Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/178

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 168 —


Oknem nie wyskoczysz, bo to parter, skończy się na złamaniu jednej ręki, uciec nie możesz, bo jeszcze jest sześć butelek wina. A ona śpiewa... Naturalnie po francusku, z cudowną minką pasterki z Normandji, tak rzewnie, że się serce kraje. Ponury dramaturg, nie mogąc znieść rzewności, która mu łzy z oczu chce wycisnąć, idzie „za kulisy“ na wódkę; poeta-widmo bieży za nim, gdyż człowiek rozrzewniony nie zna miary i może narobić wielkiej w zapasach szkody.

„Pieśń umilkła“... — jak zwykle pisze kronikarz, opisując pogrzeb; rozpoczyna się drugi koncert obłudy: „ach, to śliczne!“ — „to było z niesłychanym wyrazem!“

— Ach, jeszcze cokolwiek! — powiada łajdacko poeta-widmo.

— Bodajeś się udławił! — szepnął mu poeta opasły.

Daremnie piękna śpiewaczka tłómaczy, że dziś nie jest przy głosie, wiadomo bowiem, że zawsze, wszędzie, każdy produkujący się zawsze tłumaczy, że dziś nie jest przy głosie. Ale śpiewa.

Wszystko, jednem słowem, jak w Warszawie: złapali cię, człowieku, dali kanapkę i śpiewają. Brzydkie kobiety za to się dusi bez drgnienia, piękne jednak wydają się jeszcze piękniejsze, kiedy śpiewać przestaną. Gdyby Wenus Milońska śpiewała dzień i noc, byłaby poczwarą; kiedy Wenus Zakopiańska przestała śpiewać, stała się cudem. Nic tak nie upiększa kobiety, jak otoczenie artystów; nic tak nie upiększa artysty,