Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/136

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 126 —

zgęszczone powietrze, mając dość świeżego. Wszystko prawie, jak w Ostendzie. Na estradzie orkiestra, ponad nią zaś uśmiechnięta paralitycznie, przemile wykrzywiona gęba dyrygenta, który przewraca białka oczu, czasem kokieteryjnie spojrzy w lewo, czasem westchnie w prawo i wyciąga entuzjastycznie przyjmowane „narodowe piosenki“, więc przedewszystkiem: „Wołga, Wołga, mat’ radnaja!...“

Ach, jakie rozanielone gęby, ach, jakie falujące ze wzruszenia biusty!

— Salcia, słyszysz? To idzie w samo serce...

— Tylko w serce, mamusiu? To wszędzie idzie!

Potem grają naturalnie arję z „Pajaców“. Dyrygent wykrzywił się jeszcze paralityczniej i łka, ach, jak on łka...

— Dora, słyszysz? Ach, jakie to cudne: „Śmiej się, pajacu...“

— Płakać się chce.

— Wisz co, Dora? Zjidz pstrąg...

Oklaski, awantura, brawo, bis. „Coraz więcej ich się wali“; przychodzą eleganci w białych spodniach, potem „dzikie taterniki“ z kilofami, a z każdym trzy panienki; jedna opalona z przodu, jedna z tyłu, jedna tylko z piegami; piersi wybujałe, jak Gubałówka, zady dostatnie, jak Kopa Magury, nosy, jak Orla Perć. Każda ma w ręku ciupagę, bo w Zakopanem inaczej nie wypada, czasem na łonie szarotkę, nawykłą do patrzenia w przepaście; wszystkie wspaniale strojne, naj-