Jump to content

Listy z Nicei/I

From Wikisource
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kornel Makuszyński
Tytuł Listy z Nicei
Podtytuł adresowane do Kazimierz Sichulskiego w 1913 r.
Pochodzenie Straszliwe przygody
Data wydania 1922
Wydawnictwo Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Wikisource
Inne Całe Listy z Nicei
Cały zbiór
Indeks stron
[ 77 ]

I.

Czy nie uważasz kochany malarzu, że dostałem manji pisania „listów z podróży“, jak gdybym był panienką, która się musi wypisać pod adresem: „Zawiedziona 4832 poste restante“? — Czynię to jednak dlatego, aby się moi przyjaciele dowiedzieli ze smutkiem, że mi się nic złego w drodze nie stało, że nie złamałem nogi i że mnie nie rozjechał automobil, szczególnie moi przyjaciele piszący dramaty; kiedy sobie bowiem, mój drogi, wyobrażę mój pogrzeb, mam przed oczyma obraz niesłychanie wesoły: oto trumnę moją, wysmukłą w lwowskim stylu, trumnę wypożyczoną z teatralnego magazynu, niosą czterej silni dramaturdzy, a niosą ją strasznie szybko, abym przypadkiem z niej nie wstał koło teatru, gdzie, śmiem mieć nadzieję, dyrektor teatru będzie miał mowę, zakończoną wśród łez okrzykiem:

— Boże! czemuś zabrał tylko jednego?

I powiedz, drogi malarzu, co ja jestem temu winien, że ktoś sobie kupił papier i pióro i jednem cięciem zamordował w pierwszym akcie ojca, w drugim matkę, w trzecim kota, sklął świat, ludzi i Pana Boga?

Aby tedy ochłonąć z nadzwyczajnego [ 78 ]wrażenia ostatnich naszych premjer, wyjechałem do Nicei, gdzie dotąd żyje pamięć o tobie, od czasu, kiedyś dla oryginalności kąpał się w morzu we fraku, dziwną tem w oczach tłumu okazując pogardę rzeczy ziemskich, frak ten bowiem z kosztami sądowemi kosztował podobno trzydzieści koron.

Wspominam ci o tej plotce, abyś wiedział, że dość jest wyjechać z ukochanego swojego miasta, aby w niem zaraz powiedziano:

— Czy pan nie słyszał, że ten i ten uwiódł w Kalkucie córkę Maharadży?

— To jest bezczelne kłamstwo, — odpowiada przyjaciel nieobecnego, — nie pozwolę źle mówić o nieobecnych. Nikogo nie uwiódł, to potwarz; biedaczysko, ukradł tylko dwa i pół miljona i uciekł z chórzystką, a to, panie, wielka różnica!

Wyjechałem tedy na jasny brzeg za sprawą mojego szanownego wydawcy, któremu się z tego powodu zrobiło ciemno w oczach; powiadam Ci, abyś wiedział jak w odpowiedniej postąpić okoliczności, kiedy będziesz sprzedawał nową tekę graficzną, że się z wydawcą rozmawia w ten sposób:

— Jestem panu podobno winien pięć tysięcy, drogi panie!

Te „podobno“ to jest nóż w serce i wydawca robi się szaro-zielony, ale się uśmiecha; tych „pięciu tysięcy“ zaś nie bierz dosłownie, gdyż cyfry tej, znanej mi z cudownej książki profesora Ernsta o życiu na planetach, używam w druku tylko dla [ 79 ]efektu, w rzeczywistości idzie o 76 koron za czwarte wydanie.

— Nie szkodzi, — powiada wydawca — przecież mi pan da powieść...

— Ach, tak... powieść...

Uśmiech mój w tem miejscu jest uśmiechem z przedpogrzebowej kaplicy i więcej jest w nim litościwej goryczy i ironicznej esencji, niż w spojrzeniu dyrektora banku, rzuconem na potrzebującego interesenta. Uśmiech taki jest jednakże niezawodny, gdyż wydawca robi się szaro-niebieski.

— Nie da pan powieści?!

— Owszem, ale mój spadkobierca ją dokończy, chyba, że wyjadę.

— Jedź pan do Zakopanego...

— Nie jestem hrabia.

— Jedź pan do Jaremcza...

— Nie jestem bankierem; mogę wyjechać do Nicei.

— Gdzie to jest? — jęczy wydawca — to podobno bardzo daleko?!

— Na cmentarz znacznie bliżej...

Wydawca biegnie do kawiarni, szuka w leksykonie, gdzie jest Nicea i krzyczy:

— Którą klasą pan jedzie?

— Pierwszą...

Jeszcze mam siniec od tego spojrzenia, które w tej chwili rzucił na mnie ten człowiek.

— Panie! — mówi nieszczęśliwy kamienicznik — pan mnie rujnuje!... [ 80 ]

— Bóg mi to z ochotą przebaczy. Dawaj pan czek.

O, malarzu kochany! widziałeś człowieka, podpisującego wyrok śmierci na siebie? Szkoda, zrozumiałbyś, jak wydawca podpisuje czek.

Widziałeś, jak człowiek, zaprzedający duszę, podpisuje się krwią? Szkoda, byłbyś zrozumiał... Każda litera jest paralitycznie skrzywiona, a każda cyfra wygląda jak człowiek, chory na skręt kiszek, każde zero wygląda jak rozpacz, każda ósemka, jak załamane w bólu ręce.

Można jednakże zacnemu wydawcy osłodzić tę straszną chwilę, kiedy mu się powie:

— Dziękuję panu tymczasem, bo za tydzień zatelegrafuję znowu po pieniądze.

Wtedy można już wyjść bez pożegnania, gdyż wydawca leży zemdlony i długo, długo się nie rusza. I wcale słusznie, gdyż dla wszystkich polskich księgarzy, ludzi skądinąd niesłychanie szanownych, jest to pozycja najodpowiedniejsza.

