić łagodnie, że zwykle kobiety, sztuki piszące, przypominają z wejrzenia makbetowe czarownice, tę zaś napisało śliczne dziewczątko, które się zowie panna Helena Rojówna; sztuka wprawdzie nie jest taka ładna, jak autorka, ale niezawsze dziecko podobne jest do matki, czasem też do paru innych ludzi. Grają ją jednak górale tak pomysłowo, że starają się być podobni do „prawdziwych“ aktorów, co przyprawia wprawdzie o furję, o ile się zapłaciło za bilet. Uprzejmość jednakże biura koncertowego zapobiega temu, jeśli idzie o literaturę.

W pierwszym akcie Janosik natknął się na czarownicę, co się w Zakopanem często zdarza. Chytre baby odkryły w nim bystrem okiem zdolności złodziejskie, o co tam także nie trudno. [ 162 ]Mianowały go tedy zbójnikiem, najwspanialszym, wśród wspaniałych. Wobec tego zaczęli wszyscy tańczyć. W drugim akcie Janosik opowiada innym, to, co mu się zdarzyło w pierwszym akcie, co nie jest bardzo zajmujące, ale innym zbójnikom bardzo się to podobało, więc zaczęli tańczyć. W trzecim akcie okradli karczmę, co im się także tak podobało, że znowu zaczęli tańczyć. W czwartym akcie Janosika zabierają do kryminału, co sprawia takie wrażenie, że wszyscy zaczynają tańczyć.

Sztuka tedy składa się z trzydziestu trzech słów i z tysiąca piętnastu tańców, co jej daje prawo nietylko do wszystkich względów, przy tem jednak powinna służyć za niebotyczny wzór dla kilku dramatycznych pisarzów warszawskich; o ileżby bowiem było rozsądniej, kilka ostatnich warszawskich sztuk odtańczyć, zamiast je wygadywać? Trzebaby jednak odtańczyć je tak, jak tam tańczą; dziesięć lwowskich „Trubadurów“ można oddać za jeden ich taniec nieporównany; jest to furja, obłęd, szaleństwo, burza, wściekłość, pęd, rytm wspaniały — nie taniec. W istocie, coś nieporównanego i nieskazitelnie pięknego.

Spojrzały literaty na swoje łydki z waty po widoku tego tańca; jeden westchnął, a drugi bez słowa machnął ręką i splunął.

Damy zaś były dziwnie, dziwnie zamyślone...






[ 163 ]

IV.

 

Wspaniały opis piły towarzyskiej, nazwanej „reunion".

 

Jeśli czytelnik ma wrażenie, że wszystkie siklawy i potoki zakopiańskie zmieniłem w atrament, jeśli myśli, że wypisałem o Zakopanem całą zawartość ogromnego kotła, w którym robił atrament pan del Tintero Largo z powieści Potockiego, w takim razie zapowiadam tylko dwa jeszcze listy; czynię to zresztą we własnym interesie, doszły mnie bowiem z Zakopanego słuchy, że moje niewinne, śladu żółci pozbawione uwagi o tem „niebardzo podłem mieście“ napełniły je goryczą, tak, że nie będę się tam mógł pokazać przez długie lata, a gdybym przybył, nikt mi nie poda kropli wody, ani ogonka pstrąga; na mój widok pierzchać będą przerażone dzieci, żałośnie beczeć będą kozy, góra strąci mnie w przepaść, przepaść nie zechce mnie przyjąć. I słusznie.

Odwieczną bowiem zasadą polskiego dziennikarstwa jest wdzięczna pochwała wszystkich tych kryminałów, w których ludzie zamykają się na letnie miesiące. Tak się pisało od wieków i tak się pisać powinno: „...Urocza Rabka, słusznie [ 164 ]nazwana rajem naszych milusińskich.“ – albo: „Otoczony wieńcem lasów Truskawiec zarysowuje się cudownie na tle przepysznej pogody...“ – albo: „...I oto znów jestem w Zakopanem. Perła Tatr, jak zawsze urocza, podrożała w tym roku. Cielęcina podskoczyła o pięćset marek na funcie, nigdy jednak nie było w Zakopanem tylu wytwornych kobiet, co w tym roku, a już dawno powiedział Sienkiewicz, że „jak się Polka Panu Bogu uda...“

Złą tedy obrałem metodę pisania i sprawiedliwie czuję pewien niesmak, jak po zjedzeniu zakalca z sacharyną, które w gwarze góralskiej nazywają „ciastkiem deserowym“; żeby tedy chociaż w części naprawić złe wrażenie, które wywołałem, oczerniając tę najmilszą miejscowość, będę się starał, ulegając tradycji, opisać bezstronnie i bez „tylnych myśli“ towarzyskie życie Zakopanego. Znam bowiem wiele polskich miejscowości klimatycznych, nigdzie jednak nie widziałem zabawy szerszej i bardziej wytwornej. Jedynie w Truskawcu widziałem przed laty sensację wyższą, ponad wszystkie zakopiańskie; była tam mianowicie orkiestra, która grała śliczne rzeczy, codziennie jednak był w repertuarze „Wieniec pieśni polskich“, kiedy zaś przychodziła kolej na „Jeszcze Polska nie zginęła“, wtedy dyrygent wydobywał straszliwy pistolet i przy ostatnich dźwiękach strzelał triumfalnie na wiwat w powietrze. To rozumiem, to był gest. Zakopane nie ma jednak na szczęście zdrojowej orkiestry, więc ma [ 165 ]o jedną nieprzyjemność mniej; wskutek tego jednak życie towarzyskie nie rozłazi się po lesie, lecz siedzi w kawiarni, albo w domu, w pensjonatach i tam urządza coś takiego, co się nazywa „reunion“.

Mógłbym napisać „poradnik dla urządzających reunion“, jest to bowiem instytucja towarzyska pierwszorzędna, wytworna i miła. Robi się to tak: najpierw wszyscy ludzie bardzo się nudzą; odliczywszy dwie godziny na obiad, jedną zaś na kolację, zostaje jakieś jeszcze dwanaście na siedzenie w kawiarni. Warjaci łażą po górach, ludzie roztropni nudzą się jak mopsy; bardzo roztropni grają w bridge’a, zrezygnowani plombują sobie zęby, lekkomyślni czytają powieści, wypożyczone w czytelni, strzepując z nich od czasu do czasu chusteczką do nosa wielkie, dorodne bakcyle suchotnicze, panny myślą o tem, o czem się nie mówi, panowie mówią o tem, co się robi, poza tem wszyscy łażą jak muchy po miodzie. Gorzknieją serca, nadymają się śledziony, kwasi się żółć. Wtedy dojrzewa pora wielkiego zdarzenia: „reunion“.

Mogą sobie na tę uroczystość pozwalać tylko pensjonaty wielkie, jak Sanato, Warszawianka, lub Stamary, których zarząd posiada niezbitą pewność, że chociaż jeden gość posiada frak, dwóch smockingi, kilku tużurek i jest przekonany, że nikt z gości nie będzie tłukł drugiego łyżką po głowie podczas balu i że nikt wydekoltowanej damie nie naleje w dekolt tatarskiego sosu. Rachuby ludzkie zawsze zawodzą, nie można jednak [ 166 ]przysiąc, że się wypadek taki nigdy w Zakopanem nie zdarzył; nigdy jednak za mojej pamięci. Starzy ludzie opowiadają... Zresztą starym ludziom nie można dowierzać, bo czasem bredzą.

Jednego dnia zarząd pensjonatu pisze tedy na czarnej tablicy: „We czwartek odbędzie się reunion!“ Czarna taka tablica służyła kiedyś do wypisywania codziennego menu obiadu, teraz jednak okazała się zbyteczną, gość bowiem wie, że codziennie dostanie cielęcinę, która pod koniec tygodnia dorasta i zamienia się w „sztukę mięsa“.

Na widok tego wspaniałego ogłoszenia, pensjonat dostaje gorączki; panie biegną do fryzjera, aby zamówić godzinę, panowie czasem zamawiają kąpiel, mamy z córkami na wydaniu nie mogą przełknąć śliny ze zdenerwowania, samotne lwice bez mężów robią manicurę pazurów, wypłowiałe tygrysice wydobywają z głębokiego ukrycia elektryczne żelazko do prasowania i białą suknię; zbrodnicza ta ze względu na kradzież elektryczności czynność prasowania, powoduje zazwyczaj krótkie spięcie i ciemności; nieszczęśliwa służba dostaje obłędu, bo wciąż wołana do pomocy, biega jak szalona, jednem słowem wspaniały pensjonat przybiera pozór renomowanego szpitala warjatów.

Najbardziej jednak wzruszona jest padronessa pensjonatu, i jego honorowa prezesowa. Siaduje przy obiadach na naczelnem miejscu stołu, a co drugi dzień skarży się na ból głowy, co ma oznaczać przepracowanie i oddanie całego życia na usługi gości, to się zaś objawia czasem [ 167 ]westchnieniem: „ach, jakżebym się chciała stąd wyrwać!“ Tak ciężko pokrzywdzonemu biedactwu, co siedzi przy stole cichutko, jak myszka, nikt nie może brać za złe, że zje sobie czasem kurczątko z kompocikiem, kiedy gość, zamknąwszy oczy, gryzie cielę, strasznie łykowate bydlę, które musiało zemrzeć ze zmartwienia.

Padronessa cieszy się, biedactwo, na bal, bo ma zresztą taką wspaniałą suknię niebiesko-zielono-seledynową z żółtemi szarfami, że tym trzem małpom, co jej patrzą zawsze z zawiścią w talerz, oczy dzisiaj powyłażą.

O godzinie jedenastej w nocy zjawiają się „goście“, zaproszeni w drodze łaski z innych pensjonatów. Korpus oficerski w komplecie, pań obcych mało, bo swojego tałatajstwa, miejscowego i tak jest za wiele. Goście zgromadzają się w salonie, gdzie stoi zaziębione pianino, wskutek tego o jakieś siedem i pół tonu fałszujące. Jeden gość patrzy na drugiego, drugi na trzeciego, bo i co mają robić? Panie spóźniają się metodycznie, żadna nie chce bowiem wejść pierwsza. Czwarty gość patrzy na piątego, piąty na szóstego. Każdy nowy jest w rozpaczy, bo musi się wszystkim przedstawić, gość tedy lękliwy łazi gdzieś po kurytarzach, albo sterczy na schodach, czejakąc, aż się salon napełni.

Wreszcie weszła pierwsza dama. Aaaa! Szuranie nogami, ukłony, brzęk ostróg i początek rozmowy:

— Pani na długo w Zakopanem? [ 168 ]

— Jeszcze nie wiem, to zależy.

— Podoba się pani?

— Owszem, to zależy...

— Zabawa doskonale się zapowiada...

— To zależy, tak, owszem...

Wtem weszła druga dama, wobec czego pierwsza spojrzała na nią wzrokiem lustrującym, poczem patrzy w sufit, na znak, że czasem na suficie można dojrzeć rzeczy bardziej zajmujące, niż suchy dekolt z „solniczkami“. Rozmowa przybiera ton gorętszy i staje się bardziej zajmująca:

— Pani na długo w Zakopanem?

— Jeszcze nie wiem, to zależy.

Weszła trzecia dama, prawie w sukni. W każdym razie więcej widać, niż nie widać. Lwica! „Jestem piękna i wiem o tem“. Włosy złote, oczy niepokojącej piękności, profil z kamei, uśmiech, jak pół pocałunku, usta, jak cały pocałunek; wie wszystko, nie wierzy w nic, gardzi wszystkiem, wszystko uwielbia, kocha tylko siebie, cytuje wszystko; „okładka niemoralnego romansu“, — rzekłby Oskar Wilde.

Korpus oficerski przechodzi do nagłej ofensywy; zaczyna grzechotać karabin maszynowy dowcipu i wytwornej rozmowy: „Pani na długo w Zakopanem?“ – „Zabawa doskonale się zapowiada...“ — „Ma pani suknię, jak marzenie!...“ (Marzenie czuć benzyną). — „Mój Boże, żeby być kwiatkiem przy tej ślicznej sukni!...“ – „Musimy się upić, słowo daję!...“

Nareszcie jedno słowo, pełne mimowolnej [ 169 ]mądrości; z tego jednak widać, że to wszystko jest tylko prologiem zabawy. Salon jednak już się napełnił, przychodzi jeszcze jedna lwica, jeszcze „dziksza“, kilka podlotków, kilka naprawdę miłych osób, te jednak zaraz siadają do bridge’a, zjawiają się dumnie dwa fraki, wreszcie ktoś dosiada klawicymbału i wytłukuje na nim „Salome“. Zaczyna się ruch w interesie; szuranie nogami, znowu brzęk ostróg, lody przełamane i salon podryguje w epilepsji one stepa. Czasem, jak brylantowy okruch doleci cię od tańczącej pary jakiś strzęp rozmowy, czasem, jak róża, świeżo rozkwitła padnie ci na łono owo, pełne tęczowej treści zapytanie: „Pani na długo w Zakopanem?... — zresztą święty Wit zawładnął wspaniałym salonem.

„Lwice“ zapomniały o sobie i każda na razie pracuje na swoją rękę, zacne zaś serca żółnierskie, zawsze dziecięce, dają się brać na lep i drżą w szlachetnym szale. Zaledwie tu i ówdzie jakiś odważniejszy czyni oczyma rekonesans i zerkając w dekolt, szepce spojrzeniem: „Pozwól tam spojrzeć zawróconej głowie...“ Prośba jest retoryczna, bo i tak wszystko widać, ponieważ jednak rzecz się odbywa w najznakomitszym pensjonacie, nie można tak bez pytania.

Jak w Wersalu.

Ponieważ jednak grajkowi pot zalał oczy, goście idą pokrzepić siły. W sali stołowej ujrzeć już można to, czego w tłoku salonu nie można było dojrzeć, mianowicie „partje towarzyskie“. [ 170 ]Ta pani nie znosi tamtej pani, tamta pani innej znowu pani, każda zaś stara się wyłowić z towarzystwa „najmilszych“ i zgrupować ich dokoła siebie, aby tamtą żółć zalała i aby zbladła pod rumieńcem, któryby tylko zmyć mógł ulewny deszcz. Ha! to wygląda ślicznie! „Lwica“ w sukni, któraby sama siebie znaleźć nie mogła, powiada do „asysty“:

— Jeżeli pan pójdzie do „tamtego“ stołu, może pan już nie wracać.

„Tamten“ stół patrzy z litościwą pogardą i na jej znak zjada „kanapkę“ z prawie francuską sardynką. Wobec tego lwica zjada tort i pije wódkę.

„Szampan się leje, zabawa wre!“ — jak powiada jeden poeta, pijąc piwo.

Temperatura się podnosi, uczciwi ludzie poczynają patrzeć śmielej w nieuczciwe dekolty. Na balu zjawiają się we fraku Baczewski, panowie Hartwig i Kantorowicz, uśmiechnięty Tabromik, Kasprowicz z Gniezna, arcyksiążę Rajner z Izdebnika, Mikolasz ze Lwowa, Fraenkel aż z Białej, towarzystwo pierwszej klasy, dowcipne i rozmowne. Nawet panienkom wolno dziś cokolwiek więcej, bo to „reunion“, więc dziewczątką patrzą z podziwem na zabawę, która zaczyna być głośna i jak pisklęta śpiewu, tak one próbują języka, a jest o czem gadać, bo kilku gości, których przed zabawą stanowczo nie można było posądzić o to, że mają cośkolwiek w głowie, teraz już coś ma z całą pewnością. Warto też obserwować wspaniałą grę wspaniałych lwic, których wzajemna, [ 171 ]niesłychanie wytworna pogarda dochodzi już do szczytu.

Dalszego ciągu wspaniałego balu niktby już opisać nie zdołał, nie można bowiem biegać za każdym jego uczestnikiem, gości bowiem około drugiej po północy ogarnia jakieś manjactwo: wszyscy zdawałoby się, biegają za wszystkimi, zupełnie jak w kinematografie. Ktoś wciąż ucieka, ktoś kogoś goni, ktoś znikł, kogoś nie można znaleźć, ktoś pędzi po schodach w górę, ktoś zlatuje z góry, zupełnie jakby się pensjonat palił i wszyscy coś ratowali, niewiadomo tylko, dlaczego w tym wypadku wojsko ratuje same damskie rzeczy: ten boa, ten torebkę, ten szpilkę od włosów, ten wreszcie same włosy, które źle były przypięte. Sztucznych zębów nie widziałem ratowanych. Są też ludzie ospali i gnuśni, którzy w tym karuzelu udziału nie biorą i nie podlegają panice, przeciwnie, przyczepi się taki do poręczy schodów i sam do siebie gada, idjota. Zauważyłem, że tak posępnie działa tylko wino węgierskie.

W owym czasie sala balowa znacznie się rozszerza i obejmuje ogród, lub park, otaczający pensjonat; zbliżywszy się nieoględnie po nocy, usłyszeć możesz wśród szmeru liści i w słodyczy rozpachnionego powietrza gdzieś w kąciku padające jak rosa słowa: — „Więc czy pani na długo w Zakopanem?...“ — „To zależy, to zależy!...“ Albo:

— Jak pani włosy dziwnie pachną!

— Nie wierzę, każdy oficer tak mówi... [ 172 ]

— Czemu mnie pani nie wierzy?

— Bo życie jest męką, proszę pana.

— To pani wcale nie wierzy w miłość?

— Może, proszę pana, ale niech pan mówi ciszej, bo kogoś djabli niosą. A tu są języczki, nie daj Boże!

Chwila ciszy, jak wtedy, kiedy słowiki odpoczywają. Potem nagle:

— Co pan robi? Czy pan oszalał?

W innym kącie, szeptem, po pauzie:

— Śliczna noc!

— Och, zasnąć tak, zasnąć i już się nie zbudzić!

On milczy smutno; ona patrzy w gwiazdy i myśli:

— Kiedyż on wreszcie zacznie, idjota?

W innym zakątku słowa drżą od wzruszeń.

— Czy pani nie za zimno? Zaziębi się pani!

— To i cóż? Czy warto żyć?!

Tragiczne akcenty wywołuje zawsze tylko Baczewski, chociaż na ogół dziewięć na dziesięć zakopiańskich dialogów balowych, jest przepojonych śmiercią i melancholją.

Nieśmiały z natury, przybliżyłem się jednak do jakiejś niewieściej, rozpogodzonej, uśmiechniętej twarzy; o kobiecie tej rzekłby Balzac, że „wszystko sama sobie zawdzięcza, nawet złoty kolor swoich włosów“. Uśmiechnięta twarz uczyniła się śmiertelnie poważna.

— Bardzo jest wesoło! — powiadam.

— A mnie się chce płakać! — rzecze twarz uśmiechnięta. [ 173 ]

Z literatem inaczej nie można. Wobec tego pytałem ze śmiertelną powagą:

— Pani na długo w Zakopanem?

— Tak długo jak pan... jak pan... — odpowiedziała cicho i spojrzała smutno na księżyc.

— Wino austrjackie, potem pomarańczowy Tabromika... — pomyślałem smutno.






[ 174 ]

V.

 

Prywatny dom warjatów. — Wilcze doły. — Symposion poetów. — Uwagi o zabawach. — Roześmiane wspomnienie. — Denuncjacja o nocnem wyciu. — Afront czytelnikowi. — Niebywała wyprawa w góry.

