Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/187

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 177 —


Malarz zlustrował mój rynsztunek górski i uśmiechnął się. Uczyniło mi się gorzko. Oni mają grube buty, na których jest cała fabryka gwoździ, ciupagi zbójeckie, plecaki, peleryny, a ja sierota, mam laseczkę i tabliczkę czekolady. Może to jednak do Czarnego Stawu wystarczy. Dusza we mnie jednak trochę się słaniała, jak pijana. Miałem wrażenie, że w Tworkach są wakacje i mnie wypuścili na „wycieczkę“. Idę jednak, bo co mam robić. Idę godzinę, idę dwie, wróble po drodze zataczają się ze śmiechu, co które bydlę na mnie spojrzy. Słońce praży, jak oszalałe. Rozpacz mną zaczyna targać, jak pies żydowskim chałatem. Próbuję przyjacielskiej rozmowy, aby sobie dodać otuchy. Oni nato:

— Mówić nie wolno, bo to męczy...

Aha! to są górskie przepisy.

— Poddaj się ku przodowi i zlekka uginaj kolana!

Aha! to tak jakby powiedzieli konającemu: „głowę nieco na prawo, stopy równo, to ci lżej będzie konać!“ Poddaję się jednak ku przodowi i zlekka uginam kolana. Stare są obaj taterniki więc wiedzą, co należy czynić, ale i ja wiem, że gdy się kto zmęczy, ten niech się na pół godziny położy na trawie, a odpocznie.

— Kłaść się nie można!

— A co można?

— Usiąść na dwie, trzy minuty!

Myślę sobie, że jestem jak jajko, które gotują