Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/171

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 161 —

niesłychanie wytworna pogarda dochodzi już do szczytu.

Dalszego ciągu wspaniałego balu niktby już opisać nie zdołał, nie można bowiem biegać za każdym jego uczestnikiem, gości bowiem około drugiej po północy ogarnia jakieś manjactwo: wszyscy zdawałoby się, biegają za wszystkimi, zupełnie jak w kinematografie. Ktoś wciąż ucieka, ktoś kogoś goni, ktoś znikł, kogoś nie można znaleźć, ktoś pędzi po schodach w górę, ktoś zlatuje z góry, zupełnie jakby się pensjonat palił i wszyscy coś ratowali, niewiadomo tylko, dlaczego w tym wypadku wojsko ratuje same damskie rzeczy: ten boa, ten torebkę, ten szpilkę od włosów, ten wreszcie same włosy, które źle były przypięte. Sztucznych zębów nie widziałem ratowanych. Są też ludzie ospali i gnuśni, którzy w tym karuzelu udziału nie biorą i nie podlegają panice, przeciwnie, przyczepi się taki do poręczy schodów i sam do siebie gada, idjota. Zauważyłem, że tak posępnie działa tylko wino węgierskie.

W owym czasie sala balowa znacznie się rozszerza i obejmuje ogród, lub park, otaczający pensjonat; zbliżywszy się nieoględnie po nocy, usłyszeć możesz wśród szmeru liści i w słodyczy rozpachnionego powietrza gdzieś w kąciku padające jak rosa słowa: — „Więc czy pani na długo w Zakopanem?...“ — „To zależy, to zależy!...“ Albo:

— Jak pani włosy dziwnie pachną!

— Nie wierzę, każdy oficer tak mówi...