Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/140

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 130 —

gęby. Nagle ze straszliwym okrzykiem ciska się za chmurę i poczerwieniałe z gniewu zapada za Gubałówką; na wielkiej werandzie tuzin pleców obnażonych, posmarowanych waseliną, opala się na czekoladę, na drugiej podwójny tuzin piersi, zamaszystych, chanaańskich, szczerzy się do słońca za swoje pieniądze i wydaje z siebie, jak z przepaści, ciężkie, rozkoszne westchnienia. Stąd nagłe chmurzenie się nieba, rozpacz rozpłakana deszczu, gniewne warczenie piorunów, co się jednak na nic nie zdało, bo któż ich odstraszy, więc i słońce innej poczęło szukać metody, wymyśliwszy torturę gorąca. Paliło więc przez całe lato, jak oszalałe, wypiło potoki, o obłęd przyprawiając pstrągi. Także na nic. „To mnie kosztuje jaskrawy śmiech!“ — powiedział sobie gość uparty i poszedł się opalić tak, że aż skóra z niego zlazła, co należy do specjalnej elegancji.

Można sobie przy pewnym wysiłku fantazji wyobrazić rozkosze pobytu w „letniej stolicy Polski“; aż się mdło robi; taka też to i stolica, nie daj, Panie Boże!

Kiedy jakiś swawolny wiaterek zawieje, taki sobie, bez złej myśli, nagle sam dostaje obłędu na temat straszliwej swojej potęgi, ani myślał bowiem, żeby powiawszy od niechcenia, z najśmielszym zamiarem zerwania jednego kapelusza i zadarcia w górę trzech spódniczek, mógł podnieść w górę takie obłoki kurzu, jakie się podnoszą tylko na Saharze pod obłąkanem wianiem samumu.