Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/190

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 180 —


— Tam, tam, pod Kozim Wirchem!

Spojrzały stare taterniki i patrzyły długo...

— To dwie żydóweczki — powiada autor „Tumora“.

Sokoli wzrok mi się zamglił i wtedy dostałem kiełbasy i chleba; jadłem ze łzami rozczulenia, napiłem się wody ze stawu i byłem szczęśliwy. Tak! W Warszawie nie uwierzą, nie mogą uwierzyć. Nawet, gdyby było wydrukowane — wtedy tembardziej.

— Pójdziemy na Granaty! — powiada nagle Witkiewicz.

Co takiego? Granaty? Słowo to pękło z hukiem tysiąca granatów. Tłumaczą mi, że kto doszedł tutaj, powinien pójść dalej. Więc się uparłem, oświadczając, że mogę umrzeć i na tem miejscu, a oni niech idą, choćby na Węgry. Spojrzały po sobie potworne przyjacioły moje, pogadały coś bazyliszkowatemi oczyma i stanął taki kompromis:

— Na Granaty, to w istocie za daleko, ale do Pustej Doliny dojdziemy.

Rozpacz siadła na mnie, jak sęp. Chodźmy do Pustej Doliny, do Zwarjowanej Doliny, do Śmiertelnej Doliny. Chodźmy na cmentarz, na Łysą Górę, na Szklaną Górę, chodźmy do piekła...

Przyszliśmy do Pustej Doliny.

Wtedy mi tłumaczą dobitnie, że kto jest w Pustej Dolinie, ten powinien pójść trochę wyżej.

— Jak się nazywa to „trochę wyżej“?

— Bulka, czy coś takiego.