 

Byłbym zgoła niewdzięcznym, gdybym nie wspomniał z rozczuleniem tych miłych chwil, które zawdzięczam „stałym mieszkańcom“ Zakopanego. Stały mieszkaniec tem się odznacza, że nie mogąc sobie znaleźć w życiu gorszego kłopotu, kupił sobie w Zakopanem willę. Najmilsi ludzie mają czasem uderzenia krwi na mózg. Mam jednak wielu znajomych, którzy mają własną willę, co im Bóg dość łatwo przebaczy, albowiem cierpią bardzo; ponieważ jednak z socjalnego punktu widzenia, mało we mnie budzą współczucia kłopoty ludzi bogatych, wspomnę jedynie o ich radościach, ludzie ci mogą bowiem dawać „przyjęcia“. Wiele też zażyłem rozkoszy w domach tych ludzi szlachetnych (Mouton Rotschild z 1904 i węgierskie 1816); wiele też zażyłem udręki, jeśli „prywatna willa“ była nastrojona artystycznie, z widowiska bowiem w Morskiem Oku możesz uciec, aby w pobliskim potoku [ 175 ]ochłodzić rozpaloną głowę, nijak nie można tego uczynić w domu prywatnym. Straszliwą jednak jest złośliwość ludzka, metody zaś jej przeniesiono żywcem z Warszawy, gdzie cię czasem proszą na „kilka chwil“, bo będzie parę osób, „sami swoi“, dwie najwyżej Amerykanki („zakocha się pan odrazu!“); przychodzisz, niemądry i nieszczęśliwy, a tu kanapy obłożone matronami, z których każda pamięta racławickie zwycięstwo, trzydzieści panienek wierci się dokoła własnej niewinności, kilka kompletów męskich i te dwie śliczne Amerykanki, całe w złocie, srebrze, w brylantach, dolarach, w pudrze, w różu; suknia z każdej spada, jak marka, piersi pną się w górę, jak dolar. Potem zamykają drzwi, dają herbatę, jedno ciastko i ktoś zaczyna porykiwać śliczne piosenki, aby rozkosz była zupełna. Tak złośliwie podstępne zaproszenie zdarza się też i w Zakopanem.

Idzie się wieczorem przez dwa potoki, trzy kładki, przez cztery cudne podwórka, mija się dwie stajnie, wykręca się nogi, wybija się ząb przedni, rozdziera się ubranie na krzaku, przełazi się przez jeden parkan, rzuca się od czasu do czasu kamieniem za dwoma złymi psami, co się znosi jednak pogodnie, zdążasz bowiem do prywatnej willi, której właścicielka ma oczy lazurowe, kształtu migdałów, „zęby jej, jako trzoda owiec, które wyszły z kąpieli z sadzawki Galaad, a niemasz między niemi niegodnej“ (stary Salomon to był koneser!), usta jej, zielone na portrecie [ 176 ]Witkiewicza, w rzeczywistości są uczynione z rubinu. Więc chętnie idziesz przez dwa potoki i trzy kładki, cóż bowiem jest milszego nad ucieczkę z Zakopanego, które śpiewa „Trubadura“ i urządza „reuniony“, do prywatnej willi, „z drzewa, lecz podmurowanej“, gdzie nikt nie śpiewa, bo dom wygląda poważnie i dostojnie.

O, złudo!

Zgromadzenie jest pierwszej klasy: jest jeden poeta bardzo chudy, jest drugi, chudszy od pierwszego, jakgdyby sam został w domu i przysłał tylko swój cień, jest rozgłośnej sławy malarz i dramaturg, zacny przyjaciel, który takie robi miny, jak gdyby miał zaraz odgryźć nogę chudemu poecie i rozpruć brzuch opasłemu, jest wspaniała malarka, tak pełna życia, żeby „djabła wyonacyła“, jest artystka dramatyczna, której uśmiech topi śnieg na górach, giętka, jak leszczyna, jest groźny władca teatralny, uśmiechnięty, bo na urlopie, jest Boy, sam z sobą milczący, poza tem „publiczność“: jedna teściowa, jeden prześliczny podlotek, i panienka złotowłosa, która albo chce wyjść za mąż, albo wstąpić do kinematografu; trzeba zauważyć, że teraz żadna panna nie chce wstąpić do klasztoru, tylko zawsze do kinematografu.

Ach! Jest jeszcze i On!

On, złotobrody, promienisty, nieoszacowany, nieporównany: ostatni z tych, co rej wodzili w Zielonym Baloniku; dojrzawszy go, fortepjan [ 177 ]kłapnął ze strachu białemi zębami, bo gdy ongo dosiędzie, wytarga z niego stalowe wnętrzności.

Ponieważ proszono na herbatę, więc ją nalewają, ale z flaszki; ma kolor pomarańczy i czterdzieści procent alkoholu; zjawiają się „kanapki“ i „coś na zimno“, gościnność ta jednakże budzi nieco niepokoju. Poco to i dlaczego? Wygląda to coś „ad captandam benevolentiam“, przypomina wyborczą kiełbasę. Czy teściowa będzie deklamować? Nie, teściowa, z rodzaju bardzo łagodnych, nie ma tego zamiaru.

— Co z tego będzie? — pyta poeta opasły poetę chudego.

— Jakieś nieszczęście! — odpowiada widmo człowieka.

Dramaturg, ponury patrzy na genjalną malarkę takim wzrokiem, jakby za chwilę miał jej wyłupić korkociągiem lewe oko. Artystka dramatyczna mruga w stronę Boya porozumiewawczo, jak Hartwig do Kantorowicza; ci coś wiedzą, niegodziwcy.

Stało się!

Pani domu stanęła przy fortepjanie. Złotobrody uderzył w struny. Jezus, Marja! Śpiewa! I któżby to mógł pomyśleć? Kobieta z miną Izoldy, śliczna kobieta, „matka dzieciom“, pełna dowcipu i wytworności — i ona także! Tyle potwornej obłudy w takiej anielskiej formie! Ha! Niczemu już na świecie wierzyć nie można, nawet „matce dzieciom“.

A ona śpiewa. [ 178 ]

Oknem nie wyskoczysz, bo to parter, skończy się na złamaniu jednej ręki, uciec nie możesz, bo jeszcze jest sześć butelek wina. A ona śpiewa... Naturalnie po francusku, z cudowną minką pasterki z Normandji, tak rzewnie, że się serce kraje. Ponury dramaturg, nie mogąc znieść rzewności, która mu łzy z oczu chce wycisnąć, idzie „za kulisy“ na wódkę; poeta-widmo bieży za nim, gdyż człowiek rozrzewniony nie zna miary i może narobić wielkiej w zapasach szkody.

„Pieśń umilkła“... — jak zwykle pisze kronikarz, opisując pogrzeb; rozpoczyna się drugi koncert obłudy: „ach, to śliczne!“ — „to było z niesłychanym wyrazem!“

— Ach, jeszcze cokolwiek! — powiada łajdacko poeta-widmo.

— Bodajeś się udławił! — szepnął mu poeta opasły.

Daremnie piękna śpiewaczka tłómaczy, że dziś nie jest przy głosie, wiadomo bowiem, że zawsze, wszędzie, każdy produkujący się zawsze tłumaczy, że dziś nie jest przy głosie. Ale śpiewa.

