Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/144

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 134 —

koszną fantazją, tworzą jedno z najbardziej malowniczych ugrupowań na świecie; jeden jest bardzo duży, drugi bardzo malutki, i ten malutki przytulił się do dużego miłośnie, jakoś bokiem pod czterdziestym piątym stopniem; dwa inne stoją też obok siebie, ale zagniewane, bo się odwróciły do siebie tyłem i jeden drugiemu ciska pod nogi, co może najgorszego, więc odpadki z kuchni, nawóz z obory i inne takie delikatesy; ówdzie inna „dimorra casta e pura“, z głupkowatem spojrzeniem okien, miluchny domek, wysunął się o trzy kroki na chodnik, jakby się chciał z bliska przypatrzyć automobilom; inny skromny, uciekł w tył; jeden wali się w lewo, drugi na prawo, trzeci do środka.

Wszystko to tworzy całość tak rozmaitą, zdobną w schodki, werandy, słupki, daszki, wygięcia, przegięcia, chorągiewki na dachu, oberwane gonty, wykrzywione okna, że oczu nie można oderwać. Takie to swojskie, takie śliczne, takie brudne, takie kochane; a że znowu budują jeszcze jedną stodołę, więc się dusza raduje, że fantazja nie ginie. Każdy to zna, każdy to widział sto razy, ale nikt nie umie odczuć wichrowatego piękna zakopiańskiego city. Byle bałwan zaraz ci powie, jak to ślicznie jest w Karlsbadzie, albo na węgierskiej stronie, jak to tam schludnie, jakie bruki, jakie wygody. Naturalnie! A czy takie indywiduum, chwalca zagranicy, widział tam na pryncypalnej ulicy stajnię, tyłem zawadjacko do ulicy zwróconą, stajenkę ubożuchną, w której