Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/86

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 76 —


— Dzień dobry panu, panie brygadjerze! — powiadam ja.

Władza siedzi bez kołnierzyka w takim pokoju, gdzie jest jakaś prycza, krzesło i stół; pan brygadjer patrzy na mnie, potem na gentelmana, który mruga znacząco i już wszystko rozumie; potem dopiero odpowiada pięknem „dzień dobry“, wypuszczając jednocześnie kłąb dymu ze śmierdzącego kaporala. Bardzo jest miły pan brygadjer, który pisać ma protokół. Wcale mi się nie przedstawiwszy, pyta mnie o nazwisko, które po wygłoszeniu, powoduje niesłychaną konsternację; brygadjer jest przerażony, obawiając się, że mu nie starczy papieru na jego zapisanie. Heca się potem czyni kolosalna, czy jestem Polak czy Rosjanin.

— To pan długo tu jechał? — dziwi się władza.

— Prawie dwa miesiące, — odpowiadam z rozczuleniem.

— O, tak, pański kraj jest bardzo daleko, — powiada pan brygadjer, który się łaskawie mną zainteresował; ponieważ zaś obaj podobaliśmy się sobie nawzajem, zaczynamy towarzyską konwersację, z wyłączeniem złodziejskiego gentelmana, który stoi na uboczu, dzierży w uścisku moje papierosy i bardzo się wstydzi.

— Tam u panów była teraz straszna wojna, jak się to nazywa... no... na tym Bałkanie?...

Przysięgam, że nie zmyślam. Odpowiadam tedy: