Dama tyfusowa

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
<<< Dane tekstu >>>
Autor Hanns Heinz Ewers
Tytuł Dama tyfusowa
Pochodzenie Żydzi z Jêb
Data wydania 1922
Wydawnictwo Instytut Wydawniczy „RENAISSANCE“
Drukarz Drukarnia nakładowa Swoboda i Sp. Wiedeń V.
Miejsce wyd. Warszawa Lwów Wiedeń New York
Tłumacz Makuszyński W.
Źródło Skany
Inne Cały tekst
Pobierz jako: Pobierz jako ePub Pobierz jako PDF Pobierz jako MOBI (testowo)
Indeks stron
[ 77 ]
Dama tyfusowa.
[ 78 ]

Tu w sercu jest miejsce, tam jest On,
Pan świata; nie staje się wyższym przez
dobre uczynki, ani niższym przez złe.

Brihadâranyaka-Upanishad 4, 4, 22.

Mała sala była słabo tylko oświetlona. Okna — zasłonięte, stoły zestawione i przykryte zielonem suknem, tak, że wyglądały jak jeden wielki stół. Dokoła siedziało sześciu mężczyzn: Erwin Erhard, Zygfryd Loewenstein, hrabia Tassilo Tun, Walter Ayx, Hans del’Greco i Randolf Ulbing. Siódme krzesło stało puste.

Przed zielonym stołem, prawie w środku pokoju, stał duży fotel skórzany, obok niego mały stolik. Na nim popielniczka, zapałki i papierosy. Pozatem niewiele w sali odróżniano.

Owych sześciu czekało. Ledwo rozmawiali z sobą. Z hotelu Carmen, z położonego po drugiej stronie zatoki, dochodziły urywany dźwięki jaszu.

Zygfryd Loewenstein był adwokatem. Czterdziestka. Żyd — ale pozatem jeszcze: z nad Renu. [ 79 ]Przez cztery lata był oficerem frontowym. Order „pour le mérite“ — on!

Chevalier Hans dell’Greco był tryjesteńczykiem. Porucznik byłej austrjackiej marynarki. Obecnie Rzym musiał mu płacić pensję, a on starał się podnieść majątki ziemskie swe w Gorycji, które włosi mu zniszczyli.

Tassilo Tun był hrabią czeskim. Boczna linia. Pięćdziesiątka. Wodnisto niebieskie oczy jego łypały, usta mu drżały.

Dr. inż. Erwin Erhart był przemysłowcem z nad Remu. Inżynier i wynalazca. Bardzo bogaty, bardzo elegancki i pielęgnowany. Ciemny, smukły.

Randolf Ulbing był mały i okrągławy. Jasnoblond — ręce jego wyglądały jak ręce rzeźnika z manikierowanemi paznogciami. Był szefem domu handlowego Ulbing w Hamburgu i Nowym Yorku. Obywatel amerykański — w ten sposób miljony jego były w bezpieczeństwie.

Baron Walter Ayx był malarzem, mieszkał w Monachjum. Włosy jego były bialusieńkie, aczkolwiek nie miał jeszcze lat trzydziestu.

Tych sześciu czekało. Palili. Nie rozmawiali z sobą.

Potem otworzyły się drzwi. Wszedł pułkownik Lionel Thursby. Z studenckich czasów swych w [ 80 ]Getyndze miał małą bliźnę na lewym policzku — a dużą, czerwoną na środku czoła: ta znów pochodziła z Flandrji. Czarne oczy jego świeciły się.

„Nadchodzi!“ rzekł.

Weszła kobieta. Wysoka i smukła. Pułkownik zamknął za nią drzwi i wyciągnął klucz. Następnie wskazał milcząco na wielki fotel w środku pokoju. Sam zbliżył się do stołu, położył klucz przed adwokatem, siedziącym na środku i usiadł na ostatniem z krzeseł obok okna.

Smukła pani nie usiadła. „Czemu pan zamyka drzwi na klucz?“ zawołała. „Czy będę tu trzymana gwałtem?“

Doktor Loewenstein kiwnął głową: „Zdaje się“.

Niewiasta postąpiła krok naprzód: „To wygląda na trybunał. Czy panowie chcecie może sądzić mnie?“

I znów adwokat kiwnął głową: „Zdaje się.“

Wówczas wybuchła głośnym śmiechem. „Proszę“, rzekła, „jak się panom podoba.“ Usiadła na fotelu wygodnie, zapaliła papieros. A „proszę więc panów, jestem ciekawa.“

Adwokat wpatrywał się w nią nieruchomo. Od ośmiu lat nie widział kobiety tej — a była zupełnie tą samą, jak wówczas. Ani trochę się nie zestarzała. Poruszała wąskiemi stopami, odzianemi w szpiczaste, [ 81 ]popielate trzewiczki. Popielata, jak jedwabne pończochy jej, było też i suknia charmeuse. Na plecach nosiła starą hiszpańską mantylę, której kwiaty gubiły się prawie i bladły w ciemnym fiolecie. W ręku trzymała długie rękawiczki — i małą torebkę perłową. Cera była nieco ciema, bardzo zdrowa. Obfite, czarne włosy jej przeplatał sznur pereł, drugi, jeszcze dłuższy, nosiła na szyji. Ale w pierścionkach jej osadzone były czarne perły. Może nie była piękną — lecz wyglądała, jak gdyby miała bardzo piękną siostrę. Tylko oczy jej były bardzo ciekawe, żółte złoto, mięszane z kolorem bronzowym, zielonym i białym, jak oczy wielkich ropuch leśnych.

„W jakim ona właściwie może być wieku?“ pomyślał. Widział ją dziś rano w kąpieli — żadna z innych kobiet nie miała takiej postaci. Z pewnością ma więcej niż lat czterdzieści, rozważał, raczej pięćdziesiąt, a może więcej. A nikt, kto ją widzi, nie dałby jej więcej niż dwadzieścia pięć. To zdumiewające, pomyślał.

Marja Stuyvesant strząsnęła popiół do miseczki. „Na serjo, panowie“, rzekła spokojnie, „jeśli mi kto z was wnet nie wytłómaczy, co to wszystko ma znaczyć, nie potrafię zrozumieć tego dowcipu. W dodatku nie jestem dziś właściwie usposobiona [ 82 ]do żartów, otrzymałam wiadomość, która mnie żywo poruszyła.“

Adwokat wziął do ręki telegram, leżący na stole. „Prawdopodobnie tę samą, którą i myśmy otrzymali: młody doktór Terbune zastrzelił się w Zurychu! — Ale przekona się pani wnet, że nie zeszliśmy się tu, by żartować.“

Marja Stuyvesant przerwała mu: „Czemu, pani — Frydele?” Uśmiechnęła się do niego. „Zestarzałeś się trochę, od kiedym cię nie widziała. A gdzie się podziała czupryna? — Lecz proszę, czy zechcesz mi nareszcie powiedzieć, co ta uroczystość oznacza? Widzisz, wszak jestem zupełnie nie przygotowaną. Czegoś odemnie chcecie — wiem to już od dawna. Spotkałam hrabiego Thuna w zimie w operze wiedeńskiej — mówiliśmy trochę powiedziałam mu, że nie wiem jeszcze dobrze, dokąd pojadę na wiosnę. W dwa miesiące później pisze mi. Poleca mi tę oto wyspę Brioni — odpowiada ona zupełnie życzeniom, które wówczas wyraziłam. Spokój — a przecież najlepsze towarzystwo. Samotność, jeśli się chce, lub tańce i muzyka, skoro się chce inaczej. I — i — no, jednem słowem: wszystko. W cztery tygodnie później pisze mi poraz drugi, zapytuje, czy odebrałam list jego — i czym się zdecydowała pojechać do Brioni? Doprawdy, [ 83 ]zdecydowałam się właściwie tylko dlatego, że grzeczność jego, która wcale doń nie jest podobną, kazała mi domyślać się czegoś innego. Zapewne dobrą dał mi radę i bardzo mu jestem wdzięczną za nią. Pierwszym człowiekiem, którego spotykam tu na moście — jest pułkownik Thursby; opowiada mi, że jest obecnie w Rzymie przy poselstwie i że przyjechał tu na odpoczynek. Lecz nie zdradził się, iż wiedział, że mam tu przyjechać. W pięć dni później przybywa dell’Greco, a dziś, akurat w dwa tygodnie po przybyciu mem, jesteście tu wszyscy! Dla mnie oczywiście, co Frydel?“

Adwokat kiwnął głową: „Bez wątpienia.“

„Dziękuję wam“, rzekła piękna kobieta. „To z pewnością bardzo pochlebne. Lecz sądzę, że bodaj z każdym z was miałam kiedyś małe przejście. Wydaje mi się nieco dziwnem, że mnie tu przywabiacie — bo w końcu to przecież niczem innem nie jest — a potem za mną przyjeżdżacie. Dla hotelu to z pewnością korzystne — siedmiu gości od razu!“

„Mogło też być siedemdziesięciu i dużo więcej!“ rzekł dr. Loewenstein. „Panów i pań. Zastępujemy niejako wszystkich innych.“

„Więc rodzaj posiedzenia rady nadzorczej“, rzekła Marja, „panowie zastępujecie głosy nieobecnych akcjonarjuszów. Zdaje się być [ 84 ]niewątpliwem, że skrzywdziłam czemś czcigodne wasze towarzystwo; dlategoście mnie, mogę chyba powiedzieć, w nieco niezwykły sposób — zmusili zjawić się przed trybunałem waszym. Proszę więc o sprawozdanie pańskie, panie przewodniczący!“

„W tych czasach, pani Marjo Stuyvesant“, odpowiedział adwokat, „dzieje się wszędzie w świecie wiele rzeczy, które pachną raczej gwałtem, aniżeli poprawnością. Jeśli chcieliśmy, by się pani wogóle tu zjawiła, nie wolno nam było zbyt surowo troszczyć się o to, czy wszystko przytem działo się zupełnie sprawiedliwie i prawidłowo. To pani zrozumie. Główna rzecz: mamy panią tutaj, możemy zakomunikować pani to co mamy do powiedzenia. A co się tyczy nas siedmiu, to jestem zdania, że reprezentujemy całe społeczeństwo ludzkie, przynajmniej o ile takowe bezpośrednio lub pośrednio weszło kiedykolwiek w kontakt z panią lub jeszcze wejdzie. Proszę panią bardzo, pani Marjo, zechciej pani słuchać nas spokojnie — zdaje nam się, że możemy pani donieść cośkolwiek o pani samej, czego pani nie wie — lub czego pani przynajmiej nigdy nie widziała w tem świetle. Będzie pani miała dość sposobności do repliki, a potem — do działania.“ Otworzył mapę skórzaną, leżącą przed nim i wyciągnął plik papierów. „Ten oto list“, ciągnął dalej, „dał [ 85 ]pochop do akcji naszej. Napisał go jakiś rok temu pułkownik Thursby do doktora Erharta — ten go omówił ze mną.“

„Pan mnie chyba bardzo nienawidzi, pułkowniku?“, zwróciła się Marja do Anglika.