Tego samego zdania był Ignacy Nikorowicz, nasz grzeczny przyjaciel, którego zastałem we Wiedniu, pogrążonego nad pisaniem trzeciego aktu nowej komedji. Zacny ten pisarz, jeśli na ulicy spotka własną biedę, starą damę, mocno do niego przywiązaną, kłania się uprzejmie. Grzeczny autor „Gołębnika“ jest bywalcem Riviery, to też, wsadzając mnie do wagonu, powiada:

— Przy trzecim stole w prawej sali ruleta jest zepsuta, co wtorku i soboty wychodzi trzynastka. Przy pierwszym stole na lewo [ 81 ]dwadzieścia siedem, a przy stole w głębi zero, jeżeli krupjer jest młody, a jeżeli stary to osiemnaście...

Pomyśl sobie, mój drogi, co to znaczy brak szczęścia! Świetnie już ktoś powiedział: jeśli kto ma „pecha“, to, kiedy mu nawet kamień spadnie z serca, to mu zawsze upadnie na odciski, — nigdym się nie mógł doczekać ani młodego, ani starego krupjera, tylko zawsze kręciło ruletę indywiduum w średnim wieku. Zanim ci jednakże opowiem, jakie w pachnącym tym kraju widziałem gęby, aby się uradował twój cudowny ołówek, który lepiej czuje, niż ja ci to mogę opisać, — muszę ci opowiedzieć, jak bardzo smutnym był mój wjazd tegoroczny do Francji, której obywatelem czułem się kiedyś przez czas dłuższy, a którą przekląłem obecnie do siódmego pokolenia, bez żadnej uwagi na system dwojga dzieci.

Wiesz o tem, że literat ma jednego wiernego przyjaciela, a jest nim szlachetny papieros, w którego towarzystwie się myśli, który zaraz gaśnie, jeśli się myśli głupio, z którym się do spółki pisze i który goryczą napawa usta, jeżeli się pisze głupio; znasz przytem francuskie papierosy, które przy paleniu mają posmak zżółkłej waty ze starej kołdry, mają zapach zbrodni i przypalonego kalosza, które wypełnione są uschłą trawą morską, zwietrzałą gutaperką, z których dym gryzie oczy, słodkawy przytem jak rycynus, które nastrajają impertynencko, haniebnie i złośliwie. Nie dziw się tedy, że wiozłem ze sobą swoje własne papierosy, że się zaś człowiek ogólnie [ 82 ]przyjętym zwyczajem, a na wszystkich celnych granicach ściśle obserwowanym, nie zwierza nikomu z posiadanych skarbów, więc się i ja nie chwaliłem przed celnikami, słusznie mniemając, że jeśli Chrystus Pan uważał tę branżę za rzezimieszków, tedy dobry chrześcijanin w żaden sposób w konfidencje z nimi wchodzić nie powinien.

Przegląda mi tedy jeden taki walizę i odrazu nabrał dla mnie szacunku, widząc, że mam aż dwie koszule, gdyż odrazu wziął mnie za polskiego hrabiego, tembardziej, że ze strachu, aby nie znalazł papierosów, miałem minę idjotycznie-arogancką, Z taką tedy miną przejechałem granicę bez wyrzutów sumienia, mniemając, że dwieście papierosów nie zubożyło drogiej mi Francji, a zubożyłoby mnie i mojego wydawcę, dla którego raz jeszcze się poświęciłem. Jeździłeś często przez różne granice i znasz dobrze ten wspaniały widok, jak już po drugiej stronie zła i dobra, wszystek naród wyjmuje rozmaite rzeczy, skąd się tylko da; jak panie wydobywają papierosy z ukrycia, o którem Brantome jeden łacno jakieś piękne powie słowo i jak się wszyscy cieszą, że się celniki dały oszukać. Ja się nie cieszyłem wcale, gdyż nie opłaciłem moich skarbów jedynie — przez zapomnienie; przypomniałem sobie jednak gdzieś na trzeciej stacji, ale już było zapóźno, żeby się wracać do zbójców szlachetną modą świętego Jana Kantego. Siedzę sobie tedy w przedziale wraz ze spokojem duszy i z jakimś wytwornie odzianym gentelmanem, który czyta „Madame Bovary“ [ 83 ]i bawi się purpurową różą, co każdemu wolno. Jest godzina piąta rano i morze szumi tuż przy kolejowym wale.

Myślę sobie: „dobrze jest na bożym świecie w przedziale pierwszej klasy!“ i postanawiam uczcić radość życia ofiarą dymu z papierosa, co się jednakże zezowatemu życiu wcale nie podobało, albowiem w tejże chwili gentelman z różą (o, zbrodnio! jakie przybierasz pozy!) rzuca się na mnie jak tygrys, chwyta moje przerażone papierosy, które tulą się do siebie jak przelękłe, biedne, sieroce dzieciątka, — i krzyczy.

— Tiens! — myślę sobie i powtarzam za Zagłobą: „ten mi da łupnia...“

Przez głowę przeleciała mi myśl, że jest to taki z Conan Doyla albo z Maurice Leblanca, że rzuci mi na twarz zachloroformowaną chustkę, że mnie uśpi, i że mi zabierze mój czek na trzy miljony. Nic z tego...

Myślę sobie tedy, że jest to człowiek, który nagle oszalał, ujrzawszy polskiego pisarza, jadącego sobie, jak nic na Rivierę...

Myślę sobie dalej tedy, że jest to anarchista i uważa mnie za podróżującego incognito króla, — także nic z tego.

Pomyśl sobie, drogi malarzu, że jeszcze szło o te mizerne papierosy, albowiem wspaniały rząd trzeciej republiki (oby została królestwem) wysyła każdym pociągiem kilku takich gentelmanów, którzy bezecnie z poza kartek książki, czytanej naturalnie do góry nogami, bo gość taki chyba nie [ 84 ]umie czytać, wypatrują, czy kto czego nie wiezie. Wszystko to — jeszcze raz ci powtarzam, — stało mi się przez przeoczenie, opowiadam to zaś dlatego, aby drugi tak jak ja nie był mądry po szkodzie i nie zapomniał oclić tytoniu, albo przynajmniej nie dowierzał figurze, czytającej „Panią Bovary“ i bawiającej się łajdacko różą.

