Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/137

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 127 —

częściej w zielono-żółte, czasem w „narodowym“ góralskim kostjumie. Zbiera się to wszystko w cudownym komplecie na codzienną uroczystość, która się za chwilę rozpocznie, bo oto kokieteryjny dyrygent, uznawszy, że szlachetne ciała są już dość podniecone do świętej sprawy, obleka gębę w najwspanialszy swój uśmiech, patrzy po zadymionej knajpie, jak zwycięzca i daje znak do największej rozkoszy: do foxtrotta. Dzieje się wtedy coś straszliwego; jakgdyby Morze Czerwone rozstępowało się z szumem, jakgdyby otwarto bramy Tworek; cała sala się zrywa, jakby ją któś znagła chciał ochrzcić i cały bukiet jerychońskich róż ciska się pędem do przyległej sali: „dziki taternik“ chwyta jakąś Rachelę za klamrę, czy za co tam się chwyta, elegant w białych ineksprymablach przylega melancholijnie do wniebowziętej Salusi, czternastoletni młodzieniec, koniecznie w koszuli à la Słowacki, sczepia się z najmilszą dwunastoletnią kędzierzawą Dorcią i pląsają foxtrotta, jak sylfidy, jak halny wiaterek, jak kolibry.

„Mirjam w bęben uderzyła,
Izraelski skacz narodzie!...“

Wtedy Salusia, która ma śliczną cerę między piegami, mówi panu Guciowi w białych getrach, że jej się gorąco zrobiło, kiedy szli na Zawrat i kiedy wiatr zarzucił jej spódniczkę jemu na głowę, więc ona prosi, aby tego już więcej nie było, bo on może dostać zawrotu głowy, i nie daj Boże, upadnie, a ona by umarła, „bo pan ma takie oczy