„Zapewne“, rzekł Anglik. „Wpędziłaś pani do grobu dwóch braci mych i moją siostrę. Uczyniłaś pani życie me piekłem — o tak, nienawidzę pani.“

Marja Stuyvesant ruszyła ramionami. „Proszę mówić dalej, Frydel!“

„Omówiliśmy, co robić. Nie mogę zataić, że namyślaliśmy się długo, czy nie byłoby możliwem zwrócić się do władz, do psychjatrów i sędziów, by uwolnić społeczeństwo od pani. Zaniechaliśmy myśli tej dlatego tylko, że — mimo iż trucizna Marji Stuyvesant cieszy się prawie międzynarodową sławą — zrozumieliśmy, że nie mamy właściwej podstawy, by przedsięwziąć kroki sądowe przeciw pani. Postanowiliśmy więc działać na własną rękę. Porozumieliśmy się z każdym, o którymśmy wiedzieli lub słyszeli, że się kiedykolwiek z panią zetknął; stwierdziliśmy też dokładnie małą część wszystkich wypadków, w których tylko wrażenie osobistości pani, rysunki jej i książki szczególne spowodowały nieszczęście. W ciągu tego roku we wszystkich częściach Europy i Ameryki, można nawet powiedzieć na [ 86 ]całej kuli ziemskiej, pracowano nad tem, by z setek ukrytych czeluści wydobyć materjał sprawy Marji Stuyvesant. Materjał ten naturalnie także nawet w przybliżeniu nie jest wyczerpujący, lecz jednak taki obfity, że wystarcza aż nadto, by pani — a o to jedynie idzie — by pani dać jasny obraz tego, co życie pani oznacza dla społeczeństwa ludzkiego.“

Wyciągnął z mapy skórzanej zeszyt i podał go malarzowi, siedzącemu po prawej ręce jego.

„Oto“, oświadczył, „monografja przyjaciela pani, młodego lekarza dra Ramona de Ayala —“

Pani Marja przerwała mu. „Ów pan nigdy nie był przyjacielem mym. Był u mnie przypadkowo w latach wojny w pracowni mej w Sewillji — dwa razy — trzy razy najwyżej. Zapragnęłam wówczas kokainy i prosiłam go, by mi ją spreparował.“

„Rzeczywiście“, potwierdził dr. Loewenstein, „młody Hiszpan spreparował pani, czego pani chciała. Żałować tylko należy, że potem sam zaczął używać kokainy.“

„Nie namawiałam go do tego“, oświadczyła dama.

„I to prawda“, odpowiedział adwokat. „Don Ramon sam to pisze. Z tem wszystkiem: widział, że pani używa kokainy i poszedł za przykładem pani. Przyzwyczaił się do tego. Dziś jest w sanatorjum — [ 87 ]nieuleczalny. Od niego otrzymaliśmy tę oto wcale zajmującą monografję o sprawie Jorga Quintera — która, jeśli się zastępuje rzeczy fizyczne psychicznemi, stanowi uderzającą analogję do wypadku pani. Takie przykłady roznosicieli bakterji obserwowano dość często, lecz ten właśnie opis jest szczególnie jasnym i prostym. Ponieważ wystarczy nam stwierdzić tylko najzwięźlej fakty, kazałem zrobić mały wyciąg — może pan zechce go nam przeczytać, panie baronie!“

Walter Ayx zaczął czytać: „Jorge Quintero urodził się 1882-go roku w Ronda w Andaluzji jako syn chłopów. Podczas służby wojskowej przebywał czas jakiś z pułkiem swym w Marokko. Już w owym czasie w pułku, jak później stwierdzono, była pewna ilość infekcji tyfusowych; po powrocie do Malagi wybuchła prawdziwa epidemja. Gdy opuścił wojsko, Quintero znalazł wpierw zajęcie w rozmaitych chłopskich gospodach w okolicy Granady — w każdym z nich chorowali domownicy na tyfus. Wówczas już fakt ten wydawał się prostym wieśniakom tak w oko wpadającym, że Jorga — który pozatem był łubiany jako dobroduszny, uprzejmy, pracowity, a przytem przystojny człowiek — otwarcie nazywano roznosicielem nieszczęścia. Następnie znalazł w pewnym szpitalu w Granadzie miejsce jako dozorca [ 88 ]chorych; skończył był w pułku kurs samarytański. Zaledwie w dwa tygodnie później wybuchła w szpitalu epidemja tyfusowa, która pochłonęła nie mniej jak pięćdziesiąt cztery ofiary. Musiano prowizorycznie zamknąć szpital i personal odprawiono Jorge miał potem rozmaite zajęcia w Grenadzie, Jaenie, a następnie w Sewilli — we wszystkich wypadkach domownicy zachorowali na tyfus. Wreszcie znalazł znów miejsce jako dozorca chorych w Sewilli, gdzie żaden z lekarzy nie miał najmniejszego pojęcia o poprzednim jego życiu. Kilka miesięcy później w szpitalu tym wzięła początek najstraszniejsza epidemja tyfusowa, jaką Sewilla kiedykolwiek widziała — ofiary jej obliczano na blisko tysiąc czteresta. Przypadkowo podejrzenie Padło na Jorga — pewna chłopka z Granady poznała w nim parobka, który jak twierdziła, przywlókł jej śmierć do domu: mąż i dwoje dzieci jej umarło na tyfus. Kobieta ta wszczęła taki krzyk w szpitalu i po ulicach, że zaaresztowano ja w końcu. Przesłuchano ją, uczyniła stanowcze zeznania —— wzdrożono badania i skonstatowano, że się istotnie wszystko tak miało. W ciągu krótkiego czasu przeszłość nieszczęśliwca została odsłoniętą całkowicie — on sam podał z całą gotowością, gdzie był zajętym i trzeba było tylko dowiadywać się tam o niego. Przedewszystkiem [ 89 ]zaaresztowano Quintera i trzymano go w odosobnieniu, lecz wypuszczono go rychło na podstawie sądowego orzeczenia, gdyż nie było żadnych danych. Co prawda, zgodził się potem na to, by go zamknięto w celi szpitalnej i tam go obserwowano. Ten czas aresztu dobrowolnego, podczas którego najznakomitsi bakterjologowie hiszpańscy nim się zajmowali, trwał około ośmiu miesięcy. Po upływie tego czasu musiano go wypuścić — pod silniejszym coraz naciskiem opinji publicznej i prasy lokalnej, która atakowała dyrekcję szpitala w sposób coraz ostrzejszy. Mimo najsurowszych środków ostrożności zdarzyły się nowe wypadki tyfusu — umarło siedmiu domowników, oraz jeden młody lekarz. Gdyby Hiszpanja była miała małą wyspę dla chorych na leprę, z pewnością by go tam wysłano — prawnie czy bezprawnie! Lecz teraz musiano go wypuścić na wolność. Wreszcie stary duchowny, jezuita Don José Hoyos, znany w całej Hiszpanji jako jeden z najgorszych Jaimistów, znalazł wyjście. Pojechał do Sewilli, odszukał nieszczęśliwego Jorga Quintera i —“

Tu dr. Loewenstein przerwał czytanie. „Dziękuję panu, panie baronie. Przeczytamy koniec później.“

[ 90 ]

„Szkoda“, rzekla pani Maria Stuyvesant. „Właśnie koniec by mnie interesował. Historja sama nie jest mi obcą — wówczas cała Sewilla o tem mówiła. Rozumiem oczywiście bardzo dobrze, moi kochani panowie, co chcecie powiedzieć. Wasz Jorge był lub jest jeszcze roznosicielem bakterji tyfusowych. Kto nie jest odpornym, ten się zaraża. Podobnie ja w opinji waszej jestem roznosicielką bakterji tyfusu duchowego — i dlatego o wiele, wiele niebezpieczniejszą aniżeli ów syn chłopów andaluzyjskich. Czyż nie tak?“

„Tak!“, kiwnął adwokat. „A my jesteśmy w położeniu owego jezuity, któremu udało się w sprawie Quintera znaleść drogę ratunku. Zaczął od tego, że starał się wyjaśnić biednemu chłopcu, co fatalna skłonność jego właściwie oznacza — mimo wszystkich rozmów jego z lekarzami bowiem do tej pory wcale sobie tego nie uświadomił. Tego samego, pani Marjo Stuyvesant, i mybyśmy chcieli spróbować. Mamy tu ogromny materjał, i jestem przekonany, że pani się nam otwarcie, może śmiejąc się, przyzna, że wszystko zgadza się co do joty. Zdaje się, że istnieje dość znaczna ilość osób, które są odporne na tyfus, nie będąc wcale szczepionemi. Niestety limfy duchowej dla bakterji pani nie wynaleziono jeszcze — a chociaż zapewne jest niemało [ 91 ]osób odpornych wobec tej lub owej trucizny pani — to jednak — przewrotność pani jest tak olbrzymią i wielostronną, że istnieje zaledwie jeden człowiek na tysiące, któregoby pani nie potrafiła zarazić. Widzi pani: Quintero przedstawiał tylko niebezpieczeństwo zarazy tyfusowej, pani zaś stanowisz niebezpieczeństwo stokrotnych infekcji, z których każda z osobna jest o wiele niebezpieczniejszą.“ — Zrobił pauzę, zakaszlał, wziął karafkę i nalał sobie szklankę wody.

Pani Marja Stuyvesant zaśmiała się: „Od kiedy pijesz wodę, Frydel!?“

Adwokat podniósł szklankę do ust — lecz odstawił ją zaraz. „Od kiedy z powodzeniem uczyniłem próbę, by się uwolnić od pani! Od kiedy oduczyłem się nareszcie w trzech sanatorjach po ośmiu kuracjach abstynencyjnych zaniechać pijaństwa, którego ofiarą stałem się dzięki pani, i to, o ile się zdawało, ofiarą bez ratunku. Od owego czasu!“

„Zapominasz o jednem, Frydel“, rzekła dama popielata. „Już, gdym cię poznała, umiałeś wypić porządnie — co?“

„Tak, tak!“, zawołał adwokat. „Zapewne, że piłem! Jak każdy porządny student! Lecz przez ciebie — przez panią jedynie stałem się pijakiem!“

Marja Stuyvesant odłożyła papieros. „No — [ 92 ]a teraz jesteś wyleczony — tem lepiej! Lecz z tem wszystkiem nie wiem, dlaczegobym nie miała napić się wina — uważam że panowie nie bardzo galanccy.“ Rzuciła okiem na zielony stół. „Panie dell’ Greco — przed panem stoi chablis — czy nie zechciałby pan przynieść szklankę?“

Tryesteńczyk natychmiast podskoczył z miejsca, postawił przed nią szklankę i nalał wina. Następnie postawił flaszkę obok.

„Proszę bardzo —“, mruknął. Powrócił na swe miejsce.

