Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/145

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 135 —

doją kozy? Zamknąć takiego w koziej stajni na trzy noce! Każdyby zaraz chciał, aby najdroższa nasza tatrzańska mieścina miała ostendski kurhaus; trzeba upaść na głowę z Koziego Wirchu, aby nie umieć odczuć prostoty i wdzięku na przykład werandy u Karpowicza: obok szumi dziko potok, drży w nim rozhasana natura, wściekły żywioł, a tu obok rozkosz spokoju, sentyment, jasność, swojskość, psiakrewskość, cholera, wszystko to, od czego jasno się robi w polskiej duszy; dwa wazoniki bluszczu, rzewne, bezsilne, tkliwe, naprzeciwko napis prosty i zrozumiały: „tualeta“, tak poprostu, bez głupich wykrętów, obok jelenie rogi, potężne, wspaniałe, rosochate, pyszne; czaszki jelenie, oczodołami patrzące groźnie na tego mizernego przybysza z miasta, na ten zakalec, na tego natręta, poprostu na tego idjotę; a jeśliś się przeraził czaszek jelenich, spójrz gdzieindziej, a serce się w tobie roztkliwi, jak słowik: oto dwie sarnie główki z gipsu patrzą na ciebie szklanem okiem. To było dla serca, czy chcesz czegoś dla duszy? Masz, bierz, chwytaj, stać na to zakopiańską restaurację: oto cztery obrazki z „Polonji“ Grottgera, oto na deszczułce w jednym rogu on, Napoleon. Nos ma nieco zwichnięty, brodę trochę otłuczoną, ale znać cesarza. Patrzy na Karpowicza, jak na swojego marszałka, tylko czasem zamgli mu się orli wzrok, kiedy przy karcianym stoliku pan doktor wyjdzie z pod trzeciego króla, będąc na ręku. Jak można, jak można?