Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/192

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 182 —


— Czy ja wiem? Zdaje się, że trzeba jodyny... Albo może nie jodyny, może woda. Najlepiej zapytajmy Witkiewicza.

Nie można go było jednak o nic pytać, bo rycząc z uciechy, że mnie przywiódł na hak, tarzał się po śniegu. Bóg jest tak dobry, że może po wielu latach mu to przebaczy.

— — — — — — — — — — — — — — — —

Postscriptum.

I mnie przebaczy tę pisaninę, dowiedziawszy się w końcu, o co mi szło właściwie? Czytelnik myśli (choć myśleć nie powinien, bo to nie jego sprawa), że wyłącznie dla jego podejrzanej przyjemności naraziłem się na gniew króla gór, wielu pięknych pań, mniej lub więcej malowanych, a co gorsze na gniew pana Karpowicza. Bynajmniej. To była tylko pułapka, to był pozór, to był podstęp. Kto doszedł do połowy góry, ten pójdzie i na szczyt, mnie przynajmniej tak wykierowano, niechże mi będzie wolno uczynić to z innymi. Kto przeczytał sześć listów, ten nie popełni rzeczy tak ohydnej, by nie przeczytać zakończenia, tych kilku słów poniżej, a o to mi szło, by je przeczytano. Pragnąłem tego całem sercem, zmierzałem ku temu opisując, co się dało i nie dało i zmyślając niestworzone historje, aby ogłosić wreszcie, że jest w Zakopanem rzecz tak piękna, że piękniejszej być nie może, tak bardzo zacna i szlachetna, że nie może być szlachetniejszej i że