Duża kobieta podniosła szklankę. Powoli rzekła: „Na pańskie zdrowie, panie doktorze! Jest chyba stosowniej, bym do pana w ten sposób przemawiała. Bo Frydel, ten którego niegdyś znałam, nie byłby nigdy pił ze mną wody!“

Poraz drugi adwokat wziął szklankę z wodą, podniósł ją, umoczył usta swe. Łyknął — potem silnie postawił szklankę na stół. Patrzył nieruchomo na kobietę, kąsał wargi swe. „Do stu djabłów“, szepnął, „do stu djabłów —“

Potem nagłym ruchem uchwycił flaszkę czerwonego wina, stojącą przed sąsiadem jego, hrabią, napełnił wielką szklankę aż pod wierzch, wypił ją jednym haustem.

[ 93 ]uśmiechnęła się Marja Stuyvesant, „o —“

Milcząco dr. Loewenstein posunął mapę swą na prawo; bankier Ulbing wziął ją do ręki. „Nie prowadziliśmy badań naszych jednostronnie, łaskawa pani“, zaczął. „Jeśliśmy z jednej strony nagromadzili wszystkie nieszczęścia, które przez panią na świat przyszły, to z drugiej strony staraliśmy się, o ile możności, zebrać też wszystko, co przemawia na korzyść pani. To zadanie mnie przypadło — panowie ci polecili to mnie właśnie, gdyż jestem z natury bardzo sceptycznym i krytycznym i nie tak łatwo biorę świecący żeton za dobrą monetę. Nadto miałem wszelkie powody nie przypisywać pani nic dobrego. Zapewnie sobie pani przypomina, żeś mnie spowodowała do robienia interesów giełdowych, które — jakby to powiedzieć — niezupełnie odpowiadały tradycjom starego domu bankowego Ulbrich.“

Przerwała mu. „Nudzisz mnie pan! Wiesz pan bardzo dobrze, że zupełnie się na interesach nie rozumiem. Nudziłeś mnie pan zupełnie tak samo jak obecnie, sporo lat temu w Hamburgu jałowemi wykładami swemi o rozmaitych kombinacjach i możliwościach, zmuszał mnie pan, zawsze poprostu do tego bym się przysłuchiwała. Przy tej sposobności powiedzialam panu, że mi się zapatrywania pańskie [ 94 ]na moralność handlową wydają niezmiernie dziecinnemi. Ze każdy bogacz według mego uczucia, pieniądze swe skradł lub zrabował, że każdy jest szarlatanom, lub szachrajem, lub złodziejem. Jednym z nich. I że to zupełnie w porządku; bo tylko w ten sposób można ostatecznie pieniądze drugich zagarnąć do swej własnej kieszeni. Tylko — powiedziałam — powinien człowiek taki być przynajmniej uczciwym wobec samego siebie i nie starać się, jak to pan zawsze czyniłeś, okłamywać samego siebie i po każdym świeżo wycyganionym miljonie jęczyć na świat cały, niby ucieleśniony wyrzut sumienia. To wszystko było bardzo teoretycznem, nie miałem pojęcia, jakiego rodzaju interesy pan robił, i z całą pewnością nigdy nie zarobiłam ani feniga przez pana.“

Randolf Ulbing kiwnął głową. „Rzecz się miała zupełnie tak, jak pani mówi! Ale myślałem bardzo długo nad tem, co mi pani powiedziała i doszedłem do przekonania, że pani miała słuszność. Dziś jestem bardziej niż kiedykolwiek tego zdania, zwłaszcza po doświadczeniach lat ostatnich. Postępowałem jak każdy inny spekulant i jestem dziś o wiele miljonów bogatszym, aniżeli wówczas.“

„Powinien mi pan być wdzięcznym“, rzekła pani Stuyvesant.

[ 95 ]

„Nie jestem pani wdzięcznym“, odparł. „Sława starego domu Ulbingów,założonego przez pradziadka mego, była w świecie handlowym bez skazy, bardziej niż rozgłos jakiejkolwiek innej firmy. Była nią aż do dnia — w którym pani mnie oświeciła. Proszę się poinformować, jaki walor dziś ma to imię. Pomnożyłem kapitał interesu dziesięciokrotnie — nie czyniłem nic, czegoby wielu innych również nie czyniło — ale też bardzo dużo, czegoby przodkowie moi nie byli uczynili, tak samo jak i ja dawniej. Za wszystkie te machinacje potrafię, bardzo dobrze odpowiedzieć przed sądem — i przed samym sobą, gdy siedzę w biurze. Ale nie poradzę że ogarnia mnie obrzydzenie, skoro otwieram gazetę: z każdego wiersza wygląda nędza świata, którą tak mądrze wykorzystują dla siebie. Usłuchałem rady pani — która mnie unieszczęśliwia na całe życie.“

„Nie mam ochoty“, rzekła kobieta, „słuchać dalej jeremiad pańskich! To com panu powiedziała, nie było mądrością moją specjalnie — drukowano i mówiono to samo stotysięcy razy. To na pana nie robiło wrażenia! A ze, gdy pan to usłyszał z moich ust, nagle bo taki silny wpływ na panu wywarło, to pańska wina!“

„Nie wypieram się jej“, odparł bankier. „A jednak był to jedynie wpływ pani. To, co moja [ 96 ]niezachwiana hamburska uczciwość zawsze instynktownie odpychała od siebie — to mi się w ustach pani wydawało jedyną ewangielją. I dlatego, łaskawa pani, jestto zarówno winą pani jak i moją!“

Pani Marja rzuciła papieros swój daleko od siebie. „Głos jej brzmiał ostro i jasno. „Panie Ulbing“, rzekła, „nie jesteś pan pięknym mężczyzną, wiesz pan sam o tem! Patrzeć na pana nie należy do przyjemności! — Czy się pan sam golisz? Otóż nie mogę właściwie pojąć, jak pan możesz co rana stawać z brzytwą w ręku przed lustrem i oprzeć się przytem pokusie, by sobie przeciąć gardło! Wówczas skończyłaby się wszelkie wyrzuty sumienia!“

Doktór Erhart powstrzymał przelotny uśmiech. „Zostawmy osobiste sprawy!“, rzekł. „Pan Randolf Ulbing jest bardziej gentlemanem aniżeli pani przypuszczasz, pani Stuyvesant. To, co ma pani do powiedzenia, jest wcale pochlebnem dla pani!“

Bankier wziął do ręki parę aktów. „Stwierdziłem, szanowna pani — a możesz mi pani wierzyć, że broniłem się przed tem rękoma i nogami — że jesteś pani jedną z najdobroduszniejszych, najlepszych, najprzyzwoitszych osób, jakie kiedykolwiek żyły. Pani Marja Stuyvesant nie jest zdolną do jakiegokolwiek niskiego lub nikczemnego czynu. Przesadna jej wzruszająca, miłość do [ 97 ]wszelkiego rodzaju zwierząt znaną jest każdemu, kto się kiedykolwiek z nią zetknął. Jest też zupełnie pewnem, że pani więcej niż trzy ćwierci niezbyt bogatych dochodów swych rozdarowywała lub rozpożyczała, nie upominając się nigdy u żadnego z dłużników. Pani Stuyvesant popierała rok w rok młodych artystów i studentów — i czyniła to w takiej formie, że nikt z nich nie uczuwał nigdy darów jej jako jałmużny. Podczas lat wojennych i później w sposób ten poświęcający —“

Popielata dama uderzyła rękawiczkami o kolano. „Niech pan przestanie!“, zawołała. „O ile mi już było niesympatycznem, że mnie panowie tu przesłuchujecie jako zbrodniarkę, o tyle jest mi z pewnością jeszcze nieprzyjemniej, a nawet wprost nieznośnem, jeśli pan chcesz wyliczać pojedynczo drobne me cnoty. Proszę panów usilnie zaniechać tego.“

Bankier Ulbing zawahał się spojrzał na sąsiadów.

„Panie Loewenstein!“, rzekł dr. Erhart. „Pan przyjąłeś przewodnictwo!?“

Adwokat ocknął się. Uchwycił znowu butelkę hrabiego, napełnił szklankę swą i wychilił krótkimi łykami. „Proszę o akty“, mruknął. Pan Ayx podał mu je.

[ 98 ]

„Sądzę“, ciągnął dalej, „że panowie się zgadzają na to, żeby zadość uczynić życzeniom pani Stuyvesant. Chciałbym tylko dla usprawiedliwienia naszego wspomnieć, pani Marjo, żeśmy się starali zebrać i w tym kierunku jaknajobfitszy materjał. Wiemy przytem bardzo dobrze, że wszystko, co dobre, zapomina się bardzo prędko, podczas gdy ujemne urasta i olbrzymieje. Jesteśmy wszyscy zupełnie o tem przekonani, żeśmy się dowiedzieli tylko o małej części tego, co pani w życiu czyniła dobrego. Stwierdziliśmy, żeś pani conajmniej w trzech wypadkach życie swe naraziła, by uratować życie drugich — raz nawet dla psa. — Niejednokrotnie dałaś pani dowody odwagi osobistej, która byłaby zaszczyt przyniosła najwaleczniejszym szturmującym żołnierzom — okazywałaś pani tuziny razy zupełnie tę samą dumną odwagę, tę samą wysoką pogardę dla wszystkiego, co się pani sprzeciwiało. Nigdyś pani jakiemukolwiek człowiekowi czegoś złego nie zapamiętała; nie znam — mogę śmiało powiedzieć — nie znamy kobiety szlachetniejszej —“

„Frydel!“, rzekła pani Stuyvesant. Brzmiało to jak zarzut.

„Chwileczkę tylko!“, ciągnął dalej. „Muszę to powiedzieć, bo to po wielkiej części tłómaczy ogromny wpływ, jaki pani możesz wywrzeć. Pani [ 99 ]Marjo Stuyvesant, uchodzi pani słusznie za najelegantszą kobietę stulecia; ma pani więcej gustu — i to w każdym kierunku — aniżeli najlepsi artyści naszego czasu. Niezwykłą zdolność pani władania piórem i pędzlem oddawna oceniła nowoczesna historja sztuki i literatury. Wdziękowi i wrodzonemu powabowi pani z pewnością nikt tak łatwo oprzeć się nie potrafił. O proszę, niech pani mi nie przerywa — zaraz skończę, aczkolwiek mógłbym w ten sposób opiewać chwałę pani godzinami. O jednem tylko muszę jeszcze wspomnieć, gdyż jest to czemś, co nawet dla wielu z nas stanowiło niespodziankę. Mianowicie fakt, że pani — pani Marjo Stuyvesant — pani, która brnęłaś przez wszystkie bagna grzechów i występków, posiadasz mimoto najczystszą duszę, jaka dziś żyje w jakiejkolwiek istocie ludzkiej.“

„Amen!“, zakończyła kobieta. „A na tem, mam nadzieję, rozdział ten zakończony?“

„Na życzenie pani!“, ciągnął dalej adwokat. „Ale przyznasz pani, zanim rozpoczniemy drugi rozdział, że studjowaliśmy i ten równie gruntownie i że oddaliśmy pani całą sprawiedliwość. Zresztą wszystko to, tak jak się obecnie nam przedstawia, chyba wcale za panią nie przemawia — służy ostatecznie tylko do wytłumaczenia niebywałej zagadki [ 100 ]istoty pani. Panie dell’ Greco, zechciej pan przeczytać nam niektóre z wyciągów, jakieś pan tymi dniami poczynił z aktów naszych — trwałoby to zbyt długo, gdybyśmy chcieli tu rekapitulować takowe w całości.“

Porucznik marynarki, który siedział na drugim końcu zielonego stołu, zaczął:

„Między uczniami i uczenicami akademji sztuk pięknych w Monachjum wybuchł w roku 1910 rodzaj epidemji — młodzi ludzie zaczęli tuzinami używać eteru. Cały szereg ich skończył nędznie —“

„Przepraszam!“, przerwał Erwin Erhart Tryjesteńczyka. Chciałbym wpleść tu kilka pytań — czy mogę się spodziewać, że pani mi na nie odpowie, pani Stuyvesant?“

„I owszem“, odparła kobieta, kiwając głową.

