Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/176

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 166 —

Witkiewicza, w rzeczywistości są uczynione z rubinu. Więc chętnie idziesz przez dwa potoki i trzy kładki, cóż bowiem jest milszego nad ucieczkę z Zakopanego, które śpiewa „Trubadura“ i urządza „reuniony“, do prywatnej willi, „z drzewa, lecz podmurowanej“, gdzie nikt nie śpiewa, bo dom wygląda poważnie i dostojnie.

O, złudo!

Zgromadzenie jest pierwszej klasy: jest jeden poeta bardzo chudy, jest drugi, chudszy od pierwszego, jakgdyby sam został w domu i przysłał tylko swój cień, jest rozgłośnej sławy malarz i dramaturg, zacny przyjaciel, który takie robi miny, jak gdyby miał zaraz odgryźć nogę chudemu poecie i rozpruć brzuch opasłemu, jest wspaniała malarka, tak pełna życia, żeby „djabła wyonacyła“, jest artystka dramatyczna, której uśmiech topi śnieg na górach, giętka, jak leszczyna, jest groźny władca teatralny, uśmiechnięty, bo na urlopie, jest Boy, sam z sobą milczący, poza tem „publiczność“: jedna teściowa, jeden prześliczny podlotek, i panienka złotowłosa, która albo chce wyjść za mąż, albo wstąpić do kinematografu; trzeba zauważyć, że teraz żadna panna nie chce wstąpić do klasztoru, tylko zawsze do kinematografu.

Ach! Jest jeszcze i On!

On, złotobrody, promienisty, nieoszacowany, nieporównany: ostatni z tych, co rej wodzili w Zielonym Baloniku; dojrzawszy go, fortepjan