Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/182

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 172 —

jak oszalały, poeta opasły trzęsie nadmiarem brzucha, jak kopicą siana, dramaturg ponury, uśmiechnął się po raz pierwszy, jak nieboszczyk, któremu się coś wesołego w grobie przypomni, Boy patrzy na swoje wiekopomne dzieło, zażenowany, zarumieniony, jak panienka (panienka z przychówkiem, rzecz prosta!) damy zaś — damy przestały mówić! Triumf wspaniały, nieoczekiwany; zdaje się, że nad głowami słychać jakiś szelest, jakiś ruch; to cienie bohaterów „Zielonego Balonika“ zleciały zapewne zdala na ostatnią ucztę: Noskowski potężny, misterny Sierosławski, Leszczyński, pełen słodyczy, Sichulski, któremu zamiast słów, same fjołki z ust lecą, Józef Czajkowski po stokroć miły, Nowaczyński okrutny, Puszet, i Szczepkowski, z gliny bałwanów lepiący, cała ta gromadka, wyklęta, roześmiana, co się po świecie rozlazła. Pewnie przyszli i chodzą po górnem piętrze, aż któryś nie mógł już utulić serca, bo nagle wrzasnął w głos: „Będzie tam cicho do stu djabłów ?!“

Ach! to nie oni, to lokator...

Ha, trudno, lokator, choć lokator, ale musi też czasem spać, wobec czego towarzystwo zostaje wylane i idzie: przez dwa potoki, przez trzy kładki, przez góry, przez przepaście, przełazi dwa parkany, przemyka się, jak koniokrady, popod stajnie, aż dochodzi do Krupówek; dusze jednak są tak pełne śpiewu, że zaczynają czynić wrzask po nocy. Jeszcze raz trzeba przecież zaśpiewać tę najpiękniejszą piosenkę.