„Co się tyczy tej epidemji — to fakt ten pani chyba jest znanym. Mówią, że pani była przyczyną jej?“

Pani Marja ruszyła ramionami. „Pijałam przy sposobności eter, tak samo jak — przy sposobności — używałam wszelkich innych trucizn oszałamiających. Jestto bardzo prawdopodobnem, że było przytem kilku młodych akademików. Bardzo możliwe, że potem sami używali eteru i innych do tego przyzwyczaili.“

[ 101 ]

„W aktach naszych“ — ciągnął dalej inżynier — mamy cały szereg takich wypadków — i to, jak pani powiada, tyczących się niemal wszystkich trucizn oszałamiających. Pani, pani Stuyvesant, nie byłaś nigdy alkoholistką, ani morfinistką, ani kokainistką, nie przyzwyczaiłaś się pani nigdy do muskariny, meskaliny, opjum, heroiny — ani do czegokolwiek innego. Lecz liczne osoby, które widziały panią używającą trucizn tych, które słyszały jak opowiadano o tem, lub tylko w książkach pani o tem czytały, spróbowały tego, i u bardzo wielu z nich przeszło to w nałóg. Niektóre z nich zniszczyły się kompletnie, umarły w zakładach, skończyły samobójstwem. Co dla pani stanowiło chwilową senzację, co pani może sprawiło rozkoszną godzinę, to dla wielu innych stało się powolną śmiercią. W jaki sposób zaczął pan używać opium, panie hrabio?

„Przez książkę pani“, odparł hrabia Thun spokojnie. „Nie żałuję tego. Wiem, że już ledwo jestem człowiekiem w zwykłem tego słowa znaczeniu. Wiem, że pójdę drogą opjum aż do końca — i wiem jaki gorzki koniec mnie czeka. Z tem wszystkiem: nie żałuję tego — o ile to się tyczy mnie osobiście, nie czynię jej zarzutu.“

Popielata dama spojrzała nań, głos jej brzmiał prawie wdzięcznie: „Co pan palisz, hrabio?“

[ 102 ]

Hrabia Thun westchnął: „Istne nieszczęście — mogę dostać tylko indyjskie preparaty — i to o cenach niedostępnych.“

„Domyślałam się“, rzekła pani Marja, „dlatego się pytam. Mam tu najlepsze chińskie opjum — poślę je panu do pokoju, hrabio!“ Przerwała, śmiejąc się. „Lub czy to może próba przekupienia sędziego?“

„Nie jesteśmy sędziami pani“, rzekł dr. Loewenstein. „Istnieje tylko jeden człowiek, któremu wolno sądzić panią — a imię jego usłyszysz pani wnet! Proszę czytać dalej.“

Pan dell’Greco wziął w ręce dalsze kartki. „Oto wycinki z gazet i tygodników, z broszur i książek — które wszystkie traktują o sztuce pani Marji Stuyvesant. Są to warjacje na temat ten w wszystkich tonacjach i barwach, w jednym punkcie zaś wszystkie się zgadzają: mianowicie, że podkreślają zdumiewający wpływ sztuki tej. I w tem też, że wpływ ten jest najfatalniejszy, jaki kiedykolwiek artysta wywierał. ,W ciągu długich pokoleń‘, piszą, ,nie będzie można oprzeć się tej truciznie! Najpowabniejsza strona sztuki tej tkwi w tem, że lekką stopą wkracza w świat, który, by użyć słów Szylera, bogowie łaskawie okrywają ciemnością i grozą‘, i opisuje go w sposób bynajmniej nie odstraszający. Wszystko jest naturą, nic nie jest nienaturalnem — oto dogmat [ 103 ]— i dlatego niema nic anormalnego, przewrotnego, przeciwnego naturze. To wszystko może być bardzo pięknem — i w istocie bywa niem o wiele częściej, aniżeli rzeczy normalne, codzienne. Lecz skoro jest pięknem — jest też i dobrem. Nie można zaprzeczyć, że w książkach pani Stuyvesant, jakoteż w rysunkach jej wszystko to istotnie nacechowane jest wysoką pięknością — a piękność ta jest tak uchwytną, że nie tak łatwo jej się oprzeć można. W ten sposób tedy publiczność wszystkich krajów, a zwłaszcza młodzież pije sztukę tę — pije ją chciwie, odwraca się z obrzydzeniem od normalnego, codziennego życia i szuka błędnych niecodzienności. Niestety przewrotność nie jest piękną sama przez się, lecz jedynie tylko w czarownym płaszczu sztuki tej; a tym wprawdzie dysponuje artystka z Bożej łaski, lecz nigdy masa uwiedzionych. Ci biegną za błędnem światełkiem, lecą w radosnem uniesieniu do bagna, myślą, że znajdą piękno i giną w końcu w błocie i brudzie. Każdy dyrektor szkolny, każdy profesor wszechnicy, każdy sędzia może świadczyć o rozkładczych skutkach sztuki tej, o ile sam może nie zaraził się nią gruntownie.“

„Pani Stuyvesant“, zaczął dr. Erhart nanowo, „czy pani sądzisz, że krytyk ten ma rację?“

[ 104 ]

Odpowiedziała: „Nie czytuję książek swych i nie krytykuję ich. Piszę je — to wszystko. Tak jak rysuję kartony swe. Czy mam może inaczej rysować lub inaczej pisać? Żądajcie, by jeż rodził hipopotamy, lub by struś kładł kawior!“

Erwin Erhart pomyślał: „Bajeczna kobieta —“

„Proszę kontynuować“, zwrócił się adwokat do pana dell’ Greco. Porucznik marynarki wrócił nanowo do aktów swych. „Mamy rozmaite wyczerpujące sprawozdania o tak zwanych balach à la Stuyvesant. Rozpoczęły się przed wojną jeszcze, stały się jednak wielką modą w całej Europie dopiero w ostatnich latach. Z relacji naszych są szczególnie zajmujące jedna z Zurychu, druga z Stokholmu. Wszyscy uczestnicy zjawili się w dziwacznych kostjumach kartonów czarno-białych, w których tak zwane ,szaty wabiące‘ spotęgowane są do najwyższego wyrafinowania.

„Czy zechciałaby mi pani powiedzieć“, zapytał tu inżynier Erhart, „w jaki sposób pani właściwie doszła do tego? W kartonach swych, pani Stuyvesant, tworzyła pani coraz nowe warjacje na ten sam temat: ubrać człowieka tak, by wywierał na drugich fascynujący pociąg seksualny. Posiadam wszystkie rysunki i widziałem bardzo wiele kostjumów robionych według ich wzoru. Mimo najwyższego [ 105 ]uznania dla sztuki tej, nie ulega wątpliwości, że dziwne łaskotanie, jakie wywołują, jest tak silnem, że nawet kamień brukowy wydałby z siebie westchnienie miłosne“.

Pani Marja zapaliła świeży papieros. „W takim razie, kochany panie, czuję chyba mniej aniżeli kamień brukowy. Ale to może dlatego, że wiem, co działa — i dlaczego działa. Widzisz pan, cała historja kostjumów jest przecież pełną szat wabiących, jak to uczeni nazywają — lub przynajmniej prób tego rodzaju. Jeno wszystkie suknie przez lat tysiące układane były przez fuszerów, przez krawców, modystki, dyletantów, którzy pojęcia o tem nie mieli. Najlepiej jeszcze rozumieli się na tem królowie, książęta i jenerałowie, robiąc z pięknych poruczników swych wygalonowane i wabiące laleczki. Jest to zadziwiającem, moi panowie, jak wszyscy mędrcy świata chodzą z głowami nabitemi głęboką uczonością — a przytem nie wiedzą najprostszej rzeczy. Ubranie, wielce szanowni panowie, składające się, czy to z piór lub futra, czy z pantalonów lub spódnic, służy stworzeniom tego samego rodzaju dla ochrony przeciw niepogodzie. Piękne ubranie atoli ma tylko ten jeden cel, by oko istoty drugiej płci wprawić w upojenie miłosne. Dlatego paw ma lśniący ogon, a lew dumną grzywę. Kto nie widzi, że natura sama [ 106 ]nas tego uczy — ten się ciemnym urodził. Że kostjumy me działają seksualnie przyciągająco, to pewne — zupełnie tak samo jak strój ptaka rajskiego lub motyka cytrynowego. I chciałabym wiedzieć, ktoby zaprzeczył, że pan, hrabio Thun, w oczach młodych kobiet o wiele lepiej wyglądałaś, gdyś jeszcze nosił mundur honwedów.