Z tem wszystkiem to jeszcze nie koniec, namaluj mi to wesoło, bo było to bardzo wesołe. Gentelman powiada:

— Za chwilę pociąg stanie, niech się pan pożegna z madame...

Francuz, jak uważasz, zawsze jest pełen galanterji.

— Ha! — zawołałem, — jak bohater w tragedji, — biada! biada!

A kiedym się pożegnał z madame, nie mogącą pojąć, jak można stracić męża na gładkiej drodze kolejowej i w niewieścim zapale mianującą głośno kanalją reprezentanta trzeciej republiki i zaledwiem miał czas wykrzyknąć:

— Pisz do mnie do Cayenny. —
— wysiadłem w towarzystwie gentelmana na stacji Garavan, co przypomina mi do dziś dnia karawan. Ale ta Cayenna nie dawała mi spokoju, bo zdaje się w drodze do tego właśnie przybytku zmarła szlachetna Manon Lescaut. O, drogi przyjacielu! Nie zapominaj nigdy dobrze chować papierosów, zaklinam cię na wszystko!

Świat zachłysnął się przeczuciem poranka, a ja w tej chwili rzuciłem laską za wróblami, które [ 85 ]tarzały się w ulicznym pyle, bo mi się zdawało, że się tarzają ze śmiechu na mój widok. Jak to Farys mówił? „Daremnie palma zielona z cieniem i owocem czeka, ja się wydzieram z jej łona, palma ze wstydem ucieka...“ A to ja chciałem uciec, nie palma, ale gentelman, (oby okulał) niosący moje papierosy, stąpa koło mnie i stara się mnie bawić rozmową, bazyliszek z trzeciej rzeczypospolitej.

Myślę sobie, coby w mojem położeniu zrobił d’Artagnan z „Trzech Muszkieterów”?

d’Artagnan zawołałby Porthosa i rzekłby spokojnie:

— Porthosie, daj w pysk temu poczciwemu człowiekowi, który mnie niepokoi w podróży...

— Dokąd my idziemy? – pytam gentelmana, nie patrząc jednak na niego, abym słusznym nie zapałał gniewem.

— Do brygadjera, który ma służbę...

Brygadjer — myślę sobie — to jest taki generał w „Carmenie“. —

„On brygadjerem jest, lecz w pułku tym nie służy“... powiada bas do pierwszego sopranu; świta mi tedy dziwna nadzieja, gdyż nikt inny, tylko brygadjer Don José pomógł ujść z rąk władzy pięknej Carmenie, ale takie myśli, drogi mój, można mieć tylko o wczesnej rannej godzinie, gdyż nawet w pełnem słońcu jestem bardzo mało podobny do pięknej Carmen, Carmencity.

Uważaj jednak, teraz się zaczyna „Uroczystość na Garavanie“. [ 86 ]

— Dzień dobry panu, panie brygadjerze! — powiadam ja.

Władza siedzi bez kołnierzyka w takim pokoju, gdzie jest jakaś prycza, krzesło i stół; pan brygadjer patrzy na mnie, potem na gentelmana, który mruga znacząco i już wszystko rozumie; potem dopiero odpowiada pięknem „dzień dobry“, wypuszczając jednocześnie kłąb dymu ze śmierdzącego kaporala. Bardzo jest miły pan brygadjer, który pisać ma protokół. Wcale mi się nie przedstawiwszy, pyta mnie o nazwisko, które po wygłoszeniu, powoduje niesłychaną konsternację; brygadjer jest przerażony, obawiając się, że mu nie starczy papieru na jego zapisanie. Heca się potem czyni kolosalna, czy jestem Polak czy Rosjanin.

— To pan długo tu jechał? — dziwi się władza.

— Prawie dwa miesiące, — odpowiadam z rozczuleniem.

— O, tak, pański kraj jest bardzo daleko, — powiada pan brygadjer, który się łaskawie mną zainteresował; ponieważ zaś obaj podobaliśmy się sobie nawzajem, zaczynamy towarzyską konwersację, z wyłączeniem złodziejskiego gentelmana, który stoi na uboczu, dzierży w uścisku moje papierosy i bardzo się wstydzi.

— Tam u panów była teraz straszna wojna, jak się to nazywa... no... na tym Bałkanie?...

Przysięgam, że nie zmyślam. Odpowiadam tedy: [ 87 ]

— Straszna wojna, panie brygadjerze, — trzech moich braci zginęło... Jeden był feldmarszałkiem...

— I pan tu przyjechał wypocząć? — mówi on tkliwie.

— Tak, panie brygadjerze, ale widzi pan, nieszczęście z papierosami...

— Trudno, obowiązek, bardzo pana przepraszam, ale nie wolno. Czemu pan nie zadeklarował? Pan brygadjer jest tak uprzejmy, że nawet nie oczekuje odpowiedzi na to pytanie, tylko pisze dalej swój straszliwy protokół, który opowie dziejom Francji, że za czasów rządów pana Reymunda Poincaré’go, przychwycono dwieście papierosów w miejscowości Garavan o godzinie piątej rano...

— Panie brygadjerze, proszę mi powiedzieć, ile mam zapłacić, abym sobie poszedł.

— Musi pan czekać, aż wstanie pan szef.

— A czy pan szef wstaje wcześnie?

— Jak się zdarzy. Czasem o jedenastej...

— A czasem wcześniej?

— Nie, czasem później...

O, święty Pecoranie! — krzyknąłby w tem miejscu Robert Bracco.

Pot kroplisty wystąpił mi na czoło. Strach! Upadłem na krzesło wedle dantejskiej recepty „jako człowiek martwy pada“... A jeżeli pan szef mnie na złość umrze?

Pomyśl sobie, co się dzieje dalej. Mam czekać od szóstej rano, aż pan szef wstanie; uprzejmie [ 88 ]mnie proszą abym „zechciał“ zaczekać w przyległym pokoiku, do którego wchodzę, jak do szpitala. Wzdrygnąłem się na progu i krew mi uderzyła do głowy: naprzeciw mnie wisi portret pana prezydenta Poincaré’go i ten człowiek do mnie się uśmiecha. O, królowie Francji! Czyby który z was kazał wyłapywać po pociągach nieoclone (przez zapomnienie!) dwa pudełka papierosów?! A ten człowiek się śmieje, ale niedługo, gdyż musiał w oczach moich wyczytać straszliwe rzeczy.