Wszystko, jednem słowem, jak w Warszawie: złapali cię, człowieku, dali kanapkę i śpiewają. Brzydkie kobiety za to się dusi bez drgnienia, piękne jednak wydają się jeszcze piękniejsze, kiedy śpiewać przestaną. Gdyby Wenus Milońska śpiewała dzień i noc, byłaby poczwarą; kiedy Wenus Zakopiańska przestała śpiewać, stała się cudem. Nic tak nie upiększa kobiety, jak otoczenie artystów; nic tak nie upiększa artysty, [ 179 ]jak otoczenie kobiet. Obie strony znają tę tajemnicę i stąd ta wzajemna adoracja, która rzadko kiedy kończy się aż katastrofą, małżeństwem, częściej powieścią, albo małym dopiskiem do wiersza: „Pani X. X. w hołdzie“. Jest to najtańszy sposób wypłacenia się za dwa uśmiechy i trzy kolacje. Wiele takich wierszy zostało napisanych w Zakopanem. Przyjaźń jest zawsze wielka między mężem a niewiastą: tylko żydy w Starym Testamencie twierdziły inaczej. Poeci przepadają za kobietami (iluż ich przepadło!) — kobiety przepadają za poetami, których zresztą nie czytują. Ileż jest jednak wdzięku w owem ślicznem, strwożonym zdaniu:

— Boję się pana, bo mnie pan jeszcze kiedy opisze!

Tylko młodociane literaty przysięgają wtedy solennie, że nigdy tego nie uczynią, nie wie bowiem pisklę literackie, że kobieta niczego tak bardzo nie pragnie, jak tego, by ją „opisać“. Strasznie to lubią. Byłem tedy pewny kilku uśmiechów, przesłanych z Zakopanego na niebieskim papierze, ukrytych w słowach: „jest pan niegodziwy!" — Nie zawiodłem się.

Uspokojony wracam tedy do kroniki zakopiańskiej, mianowicie do drugiej części wieczoru, któryby można zatytułować: „Poeci się bawią“... Zdumionego czytelnika, który za swoich krwawo zapracowanych kilka marek, zapłaconych za książkę, zechce zapytać, „co mnie to obchodzi, jak bawią się poeci?“ odsyłam do stu djabłów, [ 180 ]albo na miesiąc do Zakopanego. A właśnie, że się trzeba teraz zastanowić, jak się w Polsce bawią? Na tym wieczorze w Zakopanem widziałem, jak się bawili przed laty w „Zielonym Baloniku“, na idjotycznym „reunionie“ widziałem, jak się bawią teraz.

Kiedy się zbierze teraz kilku zacnych Polaków na „zabawę“, wygląda to tak, jakby sobie każdy przedtem na tę uroczystość wyrwał sześć zdrowych zębów; aż dziw, że nie śpiewają: „Mnie biednemu tęskne życie, bo mam w sercu żal“... I djabli biorą całą zabawę, jeśli się towarzystwo nie urżnie; wtedy przynajmniej czasem ktoś kogoś zdzieli po łbie, albo nawymyślają od „fałszywych psów“ i od wszelkich choler. Wtedy zresztą też są smętni i czynią to bez temperamentu, jeśli zaś są wytworni i piją smutno, wtedy np. we Lwowie, hucznym kiedyś i cudownie narwanym, śpiewają zawsze wspaniałą pieśń na miejscu spłodzoną: „Zmącona krynic toń... (Boże drogi!) — „Nie pachnie kwiatów woń... (woń i nie pachnie, ha!) – „Gdzie człowiek zwróci się, smutno i źle“

Serce się kraje, takie to jest śliczne i smutne!

Na reunionie wleje w siebie panienka złotowłosa sześć większych i „szaleje“; tak wygląda teraz polska zabawa. „A znasz ty polskie zapusty“? Znam, znam! Kilku się spiło na śmierć, kilku narzeka na rząd, reszta gra w karty, „bo marka spada“.

To też z rozczuleniem patrzył człowiek na tego [ 181 ]ostatniego, który nam tego wieczora przypominał owe dni, kiedy się żyło brylantową odrobiną rzeźwego śmiechu. Ten ostatni Mohikanin, ów Złotobrody, umrze niezadługo w zakładzie dla obłąkanych, bo się jednego dnia zaśmieje w głos i pierwszy z brzegu policjant zamknie go, jako uporczywego warjata. I tak już pozwala sobie za wiele: wszystkim jest smutno, a ta kreatura się śmieje i uczy tego innych, co deprawuje kobiety i znieprawia młodzież, która, widząc pogodnego człowieka, zaczyna śmiać się wesoło. Polska współczesna uczy się teraz pogody i radości u najczystszego jej źródła, w kabarecie i na operetce, w istocie dawno mi milszy uśmiech tak nie rozjaśnił gęby, jak niedawno na operetce, kiedy figlarny amant śpiewa do primabaleriny: „Molly, ach, ty mulatko, Molly, ty czekoladko, ty“! Potem mi to zaśpiewał jeden znajomy, potem słyszałem to przez drzwi pralni, potem to śpiewał w podwórzu szewc, a na parterze panienka „salonowa“, bo prawdziwa radość szerzy się jak czerwonka, albo zaraza bydlęca.

Krakowski zaś ten człowiek przypominał dobre czasy: piosenka za piosenką, jedna od drugiej piękniejsza, słowo, nabrzmiałe od radości, pełne, krwiste, jurne, takie psiakrew jedno! — humor czysty, rwący jak potok, huczący, jak burza.

Poeci się bawią!

Drgnęła z pustej radości kanapa w salonie, drgnęła na niej zacna teściowa, poeta chudy ma w oczach łzy z radości, poeta chudszy podryguje [ 182 ]jak oszalały, poeta opasły trzęsie nadmiarem brzucha, jak kopicą siana, dramaturg ponury, uśmiechnął się po raz pierwszy, jak nieboszczyk, któremu się coś wesołego w grobie przypomni, Boy patrzy na swoje wiekopomne dzieło, zażenowany, zarumieniony, jak panienka (panienka z przychówkiem, rzecz prosta!) damy zaś — damy przestały mówić! Triumf wspaniały, nieoczekiwany; zdaje się, że nad głowami słychać jakiś szelest, jakiś ruch; to cienie bohaterów „Zielonego Balonika“ zleciały zapewne zdala na ostatnią ucztę: Noskowski potężny, misterny Sierosławski, Leszczyński, pełen słodyczy, Sichulski, któremu zamiast słów, same fjołki z ust lecą, Józef Czajkowski po stokroć miły, Nowaczyński okrutny, Puszet, i Szczepkowski, z gliny bałwanów lepiący, cała ta gromadka, wyklęta, roześmiana, co się po świecie rozlazła. Pewnie przyszli i chodzą po górnem piętrze, aż któryś nie mógł już utulić serca, bo nagle wrzasnął w głos: „Będzie tam cicho do stu djabłów ?!“

Ach! to nie oni, to lokator...

Ha, trudno, lokator, choć lokator, ale musi też czasem spać, wobec czego towarzystwo zostaje wylane i idzie: przez dwa potoki, przez trzy kładki, przez góry, przez przepaście, przełazi dwa parkany, przemyka się, jak koniokrady, popod stajnie, aż dochodzi do Krupówek; dusze jednak są tak pełne śpiewu, że zaczynają czynić wrzask po nocy. Jeszcze raz trzeba przecież zaśpiewać tę najpiękniejszą piosenkę. [ 183 ]

Z okien wychylają się rozczochrane głowy i przerażone twarze. Teraz mogę się przyznać policji zakopiańskiej, że to literatura tak wyła przy księżycu, najgorzej zaś człowiek Złotobrody i poeta chudy. Trzeba pomóc sprawiedliwości w wyszukaniu złoczyńców.

