Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/167

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 157 —

niem: „ach, jakżebym się chciała stąd wyrwać!“ Tak ciężko pokrzywdzonemu biedactwu, co siedzi przy stole cichutko, jak myszka, nikt nie może brać za złe, że zje sobie czasem kurczątko z kompocikiem, kiedy gość, zamknąwszy oczy, gryzie cielę, strasznie łykowate bydlę, które musiało zemrzeć ze zmartwienia.

Padronessa cieszy się, biedactwo, na bal, bo ma zresztą taką wspaniałą suknię niebiesko-zielono-seledynową z żółtemi szarfami, że tym trzem małpom, co jej patrzą zawsze z zawiścią w talerz, oczy dzisiaj powyłażą.

O godzinie jedenastej w nocy zjawiają się „goście“, zaproszeni w drodze łaski z innych pensjonatów. Korpus oficerski w komplecie, pań obcych mało, bo swojego tałatajstwa, miejscowego i tak jest za wiele. Goście zgromadzają się w salonie, gdzie stoi zaziębione pianino, wskutek tego o jakieś siedem i pół tonu fałszujące. Jeden gość patrzy na drugiego, drugi na trzeciego, bo i co mają robić? Panie spóźniają się metodycznie, żadna nie chce bowiem wejść pierwsza. Czwarty gość patrzy na piątego, piąty na szóstego. Każdy nowy jest w rozpaczy, bo musi się wszystkim przedstawić, gość tedy lękliwy łazi gdzieś po kurytarzach, albo sterczy na schodach, czejakąc, aż się salon napełni.

Wreszcie weszła pierwsza dama. Aaaa! Szuranie nogami, ukłony, brzęk ostróg i początek rozmowy:

— Pani na długo w Zakopanem?