Gorze! gorze!

Siedzę sobie tedy i dumam. O czem? Mój drogi, zdaje mi się, żem przez chwilę myślał też o pozagrobowem życiu i gdyby był ksiądz w pobliżu, byłbym odbył jeneralną spowiedź. Najgorsze jest to jednak, że nie miałem — papierosa. Próbowałem układać wiersze, wspaniały cykl: „Z więziennej celi“, ale nie szło, zainteresowałem się jednakże po chwili żywo straszliwym piskiem i górno brzmiącym krzykiem niewieścim. Czyżby mnie przyszła uwolnić jaka cudzoziemska księżniczka? Zdawało mi się, że słyszę najwyraźniej: „Puśćcie go, albo się przebiję tym sztyletem“, potem znowu ucichło, jakby ktoś składał zeznania, potem znowu rozbrzmiał cudowny krzyk i zdawało mi się, że znów słyszę: „Śmierć tyranom i hańba! hańba! hańba!“

Poincaré, na ścianie wiszący, począł się przysłuchiwać pilnie, ja natężyłem słuch. Aż za chwilę drzwi się otwarły i oto wpada niewiasta, tak [ 89 ]czerwona, jak panna po pierwszym pocałunku, wcale piękna niewiasta w bardzo drogiem futrze: zamilkła, ujrzawszy mnie, przypatrzyła się pilnie, a potem:

— Pan jesteś szefem?

Spojrzałem na nią nieco nieprzytomnie i dość głupkowato, z czego ona przekonała się najdowodniej, że muszę być jakimś wysokim urzędnikiem.

I, jak zefir wiosenny, który wreszcie w burzę się zamieni, jak lawina, która z grudki śniegu w górę urasta, jak długi, które rosną jak pędy wiosenne, tak rosła jej wymowa na ten temat:

— Co to jest? Jak mnie tu traktują? Niech Pan do stu djabłów zrobi z tem porządek, kilku papierosów wieźć ze sobą nie można...

— Madame. — chcę jej przerwać.

— To jest rozbój, żeby taka swołocz właziła do sypialnego przedziału. Pan ma ładnych rzezimieszków... Ot co!...

— Madame... — powiadam.

— Do ministra zatelegrafuję!... Do samego Kokowcowa. Ani centima nie zapłacę, bo mi się nie chce.

— Pani! — krzyknąłem, jak człowiek, który chce przekrzyczeć wichurę, — ile pani wiozła papierosów?

— Głupstwo! Dwa tysiące...

— A ja dwieście...

Widziałeś kiedy apoplektyczny atak? Bardzo to ładnie wygląda: człowiek zatrzymuje ręce w pozycji „gadającej“, usta otworzył, chcąc złapać [ 90 ]powietrze i oczy stawia w słup. Bardzo ładnie wyglądała ona rosyjska niewiasta, więc ja, jako starszy więzień, odstąpiłem jej krzesło, aby na niem mogła wydychać swoje wzruszenie.

— Pan także? — Tak, pani, ja także. Ból nas połączył i gdybym był wolnym.

— A to świnie! – powiada nato ona...

Mój uśmiech wyłuszczył jej moje w tej sprawie poglądy.

Aż przyszła ta godzina, kiedy pan szef wstał lewą nogą z łóżka; chudy, wysuszony jak tytuń obejrzał mnie, obejrzał, dziwił się, cmokał ustami, przewracał oczy, ważył moje papierosy, znowu się dziwił, wysunął język, potem kiwał długo głową.

— Pan jest Rosjanin.

— Nie, Polak.

Pan szef przyjrzał mi się, jakby zobaczył króla Dahomeju.

— I czemu pan nie oclił?

— Zapomniałem.

— Jak można zapomnieć?

— Mam uderzenia krwi na mózg, raz zapomniałem, jak się nazywam...

Pan szef zmrużył jedno oko, pokiwał głową na temat: „powiedz to innemu, a nie mnie“ i powiada:

— To drobnostka, pan zapłaci małą karę.

— Ile?

— Pięćset franków.

W jednym dramacie wierszem jest taki ustęp: [ 91 ]

„Co mówisz, wicehrabio? Zdaje mi się, że zwarjowałeś po stracie trzeciej żony!“

To właśnie powiedziałem wzrokiem onemu człowiekowi, tak, że mnie zrozumiał. Musiałem długo i szeroko opowiadać mu, że ja jestem taki pisarz, co nie ma pieniędzy, że jestem bardzo chory, że jedna Nizza mnie ocali, że uczyniłem to z rozpaczy, że wierzę w przyszłość Francji, że jej życzę szczęścia w handlu, że nigdy w życiu nie miałem takiej kwoty, że mu poświęcę sonet, że bardzo szanuję jego żonę i bardzo kocham jego kaprawe dzieci, — aż zmiękł i kazał zapłacić dwieście. Jakbyś się, kochany malarzu, ze mną potargował, tobym ci coś niecoś jeszcze z tej kwoty opuścił, ale w druku nie wypada. Ale zato owa Rosjanka. Zdaje mi się, że ją obdarli aż do koszuli, uważając, że w nicejskim klimacie można chodzić w przewiewnym stroju...

To się stało w szlachetnym Garavan, teraz ci zaś opowiem, co się działo w Nicei w dniu Narodzenia Chrystusa Pana.

