Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/147

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 137 —

panience, wreszcie odchodzi, cicho łkając. Dostał jednak słuszną naukę, aby wiedział raz na zawsze, że w Zakopanem nikomu na gościach nie zależy, bo tego tałatajstwa jest tyle, że zawsze wystarczy.

Całe szczęście, że krzywdę ci naprawi najmilszy, najdroższy, ukochany lud góralski; te orły, w ludzi zmienione, kochają gości z daleka; poczciwe kmiotki górskie, roześmiane, gościnne, chciałyby cię do serca przycisnąć. A co za spryt, co za rozum, jaka zdolność obserwacji! Dusza rośnie z radości. Spojrzy taki na panienkę z Warszawy i w lot odgadnie, że jest w Zakopanem po raz pierwszy.

Panienka, jak to panienka, chce jechać do Strążysk na kawę, nie wie jednak, że się drogiemu góralowi należy za to, przypuśćmy dwieście marek.

— Ile się należy, drogi kmiotku? — powiada panienka, która dlatego może jeszcze jest panienką, że nie była w Zakopanem.

— Tysiąc dwieście marek! – powiada orzeł tatrzański.

Tak zdarł skórę z panienki, potem ze starej matrony, potem z naiwnego dryblasa, który się zapomniał ugodzić, z kogo się zresztą dało. Są naturalnie i zacne kmiotki, które tego nie czynią, ale się pewnie prędko nauczą, straszliwie bowiem są pojętni i biegli w pomyśleniu.

„W góry, w góry miły bracie, tam swoboda czeka na cię!“

Czasem taka radosna swoboda, że będziesz