To była jasna chwila w Zakopanem, druga z dwóch, które przeżyłem; żadna bowiem skromność nie pozwoli mi na zatajenie czynu, którego dokonałem. Sam nie wiem, kiedy i jak, ale dokonałem; jest on na oko mało prawdopodobny i brzmi jak opowieść zakopiańskiego doktora, który się zaklina, że zabił w Dunajcu ogromnego łososia — zwyczajną laską. Obecnych przy tem zdarzeniu było dwóch: doktor i łosoś, ten zaś świadczyć nie będzie. Ja zaś mam świadków czynu, o którym słuchy dotarły do najdalej położonych domów. Oto byłem w Tatrach.

Tępy z natury czytelnik myśli, że jest to rzecz niesłychanie łatwa, że nato są góry, żeby po nich chodzić, co już wielu przede mną zrobiło, o czem świadczą świadectwa tak niezbite, jak zbite skorupki jaj, bynajmniej nie orlich, lecz kurzych, na twardo i strzępy gazet, porzuconych na wyżynach. Łatwa jest to rzecz, ale nie dla mnie; daleką i trudną jest droga od biurka na tatrzański szczyt, z premjery nad przepaść. Ha! Mam przyjaciół, wielkich taterników, którzy kiwali nade mną głowami z uznaniem. Byłem bowiem na szczycie Granatów, ogólne zaś zdanie, że „krowa może tam zajść również“ jest dość [ 184 ]nikczemnym wymysłem zjełczałych mózgów, albo tych taterników, którzy obwiązani sznurami i plecakami, zaopatrzeni w sztabowe mapy i kilofy, leżą cały dzień w krzakach, pod wieczór zaś okurzają sobie na gościńcu buty, wydobywają z kieszeni szarotki i przychodzą do kawiarni, niemal „cudem wyratowani“ i bardzo głodni. Wyprawa zaś moja była wspaniała i jestem z niej dumny.

Wiele w tym moim niebywałym czynie jest zasługi moich przyjaciół, — muszę się nawet przyznać, że i ich niesłychanej chytrości i szwindlów. Powiada mi Boy:

— Pójdziesz jutro ze mną w góry?

Serce we mnie zamarło. Rzecz się dzieje w kawiarni, orkiestra gra „Bo miłość to cygańskie dziecię“, ten zaś każe mi iść w góry.

— Daleko? — powiadam.

— Do Czarnego Stawu!

Myślę sobie, że znałem kilku ludzi, co tam byli i wrócili cało. Solski był dwa razy, a żyje i dobrze mu się powodzi. Trzeba jednak być ostrożnym, więc zdaleka kołując, rzekę:

— Słyszałem o jakimś wypadku na tej drodze... Jakaś panna straciła równowagę i upadła, czy coś takiego...

— Pannom się to zdarzało, — mówi Boy — po drodze jest las.

Jak las, to nie przepaść. Dziej się wola boska.

— Pójdę! — rzekłem z mocą.

Muzyka grała: [ 185 ]

„Torreador do walki staje rad, bo nań patrzą oczy dziewoji i miłość wróżą mu, Torreador!“

Na duszę moją padł mrok. Tej nocy nie spałem, choć w Sanato nie było balu. Śniło mi się, że wiszę głową na dół, zahaczony nogą o skałę, nad niezmierną przepaścią, a straszliwy orzeł górski wyrywa ze mnie kawałami mięso.

Płakałem przez sen, jak małe dziecko.






[ 186 ]

VI.

 

Tartarin w Alpach. — I tem umieram, że umrzeć nie mogę. — Ohydny podstęp Stanisława I. Witkiewicza. — Boy, jako sława lekarska. — Wreszcie coś mądrego. — Amen.

 

Raniutko rozesłałem cyrkularz do najbliższych:

„Idę w góry. Proszę o moją śmierć nie winić nikogo! Testament w walizie; rachunek niezapłacony“.

I poszedłem w góry, drżąc jak autor przed premjerą, jak panna przed nocą poślubną w dawnych, dobrych czasach; wziąłem laseczkę, ponieważ zaś słyszałem, że trzeba robić zawsze zapasy, wziąłem tabliczkę czekolady, obiecał mi zresztą przyjaciel, że na Hali Gąsienicowej jest doskonała restauracja, komfort i orkiestra.

Prowadzi nas ten fenomenalnie zdolny człowiek, którego „odpadki cielesne" nazywają Stanisławem Ignacym Witkiewiczem, autor „Tumora Mózgowicza“, stary taternik. Wstąpiła we mnie otucha, bo Boy sam, zamyśliwszy się w milczeniu, mógł mnie mimowoli zaprowadzić na Żabiego Konia, gdzie byłbym umarł z samego strachu. [ 187 ]

Malarz zlustrował mój rynsztunek górski i uśmiechnął się. Uczyniło mi się gorzko. Oni mają grube buty, na których jest cała fabryka gwoździ, ciupagi zbójeckie, plecaki, peleryny, a ja sierota, mam laseczkę i tabliczkę czekolady. Może to jednak do Czarnego Stawu wystarczy. Dusza we mnie jednak trochę się słaniała, jak pijana. Miałem wrażenie, że w Tworkach są wakacje i mnie wypuścili na „wycieczkę“. Idę jednak, bo co mam robić. Idę godzinę, idę dwie, wróble po drodze zataczają się ze śmiechu, co które bydlę na mnie spojrzy. Słońce praży, jak oszalałe. Rozpacz mną zaczyna targać, jak pies żydowskim chałatem. Próbuję przyjacielskiej rozmowy, aby sobie dodać otuchy. Oni nato:

— Mówić nie wolno, bo to męczy...

Aha! to są górskie przepisy.

— Poddaj się ku przodowi i zlekka uginaj kolana!

Aha! to tak jakby powiedzieli konającemu: „głowę nieco na prawo, stopy równo, to ci lżej będzie konać!“ Poddaję się jednak ku przodowi i zlekka uginam kolana. Stare są obaj taterniki więc wiedzą, co należy czynić, ale i ja wiem, że gdy się kto zmęczy, ten niech się na pół godziny położy na trawie, a odpocznie.

— Kłaść się nie można!

— A co można?

— Usiąść na dwie, trzy minuty!

Myślę sobie, że jestem jak jajko, które gotują [ 188 ]„na miękko" i dają mu czas na tę operację przez trzy „Zdrowaś Marja“.

Idziemy wciąż pod górę, która ma głupkowatą właściwość: coraz jest wyższa.

— Jeszcze jedno wzniesienie! — powiada malarz.

Minęliśmy i to wzniesienie.