Człowiek, leżący na katafalku, mało zazwyczaj okazuje zainteresowania dla piękności natury, że zaś moje przejścia nastroiły mnie dość trupio, muszę tedy nieco ochłonąć, zanim opiszę jeszcze raz to, co już było tysiąc razy opisane; jestem bowiem tego zdania, że nie jest żadną sztuką opisywanie tego, czego nikt jeszcze nie opisywał, trudniej natomiast wydusić kropelkę z haniebnie wyciśniętej cytryny. Patrzeć bowiem bardzo łatwo, widzieć natomiast jest bardzo [ 92 ]trudno. Boję się jednak, czy zdołam nieprawnemi oczyma dojrzeć jeszcze cokolwiek w tej świetnej panoramie, którą dobry Pan Bóg podarował ludziom, jak się dzieciom ofiaruje kosztowną zabawkę. Dzieci wystawiły zaraz w podzięce przybytek, w którym się zgrywają w baccarata.

Przejedźmy tedy szybko mocarstwo księcia Alberta, którego artylerja składa się z jednego rewolweru, a konnicę reprezentuje wspaniały rumak do wożenia wody, owo cudowne mocarstwo, o którem snadnie można powiedzieć obrazowem wielce zdaniem Sieroszewskiego, że jeśli pies na niem siądzie, to ogon ma już za granicą; pociąg nasz szybko wyjeżdża, gdyż dłuższym postojem mógłby zaczadzić całe państwo.

A wiesz, drogi malarzu, kto ze mną jedzie w przedziale? Gentleman, czytający „panią Bovary“ i bawiący się różą... Inne indywiduum, ale taki sam opryszek, — na zmianę. O, zemsto! Nie umiem ci opisać tej arogancji, z jaką zapaliłem sobie papierosa, mając w kieszeni wspaniały, żółty kwit, dowodzący, że już ze mnie zdarto skórę. Dmucham mu w sam nos, powoli, z predylekcją, rafinowanie, złośliwie, śmiertelnie spokojnie. A indywiduum na mnie nawet nie patrzy, tylko bazyliszkowym, zezowatym wzrokiem obserwuje jakąś panią, wtuloną w kąt. O mnie już wie, zbójca, teraz czyha na tę niewinną owieczkę, tak, że zaczynam drżeć na myśl, co będzie, jeżeli ten podstarzały anioł zacznie wydobywać z pończochy opasłe pudełko papierosów? Zrzekłbym się [ 93 ]nawet interesującego widoku, byle ją jakoś ostrzec; powiedzieć jej wprost nie mogę, że zbrodzień siedzi w przedziale, ale w potrzebie przychodzą do głowy genjalne pomysły, zaczynam tedy ni stąd, ni zowąd podśpiewywać arję z „Carmeny“, owe dumne słowa przemytników::

„Strażników dwóch, to dla nas fraszki...“

Myślę sobie: jeśli baba muzykalna, tedy zrozumie.

Efekt, co prawda był. Niewiasta patrzy na mnie wesoło, czym się nie upił, spotkawszy się jednak z moim wzrokiem, który jej zaczął krzyczeć: kobieto! uważaj! — który wykrzykiwał w głos zawołanie z Kiplinga:

— Na Chila, baczność, na Chila!... — który starał się być natarczywym, — zaniepokoiła się. Ja nic; ciągle mi żal kobiety, więc nucę sobie wiele mówiące:

„Don Jose stań na straży, a ja namiot rozwinę!“

Wtedy ona patrzy przerażona na mnie, tym litościwym, strwożonym wzrokiem, jakim się patrzy na biednego warjata i widzi, że jej daję znaki. Zrywa się tedy, prosi uprzejmie celnika, aby jej pomógł wziąć walizkę, co on czyni niesłychanie chętnie i wychodzi do innego przedziału.

— „Więc nas przenieś,“ — rzekły ryby do starej czapli, która „jak to bywa“, zjadała je po drodze. [ 94 ]

— Nieszczęśliwa! — rzekły jej me oczy.

Tak to najlepsze rady idą na marne, co mnie szczerze zasmuciło, tak, że smętny bardzo przybyłem do Nicei, owej żaby, która się dmie bardzo, aby być podobna do wielkiego wołu, do Paryża.

Już na nicejskim dworcu człowiek zostaje bez żadnego patentu, hrabią; wogóle Francja to jest bardzo demokratyczny kraj. Posłańcy hotelowi rozdają tem chętniej tytuły, im który jest młodszy, starszy nieco wyga, przyjrzawszy się skromnej walizce, która wygląda jak podrzutek, mówi ci już tylko „panie baronie“, a bardzo stary, oceniwszy mnie jednym rzutem oka — nic już nie mówił. Dobrze jest jednak w życiu przebyć angielską chorobę, bo się z angielską flegmą przechodzi wśród tych opryszków, rzuciwszy im w jednem słodkiem spojrzeniu generalne i skondensowane: połamcie nogi, obywatele!

Targuj się potem, nieszczęśliwa polska duszo, z hotelarzem, który, dowiedziawszy się, że nie jesteś ani Anglik, ani Rosjanin, bardzo się temu dziwi i wcale swego zdumienia nie ukrywa.

Rozmawiając z hotelarzem nie należy nigdy mieć w ręce coś ciężkiego, łatwo jest bowiem bardzo zostać mordercą z powodu nieodpornego przymusu.

Powiadasz mu:

— Niech mi pan da słoneczny pokój.

— U nas wszystkie są słoneczne. Król szwedzki tylko tu zajeżdża. [ 95 ]

Wiezie cię windą, wiezie i pokazuje pokój z cudownym widokiem na sąsiedni strych, gdzie się suszą dwa fartuszki i gdzie trzepią dywany.

— Voila! To jest bardzo ładny pokój.

— A gdzie jest słońce?

— Jak pan to rozumie? U nas zawsze jest słońce.

— A czemu teraz niema?

— Teraz? Ach, teraz. To w istocie dziwne, że teraz niema...

— W takim razie, kiedy tu będzie słońce, niech mi pan da znać. Do widzenia panu...

