Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/146

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 136 —


A przecież nietylko Karpowicz jest ozdobą Zakopanego; jest jeszcze Morskie Oko, w którem żydy tańczą foxtrotta, jest kawiarnia Trzaski, gdzie go tańczą katoliki, jako, że to bliżej kościoła. Trzeba tedy mieć wątrobę chorą, aby żądać więcej; i tak daje się tu wszystko za pół darmo, sto dwadzieścia marek za trzynaście poziomek, prawie z cukrem, czy to nie podarowane? Taki warszawski przybłęda zarazby chciał, aby biedny, wymizerowany, nieszczęśliwy restaurator z nad potoku poił go kozią śmietanką i dawał sałaty z szarotek, tembardziej, że czasem sześciu żydów obsiądzie stół, każe sobie podać jedną wodę z sokiem i sześć słomek.

Nie należy się tedy dziwić, że niemądre pretensje przygodnych gości napełniają goryczą zakopiańskich restauratorów. Bo i jakże? Gość przyjedzie na miesiąc i myśli, że łaskę robi jemu, potentatowi, od czterdziestu lat zasiedziałemu. To też taki fircyk z Warszawy prędko spokornieje.

Przychodzi z gór w nocy, około jedenastej, zmęczony jak sto psów i chce jeść.

— Niema nic! Kuchnia zamknięta!

— W takim razie proszę o chleb i szynkę...

— Chleba niema, szynki niema...

— Proszę o butelkę porteru!

— Porter się wydaje tylko rano od pierwszej do drugiej!

Gość ma łzy w oczach i chce zwarjować z rozpaczy, potem obiecuje małżeństwo usługującej