— Jeszcze jedno! — powiada.

Tak już jest w Tatrach od niepamiętnych czasów, że „jeszcze tylko parę kroków“, co trwa pół dnia. Nic nato nie poradzę. Ale oni to wiedzą, źli ludzie, i czasem tylko patrzą na siebie z pod oka. Ale i ja umiem być bohaterski: byłem przez sześć tygodni w wojsku, wprawdzie w kancelarji, ale w wojsku. Bohaterstwo trzeba jednak pożywić, sięgam tedy po moją tabliczkę czekolady i wydobywam na końcach palców zawiesisty krem czekoladowy. Roztopiła się, jak i ja się roztapiam wszystek. Wtedy moja rozpacz mówi tonem, pełnym słodyczy:

— Macie co do zjedzenia?

— Mamy, — powiadają i idą dalej.

— Czy nie możnaby...?

— Podczas pochodu? Nie można jeść, idąc. Na przystanku.

Nigdy szczerzej nie chciałem skonać. Wirowało mi tylko w głowie: Głupi tramwaj ma przystanek na każdym rogu, a ja...

Po godzinie mówią mi jednak, że za godzinę dojdziemy. [ 189 ]

— Czy daleko jeszcze na Powązki? — zapytał nieboszczyk.

— Za godzinę tam będziemy, drogi panie... — rzecze karawaniarz.

Przyszliśmy na Halę Gąsienicową; odpoczynek i uczta: dwie szklanki herbaty. Do jedzenia niema nic; przyjaciele nie chcą dać nic, bo zapasy zjemy „trochę dalej“. Zaczynam myśleć, którego z nich mam zarżnąć najpierw? Ale chodźmy dalej; może tam dalej łatwiej o przepaść, to nas wszystkich djabli wezmą. Cóż, kiedy po drodze niema przepaści. Zaczyna się jednak widok tak śliczny, że — jednak warto żyć. Czarny Staw: cudny, jedyny.

Przyjaciele pytają troskliwie:

— Może już się zmęczyłeś?

— Kto? Ja???

I rwę naprzód, jak spłoszony koń. „Sępy z drogi, orły z drogi!“ — „Jak łódź wesoła, gdy uciekłszy z ziemi...“ Pot się ze mnie leje, z kieszeni wycieka mi sos czekoladowy, nogi podemną drżą, ale idę, jak maszyna. Przyszliśmy nad Zmarzły Staw,

Aaaa! „Lubię spoglądać, wsparty ponad Zmarzłym Stawem...“

Oczy mam pełne zachwytu; chciałbym tych złych ludzi uściskać, ale nie wypada czulić się w obliczu kamiennych olbrzymów. Sokoli mój wzrok sięga ponad szczyty. Tak, nie mylę się!

— Kozice! — wołam w zachwyceniu.

— Gdzie? [ 190 ]

— Tam, tam, pod Kozim Wirchem!

Spojrzały stare taterniki i patrzyły długo...

— To dwie żydóweczki — powiada autor „Tumora“.

Sokoli wzrok mi się zamglił i wtedy dostałem kiełbasy i chleba; jadłem ze łzami rozczulenia, napiłem się wody ze stawu i byłem szczęśliwy. Tak! W Warszawie nie uwierzą, nie mogą uwierzyć. Nawet, gdyby było wydrukowane — wtedy tembardziej.

— Pójdziemy na Granaty! — powiada nagle Witkiewicz.

Co takiego? Granaty? Słowo to pękło z hukiem tysiąca granatów. Tłumaczą mi, że kto doszedł tutaj, powinien pójść dalej. Więc się uparłem, oświadczając, że mogę umrzeć i na tem miejscu, a oni niech idą, choćby na Węgry. Spojrzały po sobie potworne przyjacioły moje, pogadały coś bazyliszkowatemi oczyma i stanął taki kompromis:

— Na Granaty, to w istocie za daleko, ale do Pustej Doliny dojdziemy.

Rozpacz siadła na mnie, jak sęp. Chodźmy do Pustej Doliny, do Zwarjowanej Doliny, do Śmiertelnej Doliny. Chodźmy na cmentarz, na Łysą Górę, na Szklaną Górę, chodźmy do piekła...

Przyszliśmy do Pustej Doliny.

Wtedy mi tłumaczą dobitnie, że kto jest w Pustej Dolinie, ten powinien pójść trochę wyżej.

— Jak się nazywa to „trochę wyżej“?

— Bulka, czy coś takiego. [ 191 ]

Idziemy na to „coś takiego“. To nie ja szedłem, to szła furja, jedna z najstraszliwszych, jakie widziałem. Czepiałem się kamieni rękami, nogami, paznokciami, zębami. Wyłem głucho, płakałem bez łez i szedłem. Kamień bydlę usuwa się z pod nóg, łapiesz go ręką, — także mu się to nie podoba. Boże! Boże! Już się zdaje, że to koniec, a to jeszcze jedna góra. Wściekłość moja zaczyna być jadowita, zjawia mi się w duszy zdolność do zbrodni. Przyjaciele podcinają mnie zachętą, jak biczem; laseczka trzaska mi w strzępy; dusza moja porwana też na strzępy. To trwa trzy godziny.

A kiedy się wpół martwy znalazłem na jakimś szczycie, skąd się roztoczył widok na niebo i chyba na całą ziemię, niebo wstąpiło we mnie, jasność, rozkosz, radość i wesele. Jestem wniebowzięty.

— Więc to się nazywa Bulka? — pytam zachwycony.

— To się nazywa Granaty! — odpowiada mi człowiek, który dlatego tylko żyje, że go zbyt miłuję.

Przez taki szwindel dostałem się na ten szczyt. Było zbyt blisko Boga, żeby w niebie nie słyszeli mojej przysięgi, że drugi raz w życiu tam nie będę.

Potem zaczęła się rozkosz rozkoszy: zjeżdżanie na dół po piargu. W jednej chwili wywracam się i z ręki pociekło mi trochę krwi. Doktor Żeleński — Boy poradzi.

— Boyu, co z tem robić?

Znakomity lekarz drapie się w głowę. [ 192 ]

— Czy ja wiem? Zdaje się, że trzeba jodyny... Albo może nie jodyny, może woda. Najlepiej zapytajmy Witkiewicza.

Nie można go było jednak o nic pytać, bo rycząc z uciechy, że mnie przywiódł na hak, tarzał się po śniegu. Bóg jest tak dobry, że może po wielu latach mu to przebaczy.

— — — — — — — — — — — — — — — —

Postscriptum.