Gdyby się w jednej setnej części sprawdziło to, czego ci ten człowiek życzy w tej chwili, nie doszedłbyś do bramy. Wreszcie jednak gdzieś osiądziesz, gdzie można z pyłu otrzepać obuwie, gdzie jest kominek, w którym nigdy się nie pali, gdzie na kominku jest zegar, który nigdy nie chodzi, gdzie jest kaloryfer, który powinien być chórzystką, nie kaloryferem, bo wcale nie grzeje, za to jednak jest stary, upudrowany kurzem i ciągle śpiewa, gdzie jest telefon, ale taki dla głuchoniemych, co to gadasz w niego, jak dziad do obrazu, a on nic „na szafce stoi, nikogo się nie boi“, gdzie jest „landszaft“, którego żaden malarz nie podpisał, ale muchy za to bardzo często, gdzie jest wanna, która jednak sama powinna się wykąpać, gdzie jest szafa z lustrem, ale z takiem lustrem, że kiedy w nie spojrzysz, tracisz w tej chwili ochotę do życia, gdzie jest kałamarz, ale z mazią, i pióro, którem tylko wyroki [ 96 ]śmierci możesz podpisywać, gdzie jest wreszcie dywan, z którego by trup wstał, gdyby go na nim złożono.

Ale ja byłem szczęśliwy, albowiem miałem cudowne mieszkanie ze słońcem, wprawdzie nie wprost, tylko odbitem w takiej nieśmiertelnej szafie z lustrem tak, że sobie mogłem śpiewać co rano, jak Butterfly: „dziś mamy dzień pogodny!“ i dopłacałem za to słoneczne widmo tylko franka dziennie. Za księżyc — za to nic mi już nie doliczono, albowiem mój gospodarz, pan Caneppa, który nawet za atrament zużyty na ten nieskończony list nic sobie nie policzył, jest gentelmanem, wprawdzie tylko na oliwie, ale gentelmanem. Jest to bowiem Włoch. Włoch obdziera tylko do trzeciej skóry.

Taki to już porządek tego świata, na którym „sam czart prowadzi bal“, a cielec złoty „z bogów drwi“. Całe szczęście, że słońce mało sobie robi z tego i wstaje co dzień z morza niefałszowane, śliczne, dobre i łaskawe, witane z wielkim krzykiem przez czeredę mew, a czasem przez potwornego sępa, hydroplan, który się wzniósł po nad fale i z groźnym, złym szumem, ze szmerem straszliwego jakiegoś owadu, stalowe skrzydła położywszy na słonecznych blaskach, wprost w słońce leci, jak chiński smok, który pożarł słońce. Za chwilę zaś, upojony własną pychą, sam, z własnej woli, leci na wodne przepaście i siada na nich, na wielkich, szerokich łapach, które pazurami drą niezmącone wody i po falach goni słoneczne [ 97 ]odblaski, niecierpliwym, potężnym ruchem wodę sobie zgarniając pod stalowe piersi. Ujrzawszy potwora, tuli się z trwogi do fali jaskółka rybaczej łodzi z białym żaglem, zaś wielki wieloryb okrętu, który brzuchatym kadłubem leniwie na wody się położył, cierpliwy, afrykański podróżnik, nadyma się i fałszywie pyszni, widząc te djabelskie po fali igraszki uskrzydlonego rekina, nowomodne i straszne. Jednakże, zdumienie jego, źle ukryte, niema granic.

I oczy ludzkie się dziwią, że je słońce rozweseli, które jak opary z wód dobywa, tak z biednej ludzkiej duszy wywodzi opar trosk i smętków, a wiatr je po morzu rozwiewa, lecz nie na długo, bo czyż nie wiesz, miły mój przyjacielu, że czasem trzyma się człowieka jakaś rzecz podła i marna i w żaden sposób jej nie zgubisz, choćbyś ją gubił umyślnie. Polska troska to jest właśnie takie stare żelaziwo. Zejdziesz z morskiego brzegu i wejdziesz w ciasne uliczki, a ona już stoi za węgłem, milcząca i cierpliwa i dziwnie uśmiechnięta; wypłowiałym pióropuszem do stóp ci się skłoni i znów idzie za tobą ten giermek obdarty, wierny jak nieszczęście i jak wychudzony pies. Nie utonie w morzu, bo takie topielce morze zaraz na brzeg wyrzuca, nie zginie w tłumie ludzkim, bo jest mądra. A gdy ją, zabłąkaną, konstabl spyta:

— O melancholjo, nimfo, skąd ty rodem?

— Z Polski! — odpowie ci zawsze owa dziewica, która ma przejście wolne przez celną granicę. [ 98 ]

W słonecznym blasku, rozśpiewanym słonecznym blasku, które rano srebrem farbuje morze, w południe lazurem, a pod wieczór najczystszem złotem, taje jednak wszystko w duszy jak na śnieżystem polu, taje wszystko w sercu jak w lodowej grocie i łaskawy i dobry czyni się człowiek, a jeśli duma o czem, to jedynie o czemś, co jest piękne, a jeśli zamierza coś, to jedynie coś, co jest dobre. Dziwne to jest, ale w tej słonecznej powodzi nigdy się nie myśli... prozą, lecz zawsze wierszami; na rozperlonej grzywie każdej fali płynie diamentowy rym, szept morza rytm wybija, a wiatr to wszystko wiąże w strofy, cichutkie, dzwoniące, przez nikogo nie słyszane strofy.

Słońce jednakże jest tu tylko tak nieskazitelne i takie odradzające, główna, wielka, królewska osoba, jedyne stworzenie żywe i cudowne, nie robione na efekt i na humbug; albowiem wszystko inne, to jest teatr. Nawet skały, które pyszne płoną w słonecznej kurzawie, ustrojone w wodospady kwiatów, wyrzezane są dziwnie misternie, ubrane w jaką taką sztuczną grozę i wszystko to wygląda jak miniaturowe, z tęczy uprzędzone fatamorgana, odbicie czegoś wielkiego, co istnieje w grozie i potędze, ale gdzieś bardzo, bardzo daleko. Wszystko wprawione w przeczyste lazurowe ramy i wszystko piękne, nie swoją, lecz odbitą od słońca pięknością, niemal bezduszne, sztucznem żyjące życiem. Jak cudownej piękności kokota wygląda Riviera, dama [ 99 ]kameljowa i różowa i mimozowa i jako kto chce, słoneczna metresa i kochanka całego świata, która się pozuje wdzięcznie, obwieszona perłami i bezlikiem diamentów.