Nikt nie odpowiadał; Trjesteńczyk czytał tedy dalej. „Bale te wszędzie zamieniły się w najbezwstydniejsze orgje. Osławione bale ,quat‘ z Arts w Paryżu można o tyle nazwać niewinnymi w porównaniu z balami Stuyvesant, że tam mimo całej otwartej bezwstydności przynajmniej obie płci wzajemnie się znajdywały, podczas gdy tu szło się za wszystkiemi przewrotnemi zachciankami. Jest zupełnie pewnem, że żaden wiek nie był nacechowany bezgraniczniejszem rozluźnieniem obyczajów, aniżeli nasz; a winę tego stanu — “

Pani Marja Stuyvesant wybuchła głośnym śmiechem. „— mnie przypisać należy! — O, wy sędziowie moralni! Nasz wiek żyje jawniejszem, głośniejszem życiem publicznem, oto wszystko! Czy jest może niemoralniejszy? Mój Boże, jest zupełnie tak samo moralny i niemoralny, jak wszystkie czasy. Czemżeż jest moralność w sensie seksualnym? Czy może to, co proste, co naturalne? W takim razie to [ 107 ]już chyba cała natura jest — nienaturalną! Bo życie płciowe całego świata zwierzęcego jest pełnem tysiącznych dzikich kombinacji, które poczciwemu człowiekowi wydawać się muszą nader anormalnemi i przewrotnemi. Ten zaś świat zwierzęcy musi się skromnie ukrywać przed arcybogatem, coraz to inaczej się objawiającem życiem miłosnem świata roślinnego! Zaglądnijcie tylko w głąb tej natury — kto twierdzi, że ona chociaż w jednym punkcie jest normalna, prosta i w waszym sensie naturalna, ten jest świadomym kłamcą lub kompletnym idjotą! Lecz my ludzie — tak to już jest, — ostatecznie także należymy do natury!“

„Pani nas źle rozumie“, oświadczył Erwin Erhart. „Nikt z nas nie cierpi na napady moralności i nikt z nas nie myśli o tem, by czynić pani wyrzuty w tym kierunku. Gdyby pani była wysłuchała do końca pana dell’ Greco, byłaby pani odrazu spostrzegła, o co nam idzie. Owe bale — z któremi się łączyły tysiące zabaw i towarzystw we wszystkich miastach — same w sobie nie mają większej doniosłości, niż jakiekolwiek inne zebrania tego rodzaju, które zawsze się odbywały. Ważnem jest tylko ich odbywanie się. Ważnem jest, że młodzi ludzie gromadnie rzucali pracę swę i myśleli tylko o jednem: by się wyszumieć w sensie pani. Ważnem [ 108 ]jest, że normy, które przez wieki stanowiły porządek społeczny — czy w każdym punkcie słusznie czy niesłusznie, o tem tu nie mówimy — wszędzie się przełamuje z szyderczym śmiechem. Ten porządek nakładał silne więzy pewnym instynktom — pani, pani Stuyvesant, rozdarłaś te więzy. Nie możemy tu dyskutować z panią całymi dniami — możemy pani tylko przedłożyć pojedyncze przykłady — lecz przykłady te są typowe i każdy z nich możnaby pomnożyć tysiąckrotnie! Panie pułkowniku, zechciej pan opowiedzieć pani historję swą, która chyba będzie jej jeszcze nieznaną.“

Pułkownik Lionel Thursby podniósł się; palce jego uchwyciły flaszkę whisky, stojącą przed nim i kurczowo ją oplotły.

„Pani sobie przypomina, pani Stuyvesant, że pani w roku 1913 miałaś odczyt w Londynie. Podobała mi się pani wtedy i od lat już jeździłem za panią po świecie. Recytowałaś pani na zaproszenie klubu Lotos niektóre z swych utworów; równocześnie w salach klubu urządzono wystawę rysunków i akwafortów pani. Przyprowadziłem na ten wieczór siostrę mą i obu mych braci, którzy oddawna już drwili z słabości mej dla pani i byli ciekawi poznać panią osobiście. Tego wieczora czytałaś pani historję, w której dwóch braci kochało się [ 109 ]w sobie — pani sobie przypominasz, który z utworów jej mam na myśli. Well, to co pani tam poruszyła, było właśnie tem, co się działo z braćmi mymi. Pani zapewne nie wpoiłaś w duszy ich tej nieszczęsnej miłości, lecz dzięki pani miłość ta — która inaczejby nigdy nie była przekroczyła granic niewinnego przywiązania braterskiego — rozkwitła bujnie. Nauczyłaś pani braci mych, że wszystko, co ma korzenie, ma też prawo kwitnąć i nosić owoce; przez panią ci dwaj zrozumieli dopiero, co właściwie w nich żyło. Potem przyszło, co nadejść musiało — ci dwaj poddali się silnemu uczuciu swemu. Ja już po sześciu tygodniach o tem wiedziałam — po sześciu miesiącach wiedziała o tem służba — po roku wiedział o tem cały Londyn. Gdy bracia moi — obaj oficerowie terytorjalni — przy wybuchu wojny zgłosili się do pułku swego, przyjęto ich lodowato. Szukano wymówek — wreszcie odprawiono ich krótko. I obaj zastrzelili się — razem, tej samej nocy!“

„To bardzo smutne“, rzekła pani Stuyvesant. „Nie widziałam nawet tych panów, pułkowniku; zapomniałeś pan przedstawić mi ich.“

„Ale widziałaś pani siostrę moją, nieprawdaż?“ krzyknął pułkownik. „Przyszła do pani po odczycie. [ 110 ]Potem nazajutrz do hotelu. Wyjechała z panią razem, gdyś pani opuściła Londyn.“

Popielata dama kiwnęła głową. „Tak, tak było. Jeździła za mną, tak jak pan to czyniłeś, pułkowniku. Narzucała mi się zupełnie tak samo jak pan z uczuciami swemi, z których przy najlepszej chęci skorzystać nie mogłam — tak samo jak z pańskich. Żałuję, pułkowniku, lecz jestem tylko słabą jednostką, niech pan o tem nie zapomina! Jak pan może żądać odemnie, bym się oddawała każdemu człowiekowi, mężczyźnie czy kobiecie — tylko dlatego, że mnie pożądają?!“

„Siostra ma wróciła do Londynu“, rzekł pułkownik, „dwa tygodnie po śmierci braci mych. Poszła za nimi — znaleziono ją zatrutą z fotografją pani w ręku“.

„Ale pan, panie pułkowniku, pan żyjesz jeszcze!“, rzekła Marja Stuyvesant. „Żyjesz po to, by mnie pociągnąć do odpowiedzialności za coś, za co pan nigdy byś nie był znalazł najmniejszego wyrzutu, gdyby się było przydarzyło komu innemu.“

Pułkownik krzyknął: „Żyję — bo śmierć mnie nie chciała! Kochałem panią od tego dnia, w którym panią ujrzałem. Jestem z panią związany przez trzech uśmierconych — w tych długich latach nigdy nie miałem innej myśli jak tę jedną: Marja Stuyvesant! [ 111 ]Nienawidzę pani — nienawidzę pani — a wiem przytem bardzo dobrze — że to miłość, tak jak było zawsze! I to nigdy się nie skończy — aż — aż —“

Zaczął się jąkać; potem nagle usiadł. Otarł jedwabną chusteczką pot spływający z czoła.

Doktór Erhart odezwał się prędko: „Czy wolno zapytać, pani Stuyvesant, ile ludzi zginęło z podobnych powodów jak miss Thursby? Lub ile pani zna takich wypadków? Co do nas, udało się nam stwierdzić liczbę, która —“

Pani Marja przerwała mu: „Dołącz pan zera, jeśli pana to bawi! Nie sądzę, by rzecz się przez to zmieniła.“

Doktor Lowewenstein wychylał jedną szklankę po drugiej. „Ale my, Marjo Stuyvesant“, zawołał, „my! Wypadek jako taki nic nie oznacza — ale wymownym jest fakt, że jest typowym. A że mówimy o nas — o panach, którzy siedzą naprzeciw pani — i że to, co się właśnie ma przed oczyma najłatwiej uchwycić się daje, będziemy mówili o wypadkach, które nas samych dotyczą. Przyrzekliśmy sobie wzajemnie, że nie będziemy szanować siebie samych — widziałaś pani, jak otwarcie panowie ci mówili. Co się tyczy pana dell’ Greco, to i jemu się zdaje, że pani, pani Marjo, masz na sumieniu stracone jego życie. Pani wiesz, że młoda żona jego była [ 112 ]nadzwyczajną pięknością i że kochał ją nadewszystko. Kobieta ta jest dziś wielką, międzynarodową kokotą, która jeździ od jednego miejsca kąpielowego do drugiego i należy do każdego, który jej zapłacić może. Przyczyną tego jest jedna jedyna mała uwaga pani, rzucona przy sposobności.

„Czy wolno spytać: która?“, rzekła popielata dama.

„Dell’ Grecowie poznali panią dwa lata temu w Portorose; oboje byli wielkimi wielbicielami sztuki pani i oczywiście bardzo radzi, że mogli się zbliżyć do pani. Izabella dell’ Greco bardzo się do pani przywiązała — każde słowo pani wydawało jej się jakoby ewangielja. Rysowałaś pani kilkakrotnie pana dell’ Greco, jakoteż panią Izabellę — przy takiej sposobności opuściłaś raz album z szkicami na kolana i powiedziałaś: „Muszę włożyć jakiś inny rys!“ Na zapytanie pani Izabelli odrzekłaś pani: „Mój Boże, ma pyszną figurę! To prześliczny chłopiec! Ale jest w nim coś straszliwie nudnego — powiedz pani, pani Izabello, czy nie nudzi panią czasami okropnie?“

„Ależ na Boga, panowie“, zawołała pani Marja, „czy nie miałam słuszności? Przypatrzcież się poczciwemu Hansowi — przy całej urodzie swej jest śmiertelnie nudnym!“

[ 113 ]

Pan dell’ Greco dyszał: „Łaskawa pani — łaskawa pani —! Może pani masz rację — z pewnością jest tak, jak pani mówisz! Ale żona moja spostrzegła to po raz pierwszy — od tej chwili nudziłem ją — jak pani mówisz: śmiertelnie! Opuściła mnie — znalazła innego — może i ten się jej wkrótce znudził. A potem tak się stało —“

„Czy to też typowe?“ zapytała pani Marja.

Adwokat kiwnął głową. „Jest typowe o tyle, że coś, co pani wypowie, ot tak sobie, zupełnie niewinnie — może w innych mózgach nabrać niepomiernej doniosłości. Spójrz pani, pani Marjo, na białe włosy sąsiada mego, młodego barona Ayxa. Dostał je w ciągu niewielu miesięcy — nie bardzo romantycznie, nie przez jakieś straszne zdarzenie. Lecz z tem wszystkiem przez panią, mimo iż panią widzi po raz pierwszy w życiu. Przed kilku laty grałaś pani, pani Marjo, pewnego wieczora w kasynie w San Sebastian! Przy tej sposobności przegrała pani wtedy dwadzieścia tysięcy pezetów. Poszła pani potem do kawiarni z kilkoma paniami i panami, którzy tego wieczora także nieszczęśliwą mieli rękę. Podczas gdy inni byli w dość złym humorze, pani przeciwnie była nadzwyczaj wesołą. Zapłaciła pani za kawę stofrankówką, którą pani znalazła przypadkiem jeszcze w swej torebce i dała pani resztę [ 114 ]kelnerowi jako napiwek. Śmiała się pani z kwaśnych min tamtych i filizofowała pani, że właściwy powab wysokiej gry hazardowej w tem tylko polega, że pieniądze żadnej więcej nie mają wartości, że się zbiera lub oddaje tylko żółte, czerwone, niebieskie i białe marki, i że człowiek po krótkim czasie czuje się wyniosłym ponad wszelkie pojęcie wartości pieniędzy. I że się doznaje królewskiego uczucia, może bardziej jeszcze wtedy, gdy się wszystko traci, aniżeli gdy się wygrywa. Zdawało się pewnemu nieznajomemu panu, siedzącemu przy stole obok, i będącemu przypadkowo świadkiem rozmowy tej, że to zupełnie słuszne, przynajmniej o ile szło o osobę pani. Ów pan, który sam nigdy nie grywał, opowiadał o tem po latach przyjacielowi swemu, właśnie baronowi Ayx. Młody malarz — który zresztą również aż do owego czasu nigdy nie myślał o tem, by dotknąć się karty lub spróbować szczęścia w jakiejkolwiek innej grze, czuł się dziwnie poruszonym przy tej obojętnej z pewnością rozmowie. Poczuł dziwną ochotę do grania, opierał się jej przez całe tygodnie, wreszcie usiadł raz przy pewnej sposobności w klubie do stołu bakkaratowego. Od tej chwili był przykuty do tego stołu — przegrał w ciągu pół roku całą fortunę swą, a i majątek starej swej matki. Senzacji, którą gra pani sprawia, niestety nigdy nie zaznał — [ 115 ]lecz białe włosy jego będą mu panią przypominały przez całe życie.“

Marja Stuyvesant przypatrywała się młodemu malarzowi dość uważnie. „Znajduję, że mu z niemi doskonale do twarzy“, zauważyła.

