Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/183

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 173 —


Z okien wychylają się rozczochrane głowy i przerażone twarze. Teraz mogę się przyznać policji zakopiańskiej, że to literatura tak wyła przy księżycu, najgorzej zaś człowiek Złotobrody i poeta chudy. Trzeba pomóc sprawiedliwości w wyszukaniu złoczyńców.

To była jasna chwila w Zakopanem, druga z dwóch, które przeżyłem; żadna bowiem skromność nie pozwoli mi na zatajenie czynu, którego dokonałem. Sam nie wiem, kiedy i jak, ale dokonałem; jest on na oko mało prawdopodobny i brzmi jak opowieść zakopiańskiego doktora, który się zaklina, że zabił w Dunajcu ogromnego łososia — zwyczajną laską. Obecnych przy tem zdarzeniu było dwóch: doktor i łosoś, ten zaś świadczyć nie będzie. Ja zaś mam świadków czynu, o którym słuchy dotarły do najdalej położonych domów. Oto byłem w Tatrach.

Tępy z natury czytelnik myśli, że jest to rzecz niesłychanie łatwa, że nato są góry, żeby po nich chodzić, co już wielu przede mną zrobiło, o czem świadczą świadectwa tak niezbite, jak zbite skorupki jaj, bynajmniej nie orlich, lecz kurzych, na twardo i strzępy gazet, porzuconych na wyżynach. Łatwa jest to rzecz, ale nie dla mnie; daleką i trudną jest droga od biurka na tatrzański szczyt, z premjery nad przepaść. Ha! Mam przyjaciół, wielkich taterników, którzy kiwali nade mną głowami z uznaniem. Byłem bowiem na szczycie Granatów, ogólne zaś zdanie, że „krowa może tam zajść również“ jest dość