Palmy ją chłodzą, morze jej przyśpiewuje, a ona się nudzi tą śmiertelną nudą ludzi bogatych, którzy wożą swoje życie w kufrze, a serce w neceserze, i czeka, aby jej snobizm ludzki, z wielkim brylantem w krawacie, czołem uderzył. Kwietny brzeg Śródziemnego Morza, znudzony swoim własnym lazurem, znudzony swojemi kwiatami, zna wszystkie rozkosze tego świata, opity niem do syta, jednego tylko w życiu swem niebieskiemi nie widział oczyma: jakiejkolwiek pracy. Jedno morze tu tylko pracuje, wynalazłszy sobie robotę wprawdzie nie zajmującą, ale zato krzykliwą: rzuca o brzeg kamieniami; jest to morze haniebnie zdeprawowane, niemal teatralne morze, które przez trzy tygodnie marszczy czoło, wytężając myśl, coby to uczynić, aby przecież dać znać o sobie? Po takiej głębokiej zadumie nabiera niesłychanej arogancji, cofa się nieco wgłąb i z jakiem takiem powodzeniem zaczyna, „grać“ burzę, której się nawet mały, brudny Włoch nicejski nie przerazi. Zdobywa się na wielką falę, zaczyna szumieć, wydymać się, wspinać, bałwanieć, gotować, syczeć, napędzać krzykiem fale, tłamsić się poczyna, wzdychać z gniewu, wirować w pędzie, czesać grzywy fal, burzyć, warknie czasem, potem zahuczy, potem krzyknie, potem wodą klaskać zaczyna, jak się klaskaniem w dłonie bawi tłum, [ 100 ]jęknie potem głęboko z udanego gniewu, wreszcie w zielone swoje potworne łapy chwyta wiatr, który gwizdnie nagle, rzucony wydętym pyskiem na tonie i jak niewolnik, co dźwiga głazy na piramidę, tak ci oto czarne, z afrykańskich brzegów na smyczy przywiedzione wietrzysko, poczyna pracować ciężko. Jak żniwiarz, co garścią zebrał kłosy iw snop je wiąże, tak on zmarszczki na topieli związał w jedną grzywę, trzepnął po niej rękoma, aż się zapieniła bluzgiem, zadął z całej siły i gna ją pędem na zdobycie brzegu, krzycząc przeraźliwie, jak dziki pastuch, co woły popędza leniwe.

Patrzy zdala czarne, nocą spowite morze, niezgłębionemi oczyma, czy się przeląkł świat tej nawały i czy się zatrzęsły w posadach swoich gmachy na wybrzeżu; a gmachy sterczą, wyszczerzywszy w noc i pustkę świecące, szczerbate zęby elektrycznych lampek i wielki wał kamienny, jak długi, olbrzymi, skamieniały pyton leży niewzruszony. Zdumiało się gniewne dzisiaj morze i zdumiał się stary, na muszli grający Tryton, który w młodości swej zapewne był krupjerem. Więc jeszcze raz siłuje się wiatr, jeszcze raz bryznęły fale i odbiegły od kamiennej zapory z piaskiem, z jękiem i skowytem, jak sfora białych, czernią nakrapianych, łaciastych piesków, które odpadły od odyńca, co się zaparł na zadnich łapach i tylko krwawemi toczy ślepiami. Aż się morze znuży, wilgotną ręką machnie z pogardą, trąbi jękliwie do odwrotu i spać się kładzie, [ 101 ]znudzone mocno. Takie sobie morze; piękne, ale nie groźne i rozumiejące, że w sezonie nie wolno mu szaleć zbytnio, aby nie odstraszyć gości. Czasem się tylko zirytuje, dotknięte w swej godności, kiedy nicejska rzeczka, w której piorą bieliznę, zbyt wiele mydlin wleje mu w gardło. Podobno wielki Gejzer islandzki można mydłem przywieść do wybuchu, tak też i to morze, które i tego także nie lubi, kiedy głupi pies stanie na brzegu i zaczyna szczekać zajadle na fale. Wtedy pierwsza lepsza z brzegu fala, na oko spokojna, podpływa nieznacznie i nagle szczekające bydlę trzaśnie w gębę, tak, że pies, skowycząc w śmiertelnem przerażeniu, ucieka do jakiejś ubrylantowanej wiedźmy, która, klnąc straszliwie morze, całuje biedną twarzyczkę nieszczęśliwego ulubieńca.

A Angliki wysokopienne chodzą po promenadzie poważnie, jak czaple, dość osobliwą wszystkiemu okazując pogardę, największą zaś temu chłystkowatemu morzu, do którego każdy, usiadłszy na ławce, tyłem się odwraca. Kiedy zaś słońce wchodzi w „swoich lat południe“ i kiedy, cierpiąca na manję wielkości armata rozgłosi hukiem i echem dwunastą godzinę, rojno jest na plaży i gęsto, albowiem wszystko wyłazi z hotelowych pieczar, aby wygrzać w słonecnej spiece kabłąkowate plecy, chuderlawe piersi i oblicza z żółtej gutaperki. Tabetyki malownicze wyjeżdżają z wielką paradą, kokoty przedziwne przechadzać się poczynają z miną dostojną i wielce niedbałą, kacapy rosyjskie chodzą ciężko i głośno, rykiem [ 102 ]śmiechu napełniając powietrze, sumiaste, polskie szlagony z wielką suną powagą, jak w polonezie, Francuski fircykowate i aroganckie ladies angielskie, nieprzyzwoicie chude, ale przyzwoicie krótkowzroczne, Niemcy plugawe, rozpychające się łokciami, eleganckie i wesołe Italczyki, murzyny, czarną miną nadrabiające, Japończyki uważne, skromne, niczemu się nie dziwiące, a pilnie przypatrujące się wszystkiemu; kobiet pięknych niewiele (o, Polki, jakżeście piękne!), zato starszych dwa razy tyle, ile ich potrzeba, a same arcydzieła ornamentacyjnej sztuki, pomalowane jakiemś kosmetycznem wapnem, wyróżowane aptekarską krwią. Namaluje sobie taka stara daktylowa palmá brwi czemś czarnem, aby były „łuki", ale żaden mimo tego rzymski łuk tryumfalny, tak odrapanie nie wygląda; suknię ci ma rozciętą, abyś snadnie dojrzał nogę, której widok nastraja smętnie i każe myśleć o śmierci.