I mnie przebaczy tę pisaninę, dowiedziawszy się w końcu, o co mi szło właściwie? Czytelnik myśli (choć myśleć nie powinien, bo to nie jego sprawa), że wyłącznie dla jego podejrzanej przyjemności naraziłem się na gniew króla gór, wielu pięknych pań, mniej lub więcej malowanych, a co gorsze na gniew pana Karpowicza. Bynajmniej. To była tylko pułapka, to był pozór, to był podstęp. Kto doszedł do połowy góry, ten pójdzie i na szczyt, mnie przynajmniej tak wykierowano, niechże mi będzie wolno uczynić to z innymi. Kto przeczytał sześć listów, ten nie popełni rzeczy tak ohydnej, by nie przeczytać zakończenia, tych kilku słów poniżej, a o to mi szło, by je przeczytano. Pragnąłem tego całem sercem, zmierzałem ku temu opisując, co się dało i nie dało i zmyślając niestworzone historje, aby ogłosić wreszcie, że jest w Zakopanem rzecz tak piękna, że piękniejszej być nie może, tak bardzo zacna i szlachetna, że nie może być szlachetniejszej i że [ 193 ]w gromadzie próżnującej są ludzie pracowici, wśród samolubów — ludzie największej ofiary. Ci ludzie założyli w roku 1912 towarzystwo „Odrodzenie“; oto oni: Franciszek Kosiński, ich przewodniczący, Klara Jelska, Urszula Brzozowska, Czaplicka, Marja Chylińska, dr. Adamski. Postanowili wszystkie siły poświęcić temu, by ratować chorą młodzież polską bez różnicy stanu: rzemieślniczą, szkolną, akademicką, młodzież płci obojga.

Znalazła się prawdziwa, polska, święta kobieta — to p. Klara Jelska. Ona dała inicjatywę, ona poświęciła cały swój majątek i ona to bez wytchnienia, bez spoczynku, z radością rzewną, z poświęceniem bez granic, stróżuje przy swóich młodocianych chorych, jak najlepsza, najserdeczniejsza matka. Bezgraniczny i bezcenny jej trud, on przedewszystkiem, zdołał ze skromnych początków doprowadzić do wielkiego dzieła; oto stoją w najsłoneczniejszem miejscu Gubałówki, zdala od kurzów, śmieci i brzydkich woni Zakopanego dwie wille: „Słoneczna“ i „Lithuanja“; setka nieszczęsnej młodzieży leczy się w nich słońcem i powietrzem, a nad nimi i wciąż z nimi, w dzień i w nocy Klara Jelska, uosobione miłosierdzie. Którędy przejdzie, tam się za nią zwracają młode oczy, jak za najdroższą matką, a ona leczy nietylko słońcem i powietrzem gór, lecz słońcem swojej niezmiernej dobroci, miłującem spojrzeniem, słodyczą słowa; kiedy nas oprowadzała po ciepłych izbach, z każdego łóżeczka leciał do niej [ 194 ]rozradowany uśmiech; sto uśmiechów dziękuje jej za wszystko, za wszystko. A ona, w białem ubraniu szarytki, wydobywa z ukrycia serca, jak łakocie dla chorych dzieci, to słowo miękkie i słodkie, to uśmiech dobrotliwy, to pieszczotę; lecz twarz taką słoneczną ma tylko dla tych swoich najdroższych chorych, przysięgła sobie bowiem, że wyrwie biednemi swemi rękoma złej gruźlicy, studenta, czy zabiedzoną w biurze panienkę; im nie pokazuje nigdy twarzy stroskanej, lecz wielka, ogromna troska zatruwa jej moce: jak ich ratować, kiedy niema z czego? Rząd wspomaga — owszem, — siedm marek dziennie daje zapomogi na głowę. Mój Boże! To trudno. Rząd nie może, bo sam nie ma. Więc p. Klara Jelska czyni cudy, zapracowuje się na śmierć, nie dośpi i nie doje; łata, buduje, przerabia, zdobywa z pod ziemi; założyła własną stolarnię, bo trzeba robić stołki i leżaki, hoduje krowy, bo nie może najdroższym swoim biedactwom dawać fałszowanego mleka. Oprowadza mnie nawet po stajniach i oczy jej się świecą z radości, że to wszystko dla nich... dla nich. Lecz co czynić? Jak długo można cudem żywić przez cały rok setkę nieszczęśliwej, chorej młodzieży? A to nie ostatni kłopot. Nie trzeba dopuszczać, by choroba weszła w stadjum groźne; trzeba więc jeszcze jednej willi osobnej, wspaniałej, aby tam leczyć młodzież zagrożoną. Willa sama nie wyrośnie, choć powinna, bo powinien się stać jakiś cud, aby opromienić bezgraniczne poświęcenie. Więc p. Franciszek Kosiński, [ 195 ]człowiek o żelaznej energji, całą duszą tej sprawie oddany, poszeptał z tą najszlachetniejszą duszą niewieścią. P. Jelska pojechała w swoim fartuchu białym do Warszawy i musiała tam ludzi olśnić sercem i zdumieć ich ogromem swego poświęcenia, bo znaleźli się zacni dyrektorowie banków, którzy pożyczyli. I jest już trzecia willa; jest to willa „Oksza“, wspaniały dom, który właśnie przerabiają. Jest to ukochane dzieło p. Kosińskiego.

I co dalej? Niech nato już odpowiedzą serca ludzkie. Gdyby ludzie mogli widzieć, jak ja to widziałem i tę kobietę i te dzieci chore, zdrowiejące, pełne ufności, wymieniające między sobą dusze i serca, biedny student z bladym chłopakiem z suteryn, mizerna panienka z biura z kaszlącą szwaczką, — gdyby widzieli tę nędzę, którą kilku ludzi ratuje z rozrzewniającem poświęceniem, — gdyby to dzieło małe, a tak bardzo wielkie, tak ciche, a tak niezmiernie, widział pan minister Zdrowia Publicznego — możnaby być spokojnym. Tylko, że oni tam wszyscy, a cicha, skromna pani Klara Jelska przedewszystkiem, nie umieją prosić. Myślą, że to przecież obowiązek święty każdego, aby wesprzeć taką pracę ogromną, co ma zachować młode pokolenie, śmierci je wyrwawszy. Więc się ważę na wołanie w ich imieniu, i w tej chwili chciałbym, aby każde moje słowo miało kształt serca, aby patrzyło w dusze ludzkie przelękłem, proszącem, męczeńsko cichem spojrzeniem chorego polskiego dziecka. Któż nie drgnie, takiem spojrzeniem dotknięty. Tak patrzy w [ 196 ]ludzi dobrych, co to czytać będą, sto par oczu dziecięcych z willi „Słonecznej“ i z „Lithuanji“. Jest tam śliczna kapliczka, w której biedactwa się modlą. Może to wymodlą i dla siebie i dla innych, że się ludziom serca załzawią i każdy czemprędzej uczyni, co może, aby im pomóc.

„Ktokolwiek będziesz w zakopiańskiej stronie", zajdź tam i zobacz; ujrzysz cud miłosierdzia i uczynisz co należy.

A p. Klara Jelska, która wszystko oddała dzieciom chorym, może odetchnie i uśmiechając się do nich, nie będzie miała w oczach łzy niepokoju i okropnej troski.







#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false