Adwokat Loewenstein przerzucał akty. „Inna karta!“ zaczął nanowo. „Pani odczuwałaś od czasu do czasu ochotę do wystąpienia na scenie, pani Marjo. W własnych sztukach, które pani też sama inscenizowała. Była to za każdym razem mała sensacja i zapewnione powodzenie. Nie tyle ze względu na nadzwyczajne jakieś uzdolnienie aktorskie, lecz wyłącznie wskutek wybitnej indywidualności pani, dzięki której nawet jawne braki techniczne nie działały jak błędy, lecz szczególną stanowiły atrakcję.“

„Czy to może także było zbrodnią?“ zapytała Marja Stuyvesant.

„Równie mało jak wszystko inne“, oświadczył adwokat. „Jest tylko faktem, że przykład pani popchnął na scenę moc młodych ludzi, którzy przedtem nigdy o tem nie myśleli. Ci wszyscy myśleli, że im się uda, zastąpić brak talentu i wyszkolenia przez indywidualność — sądzili, że można wyprost z ulicy iść na scenę i zdobyć powodzenie. Dyrektorowie teatrów nie wiedzą już, jak się [ 116 ]ochronić od tych wszystkich młodych ludzi, którzy cierpią na ,stuyvesantyzm‘, jak to zowią w świecie teatralnym. O rzeczywistych indywidualnościach naturalnie prawie nigdy mowy nie ma — a koniec piosenki jest ten, że wielka armja prostytucji znowu wzbogaciła się o tylu rekrutów.

Adwokat wziął inną kartkę i ciągnął dalej, nie zatrzymując się: „Tu oto wyliczono szereg wypadków, które przy całej zresztą różnorodności mają to wspólne, że idzie o zakłady bezsensowe. W jednej z powieści pani występuje człowiek, który ma manję wmawiania sobie, że potrafi wszystko i na to konto zakłada się o najniemożliwsze rzeczy. W człowieku tym pani widocznie samą siebie po części sportretowała, gdyż wiadomo, że pani sama chętnie takie zakłady zawierała — i najczęściej nawet wygrywała. Byłem sam przytem, jak się pani raz założyła, że zawiesi na wieży tumu kolońskiego małą chorągiewkę. Przygotowała się pani dobrze, wytrenowała się pod kierunkiem najlepszego fachowca wpierw na szeregu lżejszych objektów — i ostatecznie wykonałaś zakład swój. W Rzymie założyła się pani raz, że przez trzy miesiące będzie nosiła ubranie męskie, i że przytem żyć będzie tak samo jak zawsze. Udało się to pani. Bywałaś w towarzystwach, w teatrach, na koncertach i w kościołach [ 117 ]— i znowu wygrałaś zakład. Bohater powieści pani założył się — ale pani nie potrzebuję tego przecież przypominać. Otóż ci ludzie, których nazwiska tu są zapisane, chcieli naśladować panią, upatrywali w tem zaszczyt i sławę, by naśladować szaleństwa pani. Niejednemu może się udało — lecz tym tu nie. Mam przed sobą czternaście nazwisk — czteru śmiałość swoją opłaciło życiem. Pewna młoda kobieta znajduje się od lat w domu obłąkanych. Dwóch stało się kalekami na całe życie. Inni wprawdzie dziś już wrócili do zdrowia — lecz jednak manję zakładania odpokutowali długą chorobą. Adwokat przerwał, wychylił szklankę swę i uchwycił inną kartkę.

„Tu znów, pani Marjo, „zapisane są wypadki —“

Lecz popielata dama przerwała mu. „Dość tego“, rzekła spokojnie. „Nie zaprzeczam — wszystko odbyło się zapewnie tak, jakeście stwierdzili. Gdy się zastanawiam, widzę, że mogłabym panom opowiedzieć jeszcze niejedno, czego nie wiecie. Wczoraj dopiero otrzymałam list z Amsterdamu od pewnego lekarza, który obsypuje mnie najcięższemi zarzutami. Widzicie panowie, broniłam tam gdzieś dawniej tezy, że jestto zbrodnia, utrzymywać przy życiu nieuleczalnie umysłowo chorych, idjotyczne dzieci, zupełne kaleki i t. p. [ 118 ]nieszczęśliwców. Społeczeństwo ma nietylko prawo, ale wprost obowiązek zakończyć tego rodzaju możliwości życia. Wiecie wszyscy, że żądanie to podtrzymywane jest od lat wielu przez naukowe powagi wszystkich narodów. A lekarzowi amsterdamskiemu było to naturalnie tak samo wiadomo, jak panom. Otóż dobrze — ów lekarz miał siedmioletnią, idjotyczną córeczkę, która życie jego i żony zmieniła w prawdziwie piekło. Wreszcie zdecydował się w porozumieniu z żoną zakończyć mękę tę codzienną: otruł dziecko. Żona jego jednak śmiercią tą, która mogłaby być dla niej zbawieniem — tak się przejęła, że prawdopodobnie w napadzie całkowitego rozstroju nerwowego rzuciła się z okna. Lekarz zaś, złamany losem żony, sam oddał się w ręce sprawiedliwości. Zaaresztowano go bezzwłocznie. Z więzienia przesyła mi list ten: ja, ja jedynie, pisze, ponoszę winę całego nieszczęścia. Bo jedynie moja obrona owej znanej tezy, obrona, która przypadkiem dostała się do rąk jego, popchnęła go ostatecznie do wykonania swego zamiaru. Gdyby nie ja, żona jego i dziecko dziśby jeszcze żyły —— gdyby nie ja, nie siedziałby w więzieniu.

Otworzyła torebkę swą, wyjęła list i rzuciła go na stół. „Oto panowie, ów list. Nie odpowiem nań — proszę więc dołączyć go do aktów swych, [ 119 ]jeśli chcecie. Jestto, o ile mi wiadomo, ostatnie zdarzenie, które dla panów wchodzi w rachubę, i zapewne ładna ilustracja dla hypotez panów. Gdybyście panowie chcieli więcej, jestem gotowa, lecz sądzę, że mamy więcej niż dosyć i możemy zakończyć. Czy zechcielibyście panowie powiedzieć mi raz, czego właściwie żądacie odemnie?“

Adwokat dr. Loewenstein nie spieszył się: Zebrał papiery rozrzucone po stole na prawo i na lewo, uporządkował je i włożył je starannie do mapy swej. Gdy się nikt nie odezwał, zapytał wreszcie: „Czy ktoś z panów chciałby jeszcze zabrać głos?“

Zapanowało milczenie:

Dr. Loewenstein mówił dalej: „Sądzę tedy, że możemy zakończyć posiedzenie. Co do materjału faktycznego, z żadnej strony nie podniesiono zarzutów; można go tedy uważać za całkowicie stwierdzony. Przypuszczaliśmy to już z góry i rozdaliśmy wskutek tego role. Podczas gdy ja miałem kierować rozprawą, a poszczególni panowie, stosownie do potrzeby, składać mieli zeznania swe jako świadkowie, powierzyliśmy panu doktorowi Erhardtowi funkcję prokuratora, by jako zastępca społeczeństwa — ba, nawet ludzkości całej — zająć stanowisko wobec pani, pani Marjo. Wybraliśmy z umysłu właśnie jego, bo jest on [ 120 ]jedynym z nas siedmiu, który nie ma specjalnego powodu, by czuć żal do pani. Doktor Erhardt nigdy nie miał zaszczytu spotkania pani, nigdy nie był w żadnych z panią relacjach — z całą pewnością nie jest uprzedzony. Czy mógłbym prosić, panie doktorze?“

Doktor Erhardt zaczął natychmiast:

„Pani Stuyvesant, odebrałem przed rokiem wspomniany już list od pułkownika Thursby właśnie w chwili, gdy księgarz przysłał mi najnowszą mapę pani do domu; w samej rzeczy byłem właśnie zajęty przeglądaniem rysunków pani. Pułkownik Thursby jest dawnym przyjacielem mym z czasów studenckich — wiedziałem, że człowiek ten niebyłby nigdy napisał takiego listu, gdyby był znalazł inne wyjście. Doniósł mi wszystko to, co pani dziś wieczorem słyszała z ust jego — i dodał opis stanu duszy swej, który wywarł na mnie wstrząsające wrażenie. On to dał impuls: cośkolwiek musi się stać, by zakończyć niepohamowane niczem działanie osoby, przez którą codziennie tyle nieszczęścia w świecie się dzieje. Wispółczuwałem w tej chwili z pułkownikiem — a widok rysunków pani, pani Stuyvesant, wzmocnił we mnie uczucie to. Zatelefonowałem natychmiast do adwokata Loewensteina; przyszedł zaraz do mnie i naradzaliśmy się całą noc. Już nazajutrz przystąpiliśmy do dzieła — rezultat jest znany. [ 121 ]Jestem szczerym wielbicielem wielkiej sztuki pani, pani Stuyvesant, wiem, że suggestywny wpływ jej jest może jedynym w swoim rodzaju — uchylam czoła zarówno przed fenomenem wpływu tego, jakoteż przed samymi utworami pani. A jednak podziw ten bez zastrzeżenia nie może zaćmić jasnego sądu mego, dzięki któremu poznaję — a zwłaszcza w ciągu całego ostatniego roku tego coraz to jaśniej i dokładniej — że wpływ pani należy do najzgubniejszych, jaki świat kiedykolwiek zaznał. Przez książki i rysunki pani mnóstwo prostych, przyzwoitych jednostek stało się ludźmi, nie nadającymi się więcej do porządku społecznego — a w wielu wypadkach to, co pani stworzyła, spowodowało znacznie gorsze jeszcze skutki. Lecz nawet gdybyś pani nigdy nic nie była napisała i nie narysowała — to zaraźliwy, suggestywny wpływ osobistości pani zawsze był dość silnym, by wszystko, czego dosięgnie, zatruć słodkim swym jadem. Jad ten, pani Stuyvesant, nosisz pani w sobie, chociaż nie jest on bynajmniej w stanie zaszkodzić pani samej nawet w najlżejszej mierze. O Jorgu Quinterze, roznosicielu bakterji z Andaluzji, opowiadają nam, że ceniono go wszędzie jako bardzo dobrodusznego, uprzejmego, pracowitego, a przytem przystojnego człowieka. Pomnóżmy to kilkasetkrotnie, a [ 122 ]otrzymamy obraz pani. Wielka dobroć serca pani wszędzie jest uznana — niedużo znaleść można ludzi o takiej zdolności pracy, jak panią Marję Stuyvesant. Podobnie jak niejeden wybitny człowiek czuje pani tę instynktowną odrazę do wszelkiego rodzaju stwierdzeń, które coś dobrego o pani zawierają — rezygnuję więc z szerszego rozwijania tego przedmiotu. Lecz chciałbym dodać, że właśnie odraza ta w gruncie rzeczy nie jest niczem innem, jak bardzo delikatną wstydliwością, która w pani, pani Stuyvesant, jest o wiele silniej rozwinięta, aniżeli u wielu innych ludzi.