Wszystko to zwraca gęby ku słońcu, tak, że się ostatecznie dziwić nie można, iż słońce od czasu do czasu chce mieć raz w rok także swoją miłą chwilę i urządza sobie zaćmienie; ale z bożego przykazu świecić musi i grzać te fizjognomje, pomarszczone jak stara, niemodna suknia, aroganckie, wyświechtane, wypolerowane „porcelanowym“ pudrem; wszystkie tedy oblicza stroją się w tej słonecznej kąpieli w szeroki miły uśmiech, zdają się tajać w cieple, z martwych czynią się jako tako żywe na jedną godzinę i wreszcie, po długim, długim mozole coś im się tam w oczach [ 103 ]zapala. Uśmiech ten nie jest zbyt anielski, bo nie kwitnie na tych niepięknych gębach, tylko się z nich sączy, omal, że lepki i klejowaty, uwięziony na zachłannych i łakomych ustach.

Słońce płynie powoli i obejrzy sobie tak co dnia parę tysięcy wyszczerzonych do jego blasku zębów; czasem się na jedną chwilę dłużej zatrzyma na jakiejś twarzy ślicznej i cudnej, (o sobie w tej chwili mówić mi nie wypada) i widocznie rozradowane, zanurza świetliste ręce swoje w złotem szytej sakwie, bierze pełne garście pereł i diamentów blasku i rzuca cudnej kobiecie na włosy, na twarz i na piersi, aż ona, nagłym oślepiona blaskiem, oczy przymyka, potem cicho westchnie. I znowu wędruje dalej niezmęczone słońce, albowiem jakiś biedny suchotnik opodał już się bardzo niecierpliwi; więc się nachyla dobre, ciche słońce i światłem go napoi, znów się śpiesząc, albowiem na wózku leżąca, wpatrzona uporczywie i tęskniąco w morze, myśli sobie o czemś mała, cudna dziewczynka, czarne oczy szeroko mając otwarte, rozchylone usta, ciężko dyszące i niemocne, bieluchne i chłodne ręce; więc się zaśmiało do niej słońce, ucałowało oczy, ogrzało rączęta i bardzo smutne odchodzi, pracę mając przed sobą wielką, potrzeba mu bowiem jeszcze przed wieczorem zabarwić miljony róż, ogrzać przerażone, żółte z trwogi przed chłodem mimozy, pogładzić palmy, pochodzić wśród skał, ozłocić dachy i wymalować olbrzymi obraz na szarem, niezmiernem płótnie morza: seledynem, krwawym cynobrem, [ 104 ]ultramaryną, tęczą i złotem. Nie dziw się, malarzu, tej kombinacji farb, wiesz o tem jednak dobrze, że słońce to jest najbardziej zwarjowany malarz. Chociaż jeszcze nie wieczór, a przecież księżyc, stary dandys w monoklu w złośliwem oku, już się wałęsa ponad skałami, nigdy nie wyspany nocny birbant z zapitą gębą i wlecze za sobą cały rój gwiazd. A gwiazdy na nicejskiem niebie bezwstydnie przypominają kokoty.

Noc zapada nagle i szybko, jak nieszczęście, i oto całe wybrzeże poczyna błyskać miljonem świateł, które jak długi bicz pereł lśnią nad zatoką, przypominającą wieczorem wygiętym swoim świetlnym łukiem rozbłyśnięty cud neapolitańskiej zatoki. „Cicha nocy, gwiazd miljony...“ — śpiewa sobie u Pucciniego japońska Halka, madame Butterfly, czego o gwiazdach nicejskich zaśpiewać nie można, mrugają bowiem skromnie i z przyzwyczajenia tylko, zakrzyczane przez bezczelnie się skrzące hotelowe szyldy, przez aroganckie ślepia automobilów; przez nieskończone girlandy jaskrawych lamp, strojące frontony i dachy kasyna i pałacu gry, przez szeregi świateł, któremi obwiesił się każdy wytworny szynk, Ernest czy Maksim. Oślepione oczy wytężają się napróżno, aby dojrzeć szumiące pod stopami morze; nie widać nic, prócz otchłani ciemnej, ponurej, głębokiej i tajemniczej, gadającej szumem z głuchoniemą nocą; wielka czarność morza, jękiem nieustannym płacząca po stracie słońca, błyska tylko od czasu do czasu, miarowo, krwawem, [ 105 ]cyklopowem ślepiem morskiej latarni, bystrem, mądrem i daleko widzącem. Blask rzuca się na mętne tonie nagle, szybko i gaśnie, aby nabrać za chwilę oddechu i znów rozjaśnieć, wołając ku dalekim okrętom: omińcie te skały! nie wierzcie złudzie blasku, w który się oprzędło miasto! jam jest tylko lux in tenebris, o, żeglarze zbłąkani...

Ostatnia już przez sen krzyknęła mewa w skalnej szczelinie, kiedy na ulice wypełza przyczajony gdzieś w uliczkach dotkliwy chłód nocny i wałęsa się, jak żebrak po salonie, nie wiedząc, co z sobą począć, więc staje u drzwi paradnych nocnych lokalów, skąd czasem, z poza zasuniętych szczelnie jedwabnych firanek wyleci na ulicę poplątana muzyka, skąd nieraz wyleci śmiech z dźwiękiem rozbitej szampańskiej kryształowej szklanki, z takiego lokalu, gdzie łatwiej ci jest być księciem, niż kelnerem, gdzie monetą zdawkową jest złoty pieniądz, gdzie nawet zdechła ostryga... patrzy na człowieka z pogardą, a w których jednakże – należy to przyznać bezstronnie, — jest zawsze choć jedna kobieta uczciwa: taka, która pełni służbę przy — drzwiach tualety.







#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false