Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/177

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 167 —

kłapnął ze strachu białemi zębami, bo gdy ongo dosiędzie, wytarga z niego stalowe wnętrzności.

Ponieważ proszono na herbatę, więc ją nalewają, ale z flaszki; ma kolor pomarańczy i czterdzieści procent alkoholu; zjawiają się „kanapki“ i „coś na zimno“, gościnność ta jednakże budzi nieco niepokoju. Poco to i dlaczego? Wygląda to coś „ad captandam benevolentiam“, przypomina wyborczą kiełbasę. Czy teściowa będzie deklamować? Nie, teściowa, z rodzaju bardzo łagodnych, nie ma tego zamiaru.

— Co z tego będzie? — pyta poeta opasły poetę chudego.

— Jakieś nieszczęście! — odpowiada widmo człowieka.

Dramaturg, ponury patrzy na genjalną malarkę takim wzrokiem, jakby za chwilę miał jej wyłupić korkociągiem lewe oko. Artystka dramatyczna mruga w stronę Boya porozumiewawczo, jak Hartwig do Kantorowicza; ci coś wiedzą, niegodziwcy.

Stało się!

Pani domu stanęła przy fortepjanie. Złotobrody uderzył w struny. Jezus, Marja! Śpiewa! I któżby to mógł pomyśleć? Kobieta z miną Izoldy, śliczna kobieta, „matka dzieciom“, pełna dowcipu i wytworności — i ona także! Tyle potwornej obłudy w takiej anielskiej formie! Ha! Niczemu już na świecie wierzyć nie można, nawet „matce dzieciom“.

A ona śpiewa.