Jorge Quintero z pewnością życzył bliźnim swym tylko wszystkiego najlepszego i dawał wbrew swej woli tylko mękę, chorobę i śmierć. Zupełnie to samo i pani czyniłaś, pani Stuyvesant. Podobnie jak on przekręcasz zasadę mefistofelesowską, jesteś pani częścią owej siły, która zawsze pragnie dobrego — a zawsze tworzy zło! Zawsze — wszędzie i ciągle na drodze życia pani: jestto nieunikniony los pani!

A teraz, pani Stuyvesant, niech mi pani pozwoli dokończyć przerwaną historję towarzysza doli jej, Jorgego. Stary duchowny, Don José Hoyos, odszukał go, mieszkał z nim przez tydzień, naraził odważnie własne życie, by ocalić tylu innych. W tym czasie tłumaczył mu w długich rozmowach, co on, Quintero, [ 123 ]właściwie oznacza dla ludzkości. Tego prosty człowiek ten dotąd wcale nie rozumiał. Zrazu, będąc zupełnie zdrowym człowiekiem, nie mógł zrozumieć, jak może zarażać innych — odepchnął podejrzenie to jako niegodziwe oszczerstwo. Oświecony co do tego przez lekarzy, z jednej strony zaczął niezmiernie żałować siebie samego — uczucie, które leży wogóle w andaluzyjskim charakterze ludowym — z drugiej sam się sobie wydawał jako coś niezmiernie zajmującego, czem też rzeczywiście był dla lekarzy, dla gazet i dla całej publiczności. O, Hoyos nie pozbawił go uczucia tego, lecz przekonał go powoli o antispołecznym charakterze jego osoby, przekonał go, że życie jego jest równoznacznem z stałem umieraniem innych — z których niejeden z pewnością jest o wiele cenniejszym aniżeli on sam. Powiedział mu, że żadna władza i żadna potęga w świecie nie może niczego zdziałać przeciw temu, że nie ma ustawy, na mocy której możnaby wystąpić przeciwko niemu. Kogoś, co zabija innych ludzi, można uwięzić i ukarać i — jego nie, gdyż on przecież nie miał zamiaru zabijania, a nawet świadomości, że bliskość jego śmierć przynosi. Lecz teraz wie o tem —— i mimo, że żaden żandarm schwytać go nie może, od tej pory niczem niemal by się nie różnił od mordercy, gdyby [ 124 ]w dalszym ciągu zabijał. Sędziego, co prawda, dla niego nie ma, musi więc stać się własnym sędzią.

Powoli Jorge Quintero zrozumiał starego duchownego. Lecz był pobożnym katolikiem i wiedział dobrze, co to znaczy: samobójstwo! Zakończyłby życie w stanie ciężkiego grzechu —

Dom Jose wskazał mu drogę. Czy słyszał kiedyś o świętej Apolonji?

Tak, tę Jorge znał. To ta, która trzyma obcęgami duży ząb, ta, do której się modli, gdy się ma ból zębów.

Duchowny opowiedział mu historję tej świętej. Była skazana na śmierć przez spalenie. Gdy stos był już podpalony, pobożną kobietę ogarnęła taka tęsknota za śmiercią męczeńską, że nie mogła już czekać, aż ręka kata ją uchwyci.

Skoczyła sama w ogień!

To było samobójstwo — jakkolwiek nie według pojęć katolicyzmu.

A pobożne zakonnice Seebenu? W klasztorze benedyktynek pod Briksen zakonnice drżały, gdy francuzi wkroczyli do kraju. Andreas Hofer, Speckbacher, O. Haspinger i ludzie ich musieli się byli cofnąć daleko w góry, wojska jakobińskie były już w dolinie, a zakonnice wiedziały, co ich czekało: zgwałcenie, utrata niewinności. Wówczas skoczyły [ 125 ]z okna w głęboką otchłań, rozbiły biedne ciała swe o skały. A mimo, że utrata cielesnej niewinności w tym wypadku bynajmniej by nie była plamiła moralnej czystości ich, i mimo, iż zakonnice musiały to wiedzieć i zapewne też wiedziały — kościół jednak zwolnił je od winy.

On zaś, Jorge Quintero, z całą pewnością ma ważniejszy powód, aniżeli wszystkie te kobiety. Gdyby oddał życie swe — o, byłaby to dobrowolna śmierć męczeńska dla życia bliźnich.

Wówczas — uczułby w ostatniej chwili skruchę, której kościół wymaga. A nawet, gdyby nie sam z siebie skruchę tę poczuł, boska wszechmoc obdarzyłaby go przecież łaską skruchy.

Zato on, kapłan Boży, ręczyć mu może — i tak silnie o tem jest przeświadczony, że przyrzeka mu chrześcijański pogrzeb w ziemi poświęconej.

I don José rzekł: „Jeśli Pan Bóg chce — to się nie zarażę. Jeśli chce inaczej — niech będę ostatnią ofiarą twą, kochany bracie.“

Trzy dni ci dwaj spędzili na spowiedzi i gorących modlitwach. Potem Jorge Quintero popełnił samobójstwo.

Duchowny dotrzymał słowa. Mimo wszelkich sprzeciwów duchowieństwa miejskiego, przeprowadził to, że przyjaciel jego został pochowany na [ 126 ]cmentarzu — on sam odprowadził go na miejsce ostatniego spoczynku.

Dwa dni później zachorował na tyfus; po upływie tygodnia umarł.

Był ostatnią ofiarą nieszczęśliwego.

— Pani Marjo Stuyvesant, naśladowaliśmy metodę starego kapłana. Tak jak on wobec Quintera, tak myśmy spróbowali przekonać panią, co za okropne nieszczęścia, życie i działanie pani stanowi dla ludzkości. Pociechy, której udzielił duszpasterz owieczce swej, my pani, co prawda, dać nie możemy — opiera się na wierze, której pani nie podzielasz. Gdy Jorge Quintero się sam sądził, stał nad nim wyższy sędzia, a łaska tego sędziego została mu poręczoną przez starego duchownego. Nad panią, pani Stuyvesant, nikt nie stoi: jesteś pani ostatnią i najwyższą instancją swoją.

Nie mamy nic więcej do powiedzenia — praca nasza jest skończona. Zwracamy się przeciw wielokrotnej zbrodniarce, trucicielce i morderczyni: Marji Stuyvesant. I do sędziego jej: Marji Stuyvesant. — Prosimy w interesie społeczeństwa o sprawiedliwy wyrok.“

Erwin Erhardt stał jeszcze przez chwilę wyprostowany, potem usiadł.

[ 127 ]

Nikt się nie odezwał, nic się w sali nie ruszyło. Z morza odezwał się brzydki krzyk mewy.

Przeszły minuty. Marja wybuchła krótkim śmiechem — potem umilkła znowu.

Wreszcie zaczęła:

„Nie znam się dobrze na procedurze procesowej, lecz wiem, że po prokuratorze zwykł przemawiać obrońca. Panowie rozdzieliliście dobrze wszystkie role — zdaje się jednak, żeście przeoczyli tę funkcję. Nie życzycie sobie nawet, żebym objęła własną obronę — inaczej bylibyście mnie do tego wezwali i nie bylibyście mnie zaraz prosili o wyrok. Podporządkowuję się waszym życzeniom, moi panowie; rezygnuję z wszelkiej obrony. Dalej jestto z pewnością rzeczą zupełnie niezwykłą, żądać od oskarżonego, by siebie samego sądził. Przypuszczam, że ma wówczas chyba prawo, odwrócić tę czynność sędziowską. Byłoby to besprzecznie najwygodniejszem dla mnie. Widzicie, moi panowie, analogja mego wypadku z waszym andaluzyjskim roznosicielem trucizny ma wielką dziurę — dziwię się, żeście jej nie spostrzegli. Bo w rzeczywistości biedak ten wcale nie był — własnym sędzią. Duchowny go sądził i skazał, gdy go przekonał o tem, że sprawiedliwość boska żąda śmierci jego, która jedynaby uwolnić mogła ludzkość od niebezpieczeństwa zarazy. Rola Jorga Quintera polegała [ 128 ]jedynie na tem, że był — katem: spełnił sam wydany wyrok. Odemnie żądacie teraz te samego: wy, moi panowie, jesteście dawno gotowi z wyrokiem, a żądacie tylko, żebym go spełniła. Lecz nie jesteście tacy uczciwi, jak ów jezuita — pozatem, mimo intenzywnej pracy całorocznej, nie przypisujecie sobie siły konać mnie w zupełności, jak duchowny pupila swego. Don José wziął na siebie odpowiedzialność za to, co czynił przed światem i sprawiedliwością boską, w którą wierzył głęboko — i zapłacił za to własnem życiem. Wy, panowie, nie bierzecie żadnej odpowiedzialności na siebie — i nie narażacie się na najmniejsze niebezpieczeństwo, gdyż wy wszyscy — przepraszam! z wyjątkiem doktora Erharta — dawno, dawno zarażeni jesteście przezemnie w tem miejscu, gdzie infekcja była możliwa. Umywacie ręce — mnie pozostawiacie sąd — a następnie wykonanie jego.

Dobrze, moi panowie, nie odrzucam urzędu sędziowskiego. A oto wyrok mój: uznaję się niewinną.

W wypadku Jorga Quintera stanęliście na terenie światopoglądu chrześciańskiego. Ale w takim razie Bóg stworzył człowieka tego — stworzył go zupełnie takim, jakim był. Z ciężkim defektem z jednej strony — owemi właśnie [ 129 ]bakterjami, których był roznosicielem. Z drugiej strony zaś z wielkim przywilejem: nosił równocześnie w sobie silne antydotum, które truciznę tyfusową w ciele jego czyniło nieszkodliwą. To co czynił, musiał czynić: nie ponosił żadnej winy wobec sprawiedliwości boskiej. Człowiek wypowiedział wyrok nad nim — a że był sam człowiekiem, wierzył w ten wyrok i winę swą. Wypadek takiego niewinnego wroga ludzkości jest przecież dość rzadkim między ludźmi — lecz bynajmniej niczem szczególnem między innemi stworzeniami. Czy nie jest każda żmija niebezpieczeństwem dla ludzi? Czy szczur nie jest roznosicielem cholery? A anofeles malarji? Lecz ktoby żądał od tych komarów, od szczurów i żmij, by się same zabiły? Społeczeństwo ludzkie twierdzi, że ma prawa — ja osobiście, co prawda, jestem zdania, że się nie ma wogóle praw — na cokolwiekbądź. Lecz zostawmy to. — Głównem prawem społeczeństwa jest bronić się, więc zniszczyć to, co mu szkodliwe. Dlatego tępi szczury, żmije, morderców i jeszcze niejedno. Jeśli społeczeństwo w pewnych szczególnych wypadkach jednak nie śmie wypalać ośrodków zarazy — jak owego Quintera — to wszak to z pewnością tylko wina tego właśnie społeczeństwa — które zazwyczaj bynajmniej nie jest takie skrupulatne! Jeśli mianuje świętą jadowitą kobrę, [ 130 ]muszę wyciągnąć z tego konsekwencje, jak to czyni indyjczyk; jest ona nietykalna, choćby niewiedzieć ile ludzi zakłuła na śmierć. Jorge Quintero jest roznosicielem trucizny — więc dobrze, niech go społeczeństwo, któremu szkodzi, wytępi! Jeśli tego nie może, jeśli tego nie chce — jak na miłość Boską, może żądać, by biedny wąż jadowity czuł bardziej po ludzku, aniżeli człowiek i czynił to, do czego społeczeństwo same nie ma odwagi?

Powiadacie, moi panowie, że jestem o wiele gorszą dżumą dla ludzkości, aniżeli parobek andaluzyjski. Przez rysunki i książki me, jeszcze o wiele bardziej atoli przez indywidualność moją — krzewiłam wśród ludzkości — jak mówicie — wszelkie możliwe trucizny. Sama odporna — rozsyłam jednak co godziny na wszystkie strony tchnienie zarazy. Ale komu, moi panowie, mógł Quintero zaszkodzić swemi bakterjami tyfusowemi? Przedewszystkiem nie owym nielicznym, którzy byli zupełnie tem samem co on: roznosicielami bakterji — zapewne, że chyba na takich nie napotkał. Następnie też nie owym innym, którzy z natury byli odpornymi — a wreszcie nie ludziom, szczepionym przeciw tyfusowi. Sądzę, że tak samo jest ze mną. Trucizna ma nie może działać na nikogo, co jest odpornym czy to z natury, czy to dzięki silnej lymfie — [ 131 ]jakiegokolwiek rodzaju. Ponieważ trucizna ma jest trucizną duchową, mogę sobie wyobrazić niejedno skuteczne antidotum — bądź to jakąś religję, filozofję, bądź jakąkolwiek silną wiarę. Dla wszystkich tych ludzi jestem, to mi przyznacie, zupełnie bezpieczną. Zaszkodzić może trucizna bakterji tylko temu, którego ciało jest podatnym dla niej gruntem: miłość trucizny sama nie wystarcza, musi znaleść wzajemność u każdego poszczególnego osobnika.

Tak, sądzę, jest i ze mną. Iskry, które ze mnie promienieją, tam tylko mogą wzniecić pożar, gdzie dają na dobrą hubkę.

W jedną rzecz wierzę mocno, moi panowie, mianowicie, że najpotężniejszy czarodziej nie może z człowieka wydobyć tego, co w nim nie tkwi. Odnosi się to zarówno do dobrych jak do złych rzeczy. Nikt nie staje się poetą, kto nie urodził się poetą — i nikt się nie stał mordercą, jeśli w nim nie tkwi od urodzenia możliwość mordowania. Zapewne: może być, że taki człowiek nigdy się nie stanie mordercą lub nigdy poetą. Ale może się nim stanie, może skoro nieznane jakieś słowo czarodziejskie otworzy szeroko zamknięte wrota jego duszy!

I tylko to ja czyniłam, moi panowie! Tylko to! Powiadacie — że zarażałam wiele dusz! Myślę, że nie było zupełnie tak źle. Myślę raczej, że byłam [ 132 ]tylko zewnętrzną przyczyną tego, że w duszach tych coś wysoko wyrosło, co tkwiło w nich od samego początku jako ziarno. Panowie sądzicie, że to bynajmniej faktów nie zmienia? Sądzę, że przecież!

Nazwałeś mnie pan, panie doktorze Erhardt, ,cząstką owej siły, która zawsze pragnie dobrego — a zawsze tworzy zło!‘ Muszę zaprzeczyć temu, chociażby było bardzo pochlebnem dla dobrych chęci mych. Nigdy nie chciałam ani dobrego, ani złego. Co prawda, czyniłam niejedną rzecz dobrą — i jak panowie wiecie, także niejedną złą — lecz skutku jakiegokolwiek, panowie, nie zamierzałam nigdy ani w jednym, ani w drugim kierunku. Jeśli wyznaję jaką świarę w tym względzie, to mogłabym ją — warjując słowo Goetego — wyrazić może w ten sposób: wierzę, że wszystko, co istnieje — zanim zaginie — powinno raz jeden żyć własnem swem życiem. Uczyniwszy to, niech sobie zginie według życzenia.

Moi panowie, stoimy w dwóch obozach, między któremi nie ma porozumienia. Panowie zastępujecie wielką wiarę humanitarną, że dobro całego rodzaju ludzkiego jest jedynym probierzem, według którego wszystkie inne rzeczy mają być oceniane. Mnie zaś dobro lub szkoda ludzkości zupełnie są obojętne. Znam pewnego miljonera w Nowym Jorku, który [ 133 ]od przeszło dwudziestu lat w wszystkich częściach miasta zakłada mnóstwo drobnych mleczarń; dzień w dzień zaopatruje się tam tysiące ubogich dzieci w mleko. Niema wątpliwości, że piękna ta instytucja wielu dzieciom uratowała zdrowie, może życie. Człowiek ten uchodzi za wielkiego dobroczyńcę ludzkości — lecz w moich oczach nie zrobił nic innego, jak to, że wydawał pieniądze w sposób sprawiający mu przyjemność. Gdyby z tych setek tysięcy dzieci, które przez te lata mleko jego piły, byłby wyszedł jeden jedyny Rembrandt, wówczas dopiero i jabym mu mogła być wdzięczną — niestety nic o tem nie słyszałam. Dante i Beethoven, Napoleon i Goethe mogą mieć wszystkie prawa Bóstwa — lecz człowiek przeciętny ma tylko to jedyne prawo: by zginąć. I uważam, że to bardzo obojętne, czy to się dzieje w tempie mniej lub bardziej przyśpieszonem.

Wpoiłam, jak panowie mówicie, wiele trucizn w liczne dusze lub, jak ja to pojmuję, wielu roślinom jadowitym, które nędznie wegetowały w suchej ziemi dałam tak dobry nawóz, że zakwitły bujnie. Tak z barona Ayxa stał się gracz, z Izabelli dell’ Greco prostytutka. Hrabia Thun stał się palaczem opjum, bankier Ulbing paskarzem, adwokat Loewenstein pijakiem. Zapominacie tylko o tem: nikt z was nie stał się niczemkolwiek, czem nie był od początku. [ 134 ]A gdyby piękna żona pańska, panie dell’ Greco, była panu zawsze wierną została — to byłaby jednak miała duszę prostytutki — dowiodła tego, gdy opuściła pana i szła potem od jednego do drugiego. A pan, Frydel, pan zostaniesz pijakiem, gdybyś pan przeszedł przez dwadzieścia nawet kuracji abstynencyjnych, gdybyś żył w kraju najbardziej abstynencyjnym i gdybyś już nigdy nie pił ani kropli wina!

Panowie zasiadacie do sądu nademną — w własnem imieniu, a zarazem jako przedstawiciele wielu ludzi, będących zupełnie takimi jak panowie! Każdy z was cierpi na jakieś zboczenie — i każdy wie, że ja jestem wolną od tego! Znam każdy występek, popełniłam każdy grzech znany mi; wykosztowałam gruntownie senzację, którą wywołuje każdy występek. Ale tylko w celu poznania go. Wy, panowie, wy i równi wam, jesteście niewolnikami jakiegoś małego grzechu. Ja zaś jestem panią nad wszystkiemi. I dlatego, żem wolna, że stoję wysoko ponadtem — dlatego prześladujecie mnie!

Głęboko przekonani o własnej nicości — żądacie mego unicestwienia! I łączycie się i myślicie w nędznej waszej wierze masowej, że nic i jeszcze raz nic i wiele tysięcy razy nic w końcu przecież tworzą potęgę.

[ 135 ]

Mylicie się, moi panowie! Nie macie nawet tej odrobiny siły, by zniszczyć znienawidzone stworzenie, które stoi tu przed wami! Złożyliście wyrok w moje ręce; a więc: zwalniam się.“

Głos Marji Stuyvesant nie podniósł się. Mówiła bardzo spokojnie, bardzo cicho i z pewnością siebie. Nie czekała na odezwanie się siedmiu panów; rzekła:

„Dziękuję wam, panowie! A teraz możecie odejść.“

Nikt nie odpowiedział; siedzieli i nie ruszali się. Potem wstał hrabia Thun, wziął klucz ze stołu, poszedł ku drzwiom niepewnym krokiem. Pan del‘ Greco poszedł za nim, zostawiwszy drzwi szeroko otwarte. Bankier Ulbing podniósł się, następnie malarz i adwokat Loewenstein.

Pułkownik Thursby zbliżył się, stanął przed Marją. Czarne oczy jego dziwnie zamigotały, usta jego drżały. Jednak — nie znalazł słowa. Kąsał wargi — wyszedł jak tamci.

Patrzała za nim, uśmiechnęła, się. Odłożyła papieros swój, podniosła się. Westchnęła lekko. Następnie podeszła do okna, odsunęła zasłonę, spojrzała na zatokę, nad którą leżało światło miesięczne. Jeszcze jeden był w sali. Zeszedł, podszedł ku niej. Rzekł:

[ 136 ]

„Jestem Erwin Erliardt. Inżynier, fabrykant, wynalazca. Dość bogaty — nawet gdybyś pani liczyła na dolary.“

Odwróciła się: „Pan? — Czy nie powiedziałeś pan, żem panu nigdy niczego nie wyrządziła? — Czego pan sobie życzy?“

Rzekł z cicha: „Czy chcesz pani wyjść za mnie?“

Pani Marja Stuyvesant wybuchła śmiechem: „Czy to musi być zaraz, doktorze? — Powietrze tu duszne — czy nie uważasz pan także? Chodź pan, popłyniemy trochę łódką w tę piękną noc księżycową.“






#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false