Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/169

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 159 —

drości; z tego jednak widać, że to wszystko jest tylko prologiem zabawy. Salon jednak już się napełnił, przychodzi jeszcze jedna lwica, jeszcze „dziksza“, kilka podlotków, kilka naprawdę miłych osób, te jednak zaraz siadają do bridge’a, zjawiają się dumnie dwa fraki, wreszcie ktoś dosiada klawicymbału i wytłukuje na nim „Salome“. Zaczyna się ruch w interesie; szuranie nogami, znowu brzęk ostróg, lody przełamane i salon podryguje w epilepsji one stepa. Czasem, jak brylantowy okruch doleci cię od tańczącej pary jakiś strzęp rozmowy, czasem, jak róża, świeżo rozkwitła padnie ci na łono owo, pełne tęczowej treści zapytanie: „Pani na długo w Zakopanem?... — zresztą święty Wit zawładnął wspaniałym salonem.

„Lwice“ zapomniały o sobie i każda na razie pracuje na swoją rękę, zacne zaś serca żółnierskie, zawsze dziecięce, dają się brać na lep i drżą w szlachetnym szale. Zaledwie tu i ówdzie jakiś odważniejszy czyni oczyma rekonesans i zerkając w dekolt, szepce spojrzeniem: „Pozwól tam spojrzeć zawróconej głowie...“ Prośba jest retoryczna, bo i tak wszystko widać, ponieważ jednak rzecz się odbywa w najznakomitszym pensjonacie, nie można tak bez pytania.

Jak w Wersalu.

Ponieważ jednak grajkowi pot zalał oczy, goście idą pokrzepić siły. W sali stołowej ujrzeć już można to, czego w tłoku salonu nie można było dojrzeć, mianowicie „